29 listopada był taki jak ten 192 lata temu i jaki najczęściej w Polsce bywa – panowało przenikliwe zimno, wilgoć i mgła. W 1830 roku garstka konspiratorów zaatakowała Belweder, by zabić Wielkiego Księcia Konstantego i wzniecić rewolucję.
Tamtej nocy pod pomnikiem Jana III Sobieskiego, w Belwederze, na Nowym Świecie i placu Saskim, rozgrywały się dramatyczne wydarzenia, których skutków żaden z uczestników przewidzieć nie mógł i chyba przewidywać nie chciał. Noc uwieńczona zdobyciem Arsenału i uzbrojeniem ludu warszawskiego przeszła do historii jako początek Powstania Listopadowego, obrosła pieśnią, wierszem oraz ikonografią.
Zabijano swoich
W jej efekcie sytuacja miała się z grubsza następująco: grupka młodych konspiratorów, w tym podchorążowie, w obawie przed zbilżającymi się aresztowaniami, wywołała rewolucję tyleż przeciw caratowi duszącemu resztki wolności w Królestwie Kongresowym, co także przeciw całej ówczesnej polskiej elicie rządzącej Królestwem. Walczono w tych godzinach z Rosjanami i zabijano własnych generałów, o wspaniałych biografiach u Kościuszki, w Legionach, czy wojowników Napoleona od Hiszpanii po Moskwę, z piersiami przyozdobionymi Legiami Honorowymi, polskimi Virtuti Militari i rosyjskimi orderami.
Zabijano swoich, bo nie chcieli stanąć na czele grupy zrewoltowanej młodzieży, nie chcieli walczyć ani obalać cara. Zabijali ich strzałami z karabinu, dobijali ciosami bagnetów, gdy spadali z koni, przedtem próbując powstrzymać młodych. Rozpętali rewolucję i równocześnie wojnę przeciw Rosji, nie mając ani pomysłu na jej prowadzenie, ani żadnych realnych szans na powodzenie przedsięwzięcia – mając tylko kipiącą w sobie od gniewu i rozpaczy krew. W następstwie tego wciągnęli cały kraj w wojnę, której w ówczesnych warunkach i przy tej różnicy potencjałów nie sposób było wygrać.
Trzeba jednak pamiętać, kto ich postawił w takim położeniu. Niech przykładem będzie nie tylko Wielki Książe Konstanty, patologiczny okrutnik i po prostu prymitywny głupek, wyżywający się w drakońskiej dyscyplinie na żołnierzach armii Królestwa, ale również generał Aleksander Rożniecki. Jego biografia zaczyna się od oficera Jazdy Narodowej Pierwszej Rzeczpospolitej, przez sprzysiężenie kościuszkowskie i Legiony, potem walczył pod marszałkiem Masseną od Włoch przez Niemcy i Polskę 1809 roku pod księciem Poniatowskim. Organizator wywiadu na Rosję przed wyprawą na Moskwę, wszędzie nagradzany i odznaczany.
Ten świetny wojownik, piekielnie inteligentny i odważny, w Królestwie Kongresowym był tępicielem spisków antycarskich, to jego tajne policyjne psy wytropiły sprzysiężenie Walerego Łukasińskiego, który zgnił na dożywociu w twierdzy szlisserburskiej. To on był organizatorem żandarmerii wojskowej i policji carskiej – i twórcą całej siatki prowokatorów i delatorów oplatających Królestwo. Wreszcie, to on był sojusznikiem Nowosilcowa, najbardziej znienawidzonej symbolicznej postaci tego okresu, Senatorem w „Dziadach” Mickiewicza.
Stanisław Smolka, jeden z wybitnych historyków „szkoły krakowskiej”, podaje w „Szkicach historycznych” informację, że to Rożniecki jako pierwszy na świecie wymyślił blendy na oknach więzień, uniemożliwiające komunikowanie się z osadzonymi. Nie ma co się dziwić, że kiedyś ten wybitny żołnierz stał się synonimem wszystkiego co złe i zdradzieckie – kule zabijace generałów w Noc Listopadową w pewnym sensie odlał Rożniecki, który uciekł z Warszawy tej nocy, potem wstąpił do armii carskiej i był nawet członkiem Rady Państwa i w finale umarł spokojnie, nie niepokojony.
Stanisław Wyspiański w „Nocy Listopadowej” miał świetne wyczucie emocji skumulowanych w tym czasie – Pallas Atenie i Nike wiodącym powstańców do boju odpowiada chór wołający tylko jeden wyraz: „Krwi!”.
Bezdomne kundle w czasie wielkiego przyspieszenia
Powstanie z rewolucją jako napędem, przy elitach rządzących, które nie wierzyły w zwycięstwo, szukało wciąż półśrodków, kiedy mleko, a raczej krew już się wylała. Było niezdecydowane, izolowane na arenie międzynarodowej, mające naprzeciwko cara, który stłumił powstanie dekabrystów u siebie pięć lat wcześniej i chciał tylko zemsty, upadło po mniej niż roku.
Efekty były straszne – straciliśmy państwo Polaków, zależne, ale państwo. Zlikwidowano administrację, szkolnictwo, armię, sejm. Wkroczyliśmy w epokę najgłębszych przekształceń państw i społeczeństw ery przemysłowej jak bezdomne kundle, niemające nic swojego. Straciliśmy udział w cywilizacji, co do tej pory odbija się na nas, kiedy nadrabiamy przez ostatnie trzydzieści lat przecież nie tylko zapóźnienia komunizmu, ale właśnie tę nieobecność państwową w kluczowym momencie cywilizacyjnego przyśpieszenia.
Powstanie Listopadowe, podobnie jak inne polskie zrywy, było i wojną z zewnętrznym wrogiem, i krwawym rozliczeniem wewnętrznym. Tak było w Powstaniu Kościuszkowskim, tak w Styczniowym, tak w rewolucji 1905 roku, ten odruch, ale i z innym finałem, był emocjonalnie obecny od sierpnia 1980 roku. Walka z obcym ciemiężycielem zaczynała się od walki z jego wewnętrzną, polską ekspozyturą. Powstania były zawsze bratobójcze.
Chodząc w tych dniach po Warszawie, tropami wydarzeń Nocy Listopadowej, we mgle i zimnie, miałem przed oczami tych dawnych bohaterów zabijających pokolenie starszych bohaterów, którzy na starość wybrali spokój i rozsądek, jaki zawsze przychodzi w wyniku doświadczeń, gdy się już zrozumiało gorzką lekcję relacji między siłą a słabością.
„Solidarność” złamała polski cykl
Zaledwie parę dni potem, w podobnie mgielnym i zimnym Krakowie, byłem na premierze sztuki wystawianej w Teatrze Słowackiego – „1989”. Musical na wzór amerykańskiego „Hamiltona” opowiadający o powstaniu, klęsce i zwycięstwie pokolenia ludzi „Solidarności”, opowiadający te dziesięć lat naszej historii rapem i tańcem – był fascynującym widowiskiem. Nie tylko przez formę.
W początkowym akcie dochodzi do sceny, która była ilustracją dylematów wokół Nocy Listopadowej i przypomniała w wymowie „Bić się czy się nie bić” Tomasza Łubieńskiego – jednego z najważniejszych historycznych esejów drugiej połowy XX wieku.
Straszliwi ludzie – czerwone maki, wampiry łaknące polskiej krwi, wyzywają do odwiecznego boju o wolność – zawsze przegranego, do jakiegoś odwiecznego rytuału żądanego przez przedwieczne bóstwa. Sens tej sceny leży w wyborze – czy możemy stworzyć inny mit, czy możemy w podobnych okolicznościach opresji i niewoli wybrać coś innego niż hekatombę. Cały spektakl jest o innym wyborze, o fenomenie „Solidarności”, która przełamała cykl najlapidarniej sformułowany przez Wyspiańskiego: „musi umrzeć co ma żyć”.
Nie, nie musi umierać. Ale w polskiej zbiorowej świadomości, mit „Solidarności” jako nowej ścieżki naszych dziejów nie istnieje, rozbity na tysiące kawałków przez pokolenie, które go współtworzyło. Niezwykłe jest to, że pokolenie młodsze o trzydzieści lat wzięło się na deskach teatru do jego przypomnienia. A raczej przeciwstawienia panującemu przekonaniu, że jeśli nie ma masowych ofiar, to wolność jest w jakiś sposób nieprawdziwa, ułomna – co jest stałą opowieścią prawicy od początków naszej współczesnej niepodległości.
Towarzyszy temu jeszcze przekonanie, że o polskich sprawach decydują zawsze jacyś obcy. Wystarczy rozliczyć ich stronników w kraju, by uzyskać niezależność. To powtarzający się motyw wszystkich polskich zrywów.
Upiorny powrót powstańczej narracji
W tych dniach listopada i grudnia roku 2022, ten motyw powraca w jakiś upiorny, fałszywy sposób. Na naszych oczach, w wolnym, jeszcze demokratycznym kraju, w którym większość może odsunąć rządzących od władzy, co jest esencją demokracji, zaczyna się narracja o wpływie Rosji i Niemiec na polskie sprawy, o grożącej nam niewoli, której możemy się oprzeć tylko wtedy, gdy odsuniemy możliwość zwycięstwa „niepolskim” partiom i ich liderom.
Jarosław Kaczyński, twórca i niestrudzony propagator tej narracji, tworzy politykę odwzorowującą kluczowe elementy powstańczych działań, szuka emocjonalnej mocy w odwiecznych ustawieniach polskich mitów. Jarosław Maria Rymkiewicz, równie w tych kwestiach pragmatyczny jak jego polityczny uczeń, zapewne by się cieszył z obracania w ten sposób polskimi mitami.
Operowanie nimi w wolnej Polsce, wydaje się jakąś groteską, ale wciąż powtarzane fałszywe analogie stają się polityczną rzeczywistością. Już mamy następny etap: skoro zwycięstwo opozycji może być z obcego nadania, szykuje się pacyfikacja Polaków, której można się przeciwstawić tylko przez opór. To już niezawoalowana groźba wojny domowej.
Przestroga Wyspiańskiego
Kuriozum tej narracji polega na tym, że formułuje ją lider obozu rządzącego Polską przez ostatnie siedem lat, mający do dyspozycji policję, tajne służby, monopol na przemoc prawną i administracyjną, łamiący elementarne zasady państwa prawa.
Kaczyński przebiera się na naszych oczach za Podchorążego ze szkoły oficerskiej w Łazienkach, wiodący lud do rewolucji wolności, a jest w istocie podobny raczej generałowi Rożnieckiemu (gorszym jego wcieleniem, bo bez cienia odwagi pierwowzoru).
Zamiana ról, gdzie opresor staje się ofiarą i w imię „krzywdy”, której prawdziwe imię to strach przed utratą władzy, wzywa lud do czynnego oporu – jest nieprawdopodobnym spektaklem obłudy i manipulacji. Być może od odporności większości Polaków na ten fałszywy śpiew zależy, czy w nadchodzącym roku znajdziemy się w sytuacji, w której znowu pogrążymy się w odmęcie wykluczającym nas na lata z podmiotowości w Europie.
Nie chcę nawet myśleć o skutkach takiego scenariusza. Szczególnie w te mglisto-zimne dni przełomu listopada i grudnia, przed którą to porą Wyspiański przestrzegał Polaków w swoim dramacie.