W listopadzie tego roku przypadła setna rocznica śmierci Marcela Prousta, co świat nasz, mający obecnie naprawdę sporo kłopotów, uczcił z umiarkowanym rozmachem. Niemała część „W poszukiwaniu straconego [albo „utraconego”, zależy od przekładu] czasu” powstała w trakcie pierwszej wojny światowej. Czy w naszych trudnych czasach też powstają jakieś dzieła literackie, które pod koniec tego wieku zostaną uznane za genialne, chociaż póki co nikt albo prawie nikt o nich nie wie?
Trudno odpowiedzieć na to pytanie, ale jest coraz bardziej wątpliwe, czy samo pojęcie „genialne dzieło literackie” będzie jeszcze wtedy miało sens. Spełniają się bowiem powoli, lecz coraz wyraźniej niektóre przepowiednie zeszłowiecznych katastrofistów – na pewnym etapie rozwoju nasza cywilizacja traci pozytywne zainteresowanie jakkolwiek pojętą nieprzeciętnością, natomiast każda nieprzeciętność staje się godna potępienia. Jeśli bowiem ktoś jest nieprzeciętny pod jakimś negatywnym względem, to praktycznie zawsze oznacza, że wyrządza krzywdę innym, co nie jest nowym podejściem, ale jeśli jest taki pod względem pozytywnym, to chcąc nie chcąc uświadamia innym, że nie są tak dobrzy, jak on, w tym, co robią (czegokolwiek by w życiu nie robili), co jest podejściem nowatorskim, niegdyś uznawanym za przejaw godnej pożałowania zawiści, ale dającym się zauważyć już wówczas, gdy na ceremonii wręczania dorocznych Nagród Akademii prowadzący przestali mówić „and the winner is…”.
Innymi słowy, jest całkiem możliwe, że jakiś dwudziestopierwszowieczny Proust po opublikowaniu „W stronę Swanna” otrzymałby recenzje podobne do tych, jakie czytał Proust prawdziwy. Osoby czytające przejechałyby po nim walcem za tę nudną, niemożliwie powikłaną i niejasną prozę opowiadającą nie wiadomo o czym. Po co tak pisać? Po co pisać trudne w czytaniu teksty? Żeby wyłonić elitę czytelników potrafiących je zrozumieć? Żeby w ten sposób wykreować kolejny klasistowski podział odbiorców i konsumentów dóbr kultury na lepszych i gorszych?
Zawiesiwszy to pytanie, zajmijmy się chwilowo innym tematem. Obfitość korespondencji francuskich pisarzy dwudziestowiecznych oraz pozostawionego przez nich zasobu paratekstów literackich (listów, dzienników, autokomentarzy oraz roboczych zapisków, które starannie przechowali i które zostały potem wydane w edycjach krytycznych) jest przytłaczająca. Pisał o tym kiedyś Simon Leys w nietłumaczonym na język polski eseju „Portrait of Proteus. A Little ABC of André Gide”. Po wyliczeniu nie mniej niż trzydziestu tysięcy stron druku w wydaniach paratekstów autora „Fałszerzy” oraz osób z jego otoczenia, które o nim pisały, Leys zauważył przytomnie: „Thus, the first and main problem of Gide’s biographer was not how to gather information, but how not to drown in it”, chwaląc następnie owego biografa, Alana Sheridana, za to, że zdołał opanować tę masę materiału i na jej podstawie przedstawić w miarę spójny obraz życia Gide’a.
Problem polega tu jednak nie tylko na radości nadmiaru przechodzącej chwilami w obłąkanie, ale też, i to może nawet bardziej, na wadze merytorycznej całego tego materiału. Jedną z cech każdej zaawansowanej kultury piśmiennej jest przywiązywanie dużej wagi do zapisów. Ta tautologia staje się dolegliwa nie tylko przez nadmiar biurokracji i archiwizacji, ale też – i było tak zwłaszcza w czasach, kiedy wielbiono „wielkich pisarzy” – przez fetyszyzowanie każdego pozostawionego przez nich piśmiennego świadectwa własnej egzystencji, zwłaszcza mentalnej. Kiedy Giorgio Colli i Mazzino Montinari opracowywali monumentalne wydanie pism wszystkich Nietzschego („Kritische Studien-Ausgabe”), szydzono z nich, że gromadzą w nim skrzętnie nawet „kwity z pralni”, ponieważ włączyli do tej edycji zawartość każdego skrawka papieru, na którym filozof pozostawił jakiś własnoręczny zapis, nawet jeśli było to kilka słów zrozumiałych tylko dla niego i tylko w momencie, gdy je zapisywał. Francuzi z ubiegłego wieku przewidująco zapobiegli takim kłopotom, redagując nawet najintymniejsze i najbardziej banalne zapiski, tak aby ich przyszli wydawcy mogli przyjść na gotowe i spokojnie opracowywać baterie woluminów, jakie wypełniają dziś magazyny bibliotek.
Tylko czy było o co się starać? André Gide słynął z narcyzmu intelektualnego nawet wśród swoich kolegów po piórze, którzy w tej dyscyplinie ustawiali poprzeczkę naprawdę wysoko. Byli to ludzie przekonani chyba szczerze, że potomność będzie wczytywać się z wypiekami na twarzy w każde słowo, które oni napisali. Ich nadzieje spełniły się jednak w stopniu umiarkowanym, a André Gide poniósł na tym polu wyjątkowo spektakularną porażkę, ponieważ jego twórczość postrzegana jest dziś nawet w kręgach literacko-intelektualnych głównie jako historyczne świadectwo pewnej fazy dziejów literatury francuskiej. Gide nie ma wiele do powiedzenia naszym czasom. Jego kompulsywna piśmienna elokwencja jest dziś martwym popisem retorycznym. To dobry przyczynek do kwestii aktualności pojęcia „geniuszu”.
Wydawnictwo Eperons-Ostrogi, które od lat publikuje korpus mniej znanych tekstów literackich oraz korespondencji Marcela Prousta, wydało tom listów wymienianych przez niego z André Gide’em. Relacja Gide–Proust jest sławna głównie z powodu odrzucenia przez pierwszego z nich jako redaktora „Nouvelle revue française” wstępnego tomu „W poszukiwaniu straconego czasu”, co przeszło do historii literatury XX wieku jako jedna z największych pomyłek popełnionych przez krytyka/recenzenta. Ale Gide, rzecz jasna, potrafił nawet ten fałszywy krok przerobić na jeszcze jedną niezwykłość swojej osoby i wmontować w występ sceniczny, jakim było całe jego życie. Kiedy wielkość literacka Prousta była już szeroko uznana, Gide nie miał więc problemu z podtrzymywaniem z nim więzi, chociaż była to relacja głównie listowna – i to zdumiewająco skromna ilościowo na tle przeciętnych osiągów jego produkcji epistolarnej.
W dodatku sporą część tej korespondencji (tomik polskiego przekładu ma niewiele ponad sto stron, wraz ze wstępem, katalogiem wydawcy, szerokimi marginesami i dużym fontem) zajmują kurtuazyjne grzeczności, jakich obaj luminarze sobie nie szczędzili. W czerwcu 1914 roku Proust pisał więc do Gide’a: „dziękuję Ci tysiąckrotnie, że byłeś uprzejmy do mnie napisać. Obawiam się, że to, co chciałem powiedzieć, prawie nie przedostało się do zdań, które napisałem, a to, co jako jedyne wydawało mi się nadawać pisaniu temu jakąś wartość, pozostanie niepoznane” [przekład Jędrzeja K. Brzezińskiego, s. 49]. Te słowa są emblematem całej ich wymiany listów, w której eleganckie pustosłowie na ogół zasłania obawę, by nie powiedzieć drugiemu niczego nazbyt pod jakimś względem znaczącego. Od tej reguły jest tylko kilka wyjątków, zachodzących wtedy, kiedy listowna rozmowa wchodzi na tereny szczególnie istotne dla obu panów. Ale nawet wtedy odsłaniają się tylko tak, aby nie zlekceważyć dobrych obyczajów. Zupełnie, jak gdyby pisząc, wyobrażali sobie już swoje listy wydrukowane w pomnikowych edycjach.
Podobno kiedy Andriej Tarkowski i Ingmar Bergman mieszkali przez kilka tygodni w tym samym hotelu, starali się bardzo, aby nie natknąć się na siebie. Wyraźnie woleli obaj nie narażać się na rozczarowanie lub przykre napięcie, jakie mogłoby towarzyszyć ich bezpośredniemu spotkaniu. „Osobiste spotkania wielkich twórców”, w trakcie których wymieniają oni otchłannie mądre uwagi o ludzkim losie, kondycji świata i tym podobnych tematach – to jeszcze jeden mit pokutujący uparcie wśród normalsów wielbiących ich dzieła, mit, którego źródeł można upatrywać w późnoromantycznym kulcie artysty. Z niego również wypływało namiętne utrwalanie na piśmie przez niektórych dwudziestowiecznych pisarzy każdego drgnienia ich świadomości, każdego ruchu ich myśli. Czasem dawało to ciekawe rezultaty, ale akurat w przypadku wymiany listów między autorem „Jana Santeuila” i autorem „Lochów Watykanu” efekty zostały radykalnie ograniczone przez wzajemną rezerwę i upozowanie.
Niestety, tak prowadzona korespondencja daje ubogą pożywkę dla felietonisty. Pointą całości może być więc zdanie z listu Prousta datowanego na październik 1917 (całość wymiany epistolarnej rozciąga się między 1914 a 1922 rokiem, połowa tego okresu to pierwsza wojna światowa, ale o niej nie ma u nich ani słowa): „Chciałbym móc powiedzieć, że stosowałem się do zalecenia, które sformułowałeś z definitywnym pięknem delfickiej wyroczni (mam na myśli: stosowałem się w moim pisarstwie, nie w tym liście!): Jeśli jest coś, co kto inny napisałby równie dobrze, jak ty – nie pisz tego” [s. 77]. O tak! Pięknie powiedziane. Ale chwileczkę! Skąd ja mam wiedzieć, jak napisałby to kto inny?
Książka:
Marcel Proust, André Gide, „Korespondencja”, przełożył Jędrzej K. Brzeziński, Ostrogi, Kraków 2022, seria Biblioteka Francuska pod redakcją Kajetana Marii Jaksendera.