Między 9 a 11 grudnia 1922 roku Warszawa stała się sceną przemocy – rozruchów na ulicach, pobić, starć między bojówkami, napaści na żydowskich przechodniów, nienawistnych haseł. Kampanię pogardy podsycali na ulicach i w prasie politycy endecji. Dwóch kluczowych aktorów politycznych odbyło wtedy rozmowę:
„Byłem natychmiast po zajściach z wizytą u Gabriela Narutowicza” – pisał Józef Piłsudski. – „Siedział w fotelu głęboko poruszony. Nie chciał mi opowiadać szczegółów. […]
Rzucił na stół plik listów i kopert. – Patrz pan! – zawołał. Spojrzałem na niektóre. Były to anonimy wszelkiego rodzaju, pełne brudu, inwektyw, płaskich dowcipów, gróźb. Nie mogłem się powstrzymać od głośnego śmiechu. Spojrzał na mnie zdziwiony.
– A telefony? – zapytałem – rozmyślne pomyłki, pytania, zadawane udawanym żydowskim akcentem, czy zdarzają się już u pana?
Zerwał się z fotela. […]
– Skąd pan o tym wie?
– Ależ panie, ja byłem w Polsce Naczelnikiem Państwa i Naczelnym Wodzem, więc wszy wyłaziły zewsząd. Zwykłe rzeczy! To „narodowa robota”. […]
Nie mógł się z tym pogodzić. […] – Po co te burdy? – wołał. – Po co te burdy?” [1]
Trudno się dziwić emocjonalnej reakcji Narutowicza, który w ciągu kilku zaledwie dni z pracującego w zaciszu gabinetu ministra-naukowca o liberalnych poglądach stał się dla części społeczeństwa wrogiem publicznym numer jeden. A kilka godzin wcześniej został obrzucony gulami śniegu i kamieniami, gdy jechał na zaprzysiężenie jako pierwszy w historii prezydent-elekt odrodzonej Polski. Dla Piłsudskiego, który do tej pory stał na czele państwa i w brutalnej polityce uczestniczył od dawna– także jako członek socjalistycznej organizacji bojowej i żołnierz – przemoc i nienawiść nie były pierwszyzną. Nic więc dziwnego, że z typową dla siebie nonszalancją podszedł do sprawy i starał się przekonać prezydenta, że fala hejtu to codzienność polityki. Tym razem jednak Piłsudski się mylił, zdarzenia z grudnia 1922 roku wykroczyły poza utarte ramy, Narutowicz stał się polskim Alfredem Dreyfusem, człowiekiem niesłusznie oskarżonym o narodową zdradę, symbolem rosnącej ksenofobii, która podzieliła trwale społeczeństwo. I nie chodzi tu tylko o antysemicką kampanię, z którą kojarzą się te dwa (przypadkowo zaplątane w wielką historię) nazwiska. Chodzi o głęboką rysę w dziejach II Rzeczpospolitej, piętno odciśnięte na polskim życiu politycznym i społecznym przez nienawiść skierowaną w stronę pierwszego prezydenta.
Tymczasem w zbiorowej pamięci zabójstwo Narutowicza często postrzegane jest jako eksces, odstępstwo od normy w polskiej tradycji tolerancji, w państwie bez stosów i bez przypadków królobójstwa. Ba, wciąż nie brakuje głosów, że było to dzieło szaleńca-zamachowca, za które trudno ponosić jakąkolwiek zbiorową odpowiedzialność. II RP chcemy postrzegać jako ideał kraju suwerennego i demokratycznego w swym zamyśle, rządzonego przez plejadę mężów stanu, którym w raczkującej jeszcze niepodległości i demokracji przytrafiła się ta niewypowiedziana tragedia. Należy się nad nią ze smutkiem pochylić, uczcić pamięć zamordowanego, lecz niewiele trzeba zmieniać w wyobrażeniach i myśleniu o polskiej kulturze politycznej. Jednak, gdy przyjrzymy się bliżej okolicznościom i następstwom zdarzeń z grudnia 1922 roku, dostrzeżemy, że wspomniane piętno domaga się namysłu i prawdziwego, a nie fasadowego, miejsca pamięci. Domaga się także zastanowienia, jakie zasady powinny rządzić wspólnotą, czym jest przemoc w życiu publicznym i jak budować demokratyczny porządek.
Państwo jednego narodu
Wybór Gabriela Narutowicza, uczonego o międzynarodowej sławie, niezwiązanego wyraźnie z żadnym ruchem politycznym, a dotychczas ministra robót publicznych, był z pewnością niespodziewany i wziął się z pata, który zaistniał w Zgromadzeniu Narodowym. Naturalnym kandydatem na urząd prezydenta był dla lewicy i części centrum Józef Piłsudski, ten jednak zrażony nikłą władzą, która przysługiwała na mocy konstytucji głowie państwa, zabronił wystawiania swej kandydatury. Pozostali kandydaci proponowani przez kolejne partie polityczne nie byli w stanie uzyskać większości w głosowaniu. Ostatecznie udało się przeprowadzić kandydaturę Narutowicza, a języczkiem u wagi okazały się głosy centroprawicowego PSL „Piast”. Jednak endecja rozpętała nagonkę, prezentując go jako kandydata popieranego przez Blok Mniejszości Narodowych, a przede wszystkim Żydów. Zaprzysiężenie Narutowicza miało doprowadzić do budowy „Judeo-Polonii” i umocnienia się żydowskich wpływów w państwie.
Propaganda ta była zresztą kontynuacją jesiennej kampanii wyborczej, w której hasła antysemickie słały się gęsto. Prawica usilnie forsowała pogląd, że w odrodzonej Polsce to polska etnicznie większość powinna mieć prawo do decydowania o państwie i jego interesach, a siły zdefiniowane przez endecję jako niepolskie powinny być wykluczone z jakiejkolwiek roli politycznej w kraju. Narutowicz jednoznacznie zyskał większość głosów polskich obywateli II RP, jednak jak pisze historyk Brian Porter-Szűcs: „problem Narodowej Demokracji polegał na tym, że samo pojęcie obywatela opierało się na idei, zgodnie z którą wolne jednostki otrzymują równe prawa niezależnie od narodowego dziedzictwa” [2]. A ta idea narodu polityczno-państwowego była obca endecji, ona chciała stworzenia narodu definiowanego w wąskich, etniczno-religijno-językowych kategoriach. Ujawnił się więc zasadniczy spór w sposobie myślenia o tym, co znaczy być Polakiem.
Wydarzenia grudnia 1922 roku rzuciły co prawda cień na praktyki endecji. A po śmierci Narutowicza z rąk Eligiusza Niewiadomskiego, jej zwolennika, duża część opinii publicznej obarczała Narodową Demokrację odpowiedzialnością moralną za mord. Zdawać by się mogło, że powinno to zakwestionować jej rozumienie narodu, jednak – jak pokazuje w swej książce Paweł Brykczyński – „doktrynę polskiej większości” oraz ideę Polaków-gospodarzy udało się w dużym stopniu ugruntować i przeforsować w życiu publicznym [3].
Przemoc jako zasada polityki
Nieodłączną częścią antysemickiej kampanii nienawiści rozpętanej przez zwolenników i polityków Narodowej Demokracji, obok demagogii i radykalizmu, była w tych dniach przemoc. Przemoc werbalna i fizyczna, skierowana w Żydów, Narutowicza i przeciwników politycznych. Ulice miasta sterroryzowały bojówki prawicowe i socjalistyczne, pobito posłów zmierzających na zaprzysiężenie, napadnięto na powóz wiozący prezydenta-elekta, bito przechodniów wyglądających na Żydów, zginął robotnik, a nawet w samym Sejmie dochodziło do rękoczynów. Wydawało się, że zaprzysiężenie Narutowicza przywróci spokój, jednak było to uspokojenie pozorne, bo zwieńczone mordem politycznym w Zachęcie.
Myliłby się ten, kto uważałby, że tamta sytuacja była tylko wypadkiem czy ekscesem. Przemoc w życiu II RP nie była może tak powszechna, jak ta na ulicach Republiki Weimarskiej czy Republiki Austriackiej, jednak była obecna w życiu społecznym i politycznym młodego państwa. Ani nie zaczęła się wraz z jego powstaniem (gdy przypomnimy sobie rewolucję 1905 roku), ani też nie ustała z upadkiem II RP. Stanisław Cat-Mackiewicz pisał: „W Polsce […] użycie gwałtu, przemocy, użycie siły fizycznej wywołuje odrazę” [4]. Kolejne zdarzenia po grudniu 1922 roku zaprzeczyły temu obrazowi. Obecność bojówek w życiu publicznym, krwawe stłumienie wystąpień robotniczych w Krakowie jesienią 1923 roku, zamach majowy Piłsudskiego, wybory brzeskie i brutalne więzienie posłów opozycji w 1930 roku, Bereza, protesty chłopskie i ich tłumienie, pacyfikacje ukraińskich wsi, w końcu antysemicka przemoc na uniwersytetach w latach trzydziestych – to wszystko wydarzyło się w idealizowanej II RP.
Przemoc była zasadą polityki międzywojennej, o czym wolimy nie pamiętać, bo nie pasuje nam to do obrazu ani II RP ani nas samych. Obrazu, w którym przemoc przychodzi z zewnątrz – od obcych państw, okupantów; albo tych wykluczonych ze wspólnoty politycznej – komunistów czy motłochu. Historia grudnia 1922 roku jest historią przemocy bratobójczej, ale też bierności policji, która – jak podają źródła – niechętnie interweniowała na ulicach Warszawy, niechętnie też stawała w obronie atakowanego prezydenta-elekta. To doskonały asumpt do dyskusji nie tylko o tym, jak łatwo wzbudzić w polityce demony przemocy, ale też na jakich zasadach powinien opierać się monopol przemocy państwowej i w jaki sposób powinni być chronieni przed nią obywatele. Taka dyskusja nigdy się nie odbyła. A w dobie odwołania z urzędu zastępczyni rzecznika praw obywatelskich Hanny Machińskiej, która stawała na straży praw więźniów, protestujących czy uchodźców, jest wręcz paląca.
Nienawiść, która przelała czarę
Wybory 1922 roku, te jesienne parlamentarne i te grudniowe w łonie Zgromadzenia Narodowego, które wybierało głowę państwa, miały być świętem młodej polskiej demokracji. Po raz pierwszy miał być wybrany w pełni demokratyczny parlament, bo Sejm Ustawodawczy z lat 1919–1922 został co prawda wybrany w pięcioprzymiotnikowych wyborach, jednak głosowanie w styczniu 1919 roku przeprowadzono tylko na części terytorium. Kolejnych posłów dokooptywano do niego w rytm rozstrzygnięć o przynależności do państwa polskiego kolejnych terenów. Doprowadziło to do sytuacji, że trudno było uznać parlament za w pełni reprezentatywny i dobrze ukazujący sympatie polityczne wszystkich mieszkańców ziem polskich. Przede wszystkim jednak w marcu 1921 roku została uchwalona konstytucja, która dawała zupełnie nową legitymację do rządzenia i szersze kompetencje władzy ustawodawczej. Wybory do parlamentu miały więc ogromną wagę i jak pisał Wiesław Władyka: „były doświadczeniem w dziejach Drugiej Rzeczypospolitej szczególnym; były jak żadne inne, i «pełne», i «normalne»” [5]. Jak żadne inne, ponieważ sytuacja ta miała się nie powtórzyć aż… do 1991 roku.
Na kolejnych wyborach w dziejach II RP kładły się cieniem zarzuty o manipulacje i niedemokratyczną ordynację wyborczą. W 1926 roku Józef Piłsudski przeprowadził bowiem zamach stanu, który zapoczątkował budowanie autorytarnego systemu władzy. Zabójstwo Narutowicza miało być jednym z kamieni węgielnych jego postawy. Głęboki rozbrat i polaryzacja, którą kampania nienawiści i śmierć prezydenta wniosła w społeczeństwo, ułatwiło zresztą działania piłsudczykom i zapewniło poparcie w środowiskach liberalnych i lewicowych, przerażonych demagogią i zdolnościami mobilizacyjnymi prawicy. Jak pisał Antoni Słonimski: „namiętności nie wygasły. Na grobie Niewiadomskiego składano stosy kwiatów. Jak we Francji w czasach procesu Dreyfusa, wrogość dzieliła najbliższych” [6]. Zresztą początek lat dwudziestych stanowił schyłek triumfu demokracji w Europie, który przyszedł po zakończeniu pierwszej wojny światowej, w kolejnych latach nastąpił odpływ w stronę reżimów autorytarnych i totalitarnych.
Oszustwo niewinności
Kampania nienawiści i przemocy – tej antysemickiej i tej politycznej – z grudnia 1922 roku oraz zabójstwo pierwszego prezydenta Rzeczpospolitej odkrywają więc kolejne warstwy niedomyślanych problemów, które tylko z pozoru przynależą do zamkniętego rozdziału. Setna rocznica śmierci Gabriela Narutowicza mogłaby być doskonałą okazją do namysłu nad tym, jaką wspólnotę chcemy budować – opartą na przemocy czy otwartą na różnorodność, szanującą ją i korzystającą z jej potencjału. I do jasnego powiedzenia, gdzie jest granica za którą są nienaruszalne prawa człowieka, a nie arbitralnie wyznaczane interesy grup politycznych. Już odpowiedzi na te dwa pytania mogłyby wiele powiedzieć o tym, jakiej demokracji pożądamy. Trzeba jednak te pytania sobie zadawać.
Pamięć o Narutowiczu może być więc do tego okazją, musi jednak wyjść z opłotków wydarzenia ekscentrycznego, niepasującego do polskich wyobrażeń – i z zakłamań, które również przy okazji setnej rocznicy śmierci prezydenta serwuje nam Instytut Pamięci Narodowej. Ten „strażnik pamięci” przedstawił nam okolicznościową wykładnię, w której przemoc oraz inwektywy nazwane są „protestami i krytyką środowisk prawicowych”, a antysemityzm i ksenofobię – cóż za brak zaskoczenia – wymazano, za to wspomniano zarzuty o „ateizm” i „przynależność do masonerii”. Podkreślenie roli zamachowca Eligiusza Niewiadomskiego jako jedynego odpowiedzialnego za zbrodnię dopełnia tylko obrazu i pozwala zachować dobre mniemanie o sobie (i o endecji). Do nas należy decyzja, czy przyjmiemy klisze usłużnie serwowane nam przez IPN, czy miejsce pamięci pod szyldem nazwiska Narutowicza wypełnimy nową treścią – odczarujemy II RP i wyobrażenia o własnej niewinności.
Przypisy:
[1] Cytat ze zbioru „Zabójstwo Narutowicza. Kres demokracji w II RP”, red. Adam Safaryjski, Ośrodek Karta, Warszawa 2022, s. 87.
[2] Brian Porter-Szűcs, „Całkiem zwyczajny kraj: historia Polski bez martyrologii”, tłum. Anna Dzierzgowska i Jan Dzierzgowski, Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2021, s. 172.
[3] Paweł Brykczyński, „Gotowi na przemoc: mord, antysemityzm i demokracja w międzywojennej Polsce” , tłum. Michał Sutowski, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2017.
[4] Cytat ze zbioru „Zabójstwo Narutowicza…”, s. 143.
[5] Wiesław Władyka, „Śmierć Prezydenta – grudzień 1922” [w:] „Nie szablą, lecz piórem. Batalie publicystyczne II Rzeczypospolitej”, red. Daria Nałęcz, Wydawnictwo IBL, Warszawa 1993, s. 13.
[6] Cytat za: Michał Przeperski, „Zajścia w Warszawie 9–11 grudnia 1922 roku : geneza, przebieg, konsekwencje”, „Almanach Warszawy”, 11 (2017), s. 276.