…a ty wysłuchałaś tej historii z zapartym tchem i spytałaś, dlaczego Leda wolała uprawiać seks z łabędziem, a nie z najwyższym z bogów, a ja wziąłem twoją dłoń i pocałowałem paliczki, powiedziałem, że łabędzie mają potężne członki…

[przekład Jerzego Kocha, s. 282]

Osoby, które sądzą, że „Lolita” Vladimira Nabokova jest napisaną przez obleśnego autora obleśną powieścią, której obleśny bohater celebruje dokonywaną przez siebie molestację nieletniej dziewczynki – mogłyby zmienić zdanie. To nie jest aż tak prosta historia. Nieprosta jest także historia opowiedziana w drugiej powieści Marieke Lucasa Rijnevelda, która jest wyraźną trawestacją „Lolity”, ale zarazem jest utworem całkowicie samodzielnym. Mamy tu zarówno czternastoletnią dziewczynę (a zatem dwa lata starszą od Dolores Haze), jak i czterdziestodziewięcioletniego mężczyznę, który jej pożąda i uwodzi ją, opowiadając nam o tym jako narrator, nie jest jednak zblazowanym profesorem literaturoznawstwa, jak Humbert Humbert, ale prostym wiejskim weterynarzem, który sam był jako dziecko molestowany, i to przez własną matkę. Nie poznajemy imion i nazwisk ani jego, ani dziewczyny, nie dowiadujemy się też prawie niczego o ich wyglądzie zewnętrznym – jest to kolejna spośród licznych znaczących różnic, jakie dzielą powieści Rijnevelda i Nabokova.

Za najistotniejszą z tych różnic można uznać odmienność osobistego odniesienia obu autorów do materii dzieła, odmienność, którą uważny czytelnik usiłuje dedukować ze stylu i formy. Dla Nabokova „Lolita” była jednym z podejmowanych przez niego przez całe twórcze życie wyzwań literacko-estetycznych, wyrafinowaną grą z konwencjami i tabu uznawanymi przez jego społeczeństwo, a nade wszystko ryzykowną prowokacją prowadzoną na skraju legalności. Znana jest historia pierwszych faz odbioru „Lolity” – odrzucenie przez poważnych wydawców, pierwodruk we francuskiej oficynie specjalizującej się w soft porno, procesy, konfiskaty, lokowanie egzemplarzy na półkach ze „świerszczykami” i w sex shopach, sprzedaż spod lady, wypieki na twarzach drobnomieszczan – ostatecznie jednak prowokacja udała się doskonale, ponieważ żaden inny utwór Nabokova nie osiągnął nawet w przybliżeniu takiej sławy i poczytności, a wreszcie również kanonizacji jako arcydzieło powieściowe drugiej połowy ubiegłego wieku. Nie ma żadnych dowodów ani nawet poszlak, które mogłyby sugerować, że treść tej powieści miała cokolwiek wspólnego z biografią jej autora – poza tym, że zachciało mu się ją napisać.

Z powieścią Rijnevelda jest zupełnie inaczej, nie tylko dlatego, że od 1955 roku normy obyczajowe najpierw radykalnie się rozluźniły, a następnie (zwłaszcza w naszych czasach) ponownie zacieśniły (szczególnie w kwestii pedofilii), nie na tyle jednak, aby postawić prawną lub moralną tamę publikowaniu jakiegokolwiek tekstu literackiego. Rzecz w tym, że w powieści „Mój mały zwierzaku” trudno dopatrzeć się jakiejkolwiek gry literackiej uprawianej dla niej samej. Schemat „Lolity” zostaje przez Rijnevelda nie tyle zaadaptowany, ile raczej przechwycony i umieszczony w radykalnie odmiennych kontekstach. Owszem, ta powieść również jest przepełniona tak zwanymi odniesieniami intertekstualnymi, głównie w postaci dziesiątków cytatów z piosenek popowych, ale również z dzieł literatury kanonicznej – Rilkego czy Eliota (wspominany jest też Beckett, ale z jakiegoś powodu nie pada ani jedno słowo z jego twórczości). Bohater recytuje fragmenty z tych utworów, kiedy uwodzi swoją ofiarę, kiedy ją wykorzystuje, a także kiedy spowiada się czytającym, przytacza też inne, które dziewczyna przesyłała jemu. Ale wszystkie te reminiscencje nie służą umocowaniu jego historii w tradycji i kanonie, przeciwnie – służą obnażeniu bezradności tego kanonu wobec dziejącej się naprawdę krzywdy.

Poza tym historia nie rozgrywa się w atmosferze wysokiej kultury (cokolwiek miałoby to dziś znaczyć), lecz wśród krów i byków, wśród wiejskiego inwentarza, wśród ludzi zbyt zapracowanych i zajętych wymagającą uwagi codziennością, by mogli poświęcać czas wyszukanym konwersacjom na tematy kulturalne. Cytaty z piosenek i z tekstów literackich padają tu jako liczmany nieporadnej komunikacji albo raczej pseudokomunikacji między dorosłym mężczyzną o zrujnowanej sferze emocjonalnej i ledwo dojrzewającą dziewczyną, która słabo jeszcze umie zarządzać własnymi emocjami, a nikt jej w tym nie pomaga. Nie jest to gra ani estetyczna, ani etyczna. Jest to tragedia, ale nie dramat.

Dominantą powieści Rijnevelda nie są zresztą w ogóle takie czy inne odniesienia kulturowe, lecz uporczywe powtarzanie pewnych motywów. Należy do nich na przykład motyw eksterminacji nieuleczalnie chorych zwierząt hodowlanych. Rijneveld jest nadzwyczaj wyczulony na kwestię życia unicestwianego po to, by inne życie mogło czuć się bezpiecznie. Intensywna obecność tego życia w jego najbardziej organicznej postaci, w ścisłym kontakcie z innymi organizmami, z ich fizjologią, z ich procesami życiowymi, przenika atmosferę obu jego powieści. Sceny, jakie rozgrywały się we wsiach Europy Zachodniej w trakcie wielkich epidemii choroby szalonych krów i pryszczycy pod koniec ubiegłego wieku, kiedy miliony zwierząt hodowlanych szły pod nóż, a tysiące rolników i farmerów traciło dorobek życia – prawdopodobnie pozostawiły bardzo mocny ślad w pamięci pisarza, który mógł je widzieć na własne oczy jako kilkuletnie dziecko.

Ta organiczna strona ludzkiej i innej egzystencji przejawia się w kolejnej perseweracji, jeszcze o wiele bardziej osobistej – we wszechobecności motywu penisa. Członki ludzkie i zwierzęce są nieustannie obecne, zarówno w myślach postaci powieściowych, jak i w namacalnej realności świata przedstawionego. Wiele z nich to członki odcięte i spreparowane lub psujące się, inne zaś istnieją tylko w imaginacji bohaterki, która marzy o tym, aby samej mieć „chłopięce poroże”. „Zazdrość o penisa”, którą Freud przyprawił kobietom, zostaje przez Rijnevelda sprowadzona do jawnego absurdu, a jednocześnie postawiona w centrum problemu krzywdzonej bohaterki. Jak wiemy od Pascala Quignarda, który wyłożył nam to w „Seksie i trwodze”, słowo „fascynacja” pochodzi od słowa „fascinus”. W antycznym Rzymie określano tym terminem wotywne figurki penisów, ale ma ono też związek z rzeczownikiem „fasces” oznaczającym rózgi liktorskie, insygnia władzy konsularnej. Generalnie „fascis” znaczy „wiązka kijów”. To, na co patrzy się uważnie – kij, rózga, pała, penis – a również faszyzm, którego nazwa pochodzi wprost od rózeg liktorskich, pozostają ze sobą w ścisłych i wzbudzających niepokój związkach. Być może właśnie dlatego w niespokojnej wyobraźni bohaterki powieści Rijnevelda, nękanej poczuciem winy za niesprecyzowane uczynki, pojawiają się postacie Hitlera i Freuda, z którymi prowadzi ona poważne rozmowy.

Mamy wreszcie w „Moim małym zwierzaku” również utraconego brata bohaterki, tak samo jak w poprzedniej powieści (motyw ten jest jawnie autobiograficzny), ale ponadto utraconą matkę i nieobecnego duchem ojca, zajętego tylko gospodarką. O ile „Lolita” to labirynt tekstowy przeznaczony głównie dla koneserów i rozczarowujący (bez wątpienia złośliwie) tych, którzy sięgają po nią jedną ręką, drugą rozpinając rozporek, o tyle powieść Rijnevelda od pierwszych słów daje czytelnikowi do zrozumienia, że nie będzie czym się podniecać przy jej lekturze. Stężenie realnego cierpienia i bólu, jakie zostało w niej zawarte, odbiera opowiedzianej w niej historii wszystkie pozory seksapilu. Jest to natomiast proza niezwykle bogata leksykalnie. Gdzież indziej można by znaleźć na przykład słowo „petrichor” [s. 123] oznaczające zapach, jaki powstaje, gdy krople deszczu padają na gorące i suche podłoże. Każdy zna ten zapach, niepodobny do żadnego innego, ale kto wiedział, że on się tak nazywa? Słowo urobiono zresztą staromodnie na greckich rdzeniach, które znaczą mniej więcej tyle, co „opar kamienia”. Występowanie takich słów w powieści o wykorzystywaniu czternastolatki przez przeszło trzy razy starszego od niej mężczyznę mogłoby być świadectwem przemądrzałego snobizmu intelektualnego – ale u pisarza mniej utalentowanego.

Trzeba też koniecznie powiedzieć, że Rijneveld ma szczęście do polskiego tłumacza, również utalentowanego. Znając około pięciu słów po niderlandzku, nie umiem ocenić, jak ma się przekład do oryginału, ale na pewno napisany jest doskonałą polszczyzną, tak samo jak przekład poprzedniej powieści tego autora. Obrany w „Moim małym zwierzaku” styl – bezakapitowy, podzielony tylko na rozdziały strumień świadomości narratora-bohatera, w którym interpunkcja nie odgrywa znaczącej roli – pod piórem tłumacza obdarzonego zdolnościami mniejszymi od zdolności Jerzego Kocha łatwo zmieniłby się w bezkształtny gniot i nie miałby tak znakomicie zarysowanej i podtrzymywanej struktury.

Trudno natomiast powiedzieć i nie wypada pytać, co ma w umyśle ten młody pisarz, czego doświadczył, co go uformowało i wciąż formuje, lecz wysnuwane przez niego z tych doświadczeń i ze współpracującej z nimi wyobraźni obrazy literackie są niebywałe. Ktoś, kto decyduje się ofiarować nam własny ból pod postacią potężnego tekstu powieściowego, zasługuje na wdzięczność. Powieść Rijnevelda jest prośbą o zrozumienie, a etyczną powinnością osób, którą ją przeczytają, jest okazanie zrozumienia, które zarazem będzie aktem wdzięczności.

 

Książka: 

Marieke Lucas Rijneveld, „Mój mały zwierzaku”, z języka niderlandzkiego przełożył Jerzy Koch, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022.