Jarosław Kuisz: Sto lat temu został zamordowany pierwszy w historii prezydent Rzeczpospolitej Polskiej, Gabriel Narutowicz. Przypomnę tło: kończy się pierwsza wojna światowa, Polska może wrócić na mapy Europy, Piłsudski jest naczelnikiem, na zewnątrz trwają nieustające starania o granice, a wewnątrz próbujemy ustalić porządek ustrojowy. Spory są gorące: od pomysłów na przywrócenie monarchii, po taki, by Polska była republiką. W końcu rzecz rozstrzyga definitywnie konstytucja marcowa w 1921 roku. Jej twórcy uznają, że zasługi Piłsudskiego są niepodważalne, ale nie można dać mu za dużo władzy. Wszyscy myślą, że zostanie pierwszym prezydentem, ale on po przeczytaniu konstytucji mówi, że nie. Przychodzi rok 1922, w listopadzie odbywają się wybory do sejmu i senatu, a połączone izby parlamentu mają wybierać prezydenta. Dlaczego powinniśmy przypominać sobie o sprawie wyboru i zamordowania pierwszego prezydenta?

Maciej Górny: Ta historia jest z jednej strony nieskomplikowana, a z drugiej nieoczywista – przez co długo omijaliśmy jej konteksty. Polska odrodziła się w 1918 roku i naturalnym refleksem było widzieć w tym nowy początek, oddzielać grubą kreską to, co się działo przedtem, nieprzesadnie przypominać zaangażowanie Polski w czasie wojny i nie wracać do historii sprzed wojny. 

Wydaje się to sensowne i racjonalne, jeżeli pamiętamy, że w roku 1905 PPS-owcy i endecy strzelają do siebie nawzajem. Po 1918 roku to są wciąż ci sami ludzie, którzy teraz mają budować wolną Polskę. My, czytelnicy historiografii, oczekujemy, że się porozumieją, że wielcy ojcowie niepodległości uścisną sobie ręce i dojdą do jakiegoś porozumienia, dzięki któremu Polska będzie znowu wielka.

słuchaj i oglądaj w formie videopodcastu:

Wiele osób w to wierzy. Piłsudski mówił, że po odzyskaniu niepodległości uwolniona dusza polska pozbędzie się wad czasów niewoli. A to złudzenie.

To też jest specyfika czasów. W drugiej połowie XIX wieku i w pierwszej połowie XX wieku bardzo dużo mówiło się o duszy polskiej czy innych narodów. To są przeważnie puste słowa. Niewykluczone, że mówiąc to, Piłsudski miał na myśli endeków, których polska dusza pozbędzie się wraz z innymi wadami. Pewnie byłoby to rozwiązanie bliskie jego sercu.

Przez ustanawianie nowego początku historii w roku 1918 tracimy z oczu konteksty, które dla wczesnej polityki polskiej, przed zamachem majowym, są bardzo ważne. Wybór i morderstwo Narutowicza należą do ciągów wydarzeń, które trwały długo przed 1918 rokiem. Żeby je należycie zrozumieć, trzeba popatrzeć wstecz. 

Jak daleko?

Przynajmniej do roku 1912, bo to jest ważny moment dla kształtowania się polskiej demokracji. Wspomniał pan, że było dużo pomysłów na ustrój, łącznie z monarchią, ale kiedy wykuwa się niepodległość, w całej Europie trwa najlepsza w dziejach koniunktura na liberalną demokrację. To, że będą powstawały demokratyczne państwa, jest oczywiste.

Korzeni tego trendu należy szukać w polityce amerykańskiej z czasów pierwszej wojny światowej, w mowach prezydenta Wilsona, przede wszystkim w jego czternastu punktach poprzedzonych preambułą – że teraz jest koniec historii, mamy demokrację liberalną, koniec innych paktów, monarchów, jest nowy świat. 

Jednak demokracje, które tworzą się po 1918 roku, mają też własne korzenie. W Polsce to z jednej strony austriacka tradycja parlamentarna, a z drugiej – rosyjskie eksperymenty z demokracją. Na dłuższą metę na historii II Rzeczpospolitej najbardziej zaważyły wybory do Dumy w roku 1912, w których Roman Dmowski poniósł klęskę, przegrywając z kandydatem socjalistycznym. To były skomplikowane, wieloetapowe wybory. Z góry było wiadomo, jak się skończą, wystarczyło zobaczyć, ilu elektów warszawskich jest członkami żydowskiej klasy średniej, żeby wiedzieć, że nie zagłosują na kandydata narodowej demokracji. W dodatku przeciw Dmowskiemu startował Jan Kucharzewski, kandydat konserwatywny, więc głosy prawicy były rozbite, a na kandydata socjalistycznego zebrane.

I co się wtedy stało?

Przekuł porażkę w propagandowe zwycięstwo. Prasa endecka, szczególnie „Gazeta Poranna 2 Grosze”, która wtedy powstała dla celów kampanii wyborczej, uruchomiła brutalną batalię operującą tymi samymi hasłami, które usłyszymy jeszcze raz po wyborze Narutowicza – że przegraliśmy z Żydami, że żydowskimi głosami wybrano nam antypolskiego kandydata do Dumy z Warszawy.

Czyli rok 1912 to uwertura do tego, co wydarzy się za dziesięć lat. Pięć dni Narutowicza jako głowy państwa w roku 1922 roku powinno nas odsyłać do roku 1912?

Dokładnie, wszyscy wtedy widzieli, jak powtarza się ta historia. Powtarzał się również, nielogiczny zresztą, wywód. Podobnie jak mówiono, że poseł Jagiełło został w roku 1912 wybrany do Dumy zamiast Dmowskiego żydowskimi głosami, chociaż wybrano go po prostu większością głosów, tak endecka prasa pisała o Narutowiczu w roku 1922. To był absurd, bo partią, której zmiana stanowiska spowodowała ten wybór, było Polskie Stronnictwo Ludowe Piast, przepraszam za wyrażenie, aryjskie, zdecydowanie niereprezentujące mniejszości narodowych. 

To była ta sama manipulacja. Dokonali jej ci sami ludzie. W manifestacji tuż po wyborze Narutowicza główne role odgrywali doświadczeni propagandyści, którzy w roku 1912 rozpętali tamtą kampanię. Jest to więc powtarzająca się historia, powtarzające się hasła, nośniki prasowe i ciągłość personalna. W 1922 roku były gotowe narzędzia i know how.

Naszych rodaków sto lat temu ogarnęły takie emocje polityczne, że ma się wrażenie jakiegoś amoku. 9 grudnia 1922 roku zbiera się Zgromadzenie Narodowe i ma wybierać pierwszego prezydenta. Emocje są zrozumiałe, bo to jest głowa państwa, jakiej nie wybierano od czasów I Rzeczpospolitej. Może to właśnie oczekiwania napędziły te szalone emocje? Poczucie wyjątkowego momentu w dziejach polskiej historii, odrodzenie Rzeczpospolitej, powrót na mapę i wybór pierwszej głowy państwa. Wydaje się, że w takim momencie dziejowym nie można ustąpić. A pojawia się cała lista nazwisk. Liderem jest kandydat endecji Maurycy Zamoyski, dalej jest kilka nazwisk i na końcu listy Narutowicz, który na dodatek nie chce kandydować.

Ja nie jestem do końca przekonany, że mamy wtedy do czynienia z takim wielkim, oczekiwanym przez wszystkich wydarzeniem. To nie było wpisane w wybór prezydenta od samego początku, raczej to kreacja ex post. Wojnę światów wywołał fakt, że uruchomiły się te stare skrypty i dalej wydarzenia potoczyły się gwałtownie. Zwłaszcza że zwycięstwa Narutowicza trudno było oczekiwać. 

U bukmacherów trudno by to było obstawiać.

Ale nie był chyba zupełnie spisany na straty, bo kimś takim pewnie był kandydat bloku mniejszości, czyli wybitny językoznawca Jan Baudouin de Courtenay. Gdybyśmy mieli trochę więcej szczęścia do filozofów na tronie, to on byłby idealnym rozmówcą dla prezydenta Czechosłowacji Tomáša Garrigue Masaryka. Jednak ani wtedy, ani później tacy naukowcy na najwyższe stanowiska się u nas nie dostawali.

Narutowicz był profesorem politechniki. 

Był wybitnym inżynierem. Budował elektrownie wodne, które do dziś działają w Szwajcarii, regulował rzeki. Po powrocie do Polski starał się i tu uruchomiać takie inwestycje na mniejszą skalę. Był ministrem w aktualnym w 1922 roku rządzie Juliana Nowaka. Dziś powiedzielibyśmy o nim: minister techniczny. To nie była kontrowersyjna postać. Pochodzenie szlacheckie, z Litwy, daleko spokrewniony z Piłsudskimi.

Nie było w nim nic, co by uzasadniało szczególną nienawiść. Zresztą, gdy czytamy publikowane zeznania ze śledztwa i wypowiedzi przed sądem jego mordercy, Eligiusza Niewiadomskiego, to nie opowiada on o tym, że zabił szatana, że Narutowicz zasługiwał na śmierć. Raczej powtarza, i chyba szczerze, że do samego Narutowicza nic nie ma, to był prawy człowiek, trochę nawet przykro, że trzeba było go zabić, ale niestety reprezentował siły, którym trzeba było postawić odpór. I on, Niewiadomski, poświęcił się, strzelając do Narutowicza w galerii Zachęta.

Podkreślał, że Narutowicz mógłby być przyzwoitym człowiekiem, że zamordował symbol.

Tak, symbol, nothing personal.

Narutowicz był profesorem politechniki w Zurychu, która do dziś jest wiodącą uczelnią. Zrobił ogromną karierę w swojej branży, był ceniony za granicą. W Szwajcarii osiąga wysokie szczeble na drabinie zawodowej, zdobywa majątek, ma rodzinę, a po wojnie wraca, zostaje ministrem robót publicznych, potem ministrem spraw zagranicznych. Jest świetnie przygotowany merytorycznie do wykonywania zadań. Obyty w świecie, ale spoza układów politycznych, które sięgają dekadę wstecz. Pewnie to właśnie spowodowało, że został wybrany na prezydenta i to go zabiło. Nie było sił politycznych, które by go mogły obronić. Jest więc 9 grudnia, otwiera się lista przebojów, kto zostanie prezydentem. Mamy lidera, Zamoyski, hrabia, ordynat, największy obszarnik.

Sponsor Komitetu Narodowego Polskiego w czasie pierwszej wojny, zasłużony.

Mamy na liście Stanisława Wojciechowskiego, którego ludowcy wystawiają z Piasta.

I który zostanie prezydentem po Narutowiczu.

Mamy Daszyńskiego wystawionego przez socjalistów. Courtenaya, którego już wspomnieliśmy. I jest Narutowicz, którego wystawia PSL Wyzwolenie wbrew niemu samemu. I jak to się stało, że został prezydentem?

Przed wyborami Sejm Ustawodawczy uchwalił reformę rolną. Zrobiono to, kiedy bolszewicy szli na Warszawę w roku 1920, ewidentnie ze strachu i z nadzieją, że tym radykalnym ruchem można zdobyć poparcie wszystkich warstw społecznych, w tym chłopów, którzy mieli masowo zgłaszać się do wojska. Chłopi jednak tego nie robili, były olbrzymie problemy z werbunkiem do polskiej armii, zwłaszcza wtedy, kiedy dostawała w skórę. 

Reformy rolne udają się tam, gdzie obszarnicy są innej narodowości niż naród. Łatwo odbiera się ziemię niemieckim baronom, aby ją przekazać estońskim chłopom, znakomicie wychodzi wywłaszczanie węgierskich właścicieli ziemskich, żeby Słowacy dostali swój kawałek kraju.

W Polsce ustawa została uchwalona w 1920 roku, ale już w 1923 widać, że nie posuwa się do przodu.

I jak to się przekłada na wybory, o których mówimy? 

Wracamy do grudnia 1922. Mamy kandydata, który powinien wygrać w cuglach. Maurycy Zamoyski jest zasłużony dla niepodległości i ma poparcie wszystkich najsilniejszych grup. Aż do ostatniego głosowania zdobywa najwięcej głosów. Przechodzi w każdej kolejnej rundzie, w której odpadają kolejni kandydaci: Courtenay, Wojciechowski i Daszyński. Ostatecznie przepada przez decyzję partii chłopskiej, która nie popiera obszarnika w sytuacji, kiedy reforma rolna nie jest realizowana. 

Chłopi są wściekli. 

I jeśli bawimy się w historię kontrfaktyczną, to uczciwa realizacja zobowiązań wobec chłopów, wypłacenie im tego 500 plus w hektarach, pewnie uratowałoby życie Narutowicza, bo nie zostałby prezydentem. Jego życzenie, aby nim nie być, by się spełniło. Prezydentem zostałby Maurycy Zamoyski, do którego nikt by nie strzelał. Nie byłoby żadnej kampanii prasowej. 

Być może wszystko potoczyłoby się inaczej. Gdybyśmy tak naprawdę chcieli szukać problemów tam, gdzie one wtedy były, a nie tam, gdzie endecja chciała je znaleźć, to nie znaleźlibyśmy Żyda, tylko tę reformę rolną. To jest konflikt, który tli się pod powierzchnią. I to chyba czyni z Narutowicza jeszcze bardziej tragiczną ofiarę wypadków, bo on nie miał z tym nic wspólnego.

Wincenty Witos, jeden z liderów chłopskiej części sceny politycznej, sam miał chrapkę na to, by zostać prezydentem. Kiedy okazało się to niemożliwe, był świadomy, że doły partyjne by go rozniosły, gdyby na Zgromadzeniu Narodowym zagłosował za obszarnikiem.

To żywa, realna emocja. Tak samo jak była nią antysemicka histeria. Niezrozumiała ostrość reakcji, którą socjologowie, a za nimi historycy, nazywają paniką moralną. Często bywa rozpętywana sztucznie – i to jest ten przypadek. Są do tego narzędzia, ktoś to zaplanował i przeprowadził, mniej więcej wiadomo kto. Natomiast uczucia, które towarzyszą spanikowanym, są realne. Ludzie, którzy wpadają w histerię, wierzą, że grozi nam Judeopolonia i żydowskie rządy nad Wisłą – i są tym przerażeni. 

Kiedy sto lat temu, 9 grudnia w sobotę, zbiera się Zgromadzenie Narodowe, okazuje się, że zostało dwóch kandydatów. Po jednej stronie stoi Maurycy Zamoyski, największy właściciel ziemski Rzeczypospolitej, nawet jeśli zasłużony, to jednak nie do strawienia dla chłopów. PSL Piast postanawia, że poprze drugiego kandydata, Gabriela Narutowicza. Zgromadzenie Narodowe podejmuje decyzję. Endecja przegrywa i ma poczucie, że ich oszukano, ponieważ to oni wygrali wybory parlamentarne, a jakaś koalicja innych ugrupowań obsadza stanowisko głowy państwa, które należało się im. Wtedy dzieje się coś strasznego. Nie akceptują tego wyboru. Ich zdaniem może i jest legalny, ale politycznie niesłuszny. Już w sobotę wieczorem zaczynają się awantury w Warszawie. Trwają całą niedzielę, 10 grudnia. W poniedziałek, 11 grudnia, kiedy miało dojść do zaprzysiężenia, ktoś wpada na pomysł, że jeśli do niego nie dojdzie, to Narutowicz nie zostanie prezydentem. Trwa amok. Gabriel Narutowicz, z rodziny szlacheckiej, z tradycjami powstańczymi, zostaje obrzucony inwektywami, okazuje się nie Polakiem, tylko Żydem, prezydentem mniejszości narodowych. Media nakręcają to w sposób nieprzytomny. Pojawia się między innymi niesławny felieton „Zawada” Stanisława Strońskiego, publicysty związanego z Ruchem Narodowym. Jak pan ocenia te pierwsze dni?

W samym sposobie, w jaki uderzano w Narutowicza, nie widzę absolutnie nic niezwykłego. To jest już taka polityka, jaką znamy teraz. Kilkadziesiąt lat wcześniej burmistrz Wiednia, Karl Lueger, który był pierwszym arcymistrzem w posługiwaniu się politycznym antysemityzmem, miał urocze powiedzonko: „O tym, kto jest Żydem, decyduję ja”. Dokładnie to robią z Narutowiczem endecy. Żydem może stać się każdy, kto zostanie przez prawdziwych Polaków na Żyda nominowany.

Ten antysemityzm to jest po prostu cynizm polityczny?

Oczywiście. W tym ruchu jest dużo ludzi wierzących w zagrożenie i jest cała gromada gnojków, redaktorów antysemickich gazet i antysemickich działaczy politycznych, którzy nimi kierują i manipulują. Tak było i tak jest też teraz.

To jest już nowoczesna polityka także w tym sensie, że Roman Dmowski jest najnowocześniejszym politykiem, chociaż w tych wydarzeniach osobiście nie bierze udziału. On jest z boku.

Nie chciał być czynnym politykiem w sensie partyjnym. Nie chciał zostać prezydentem.

Pewnie miał inne ambicje. A też czasem mam wrażenie, że jemu za dużo rzeczy się udawało. Tu, przy okazji wyborów Narutowicza, Dmowski znowu odniósł olbrzymi sukces, przeprowadzając swoją doktrynę polityczną, która powstała w kontekście wyborów w 1912 roku. W okresie międzywojennym i właściwie do dziś, polscy politycy mówią Romanem Dmowskim. Bo te dwie płaszczyzny, o których pan wspomniał, że wybór jest legalny, ale moralnie niedopuszczalny, to nie jest tylko gadanie rozczarowanych polityków. Za tym stoi doktryna polityczna, która zaczyna dominować w II Rzeczpospolitej. Nazywa się doktryną polskiej większości. Polega na tym, że kluczowe wybory są ważne nie wtedy, kiedy ktoś ma większość głosów, ale wtedy, kiedy ma większość głosów ugrupowań polskich.

Kwitowano, że Polska ma być Polską narodu polskiego. No więc blok stworzony przez zjednoczone mniejszości, który miał 103 głosy i zdecydował o wyborze Narutowicza, był nie do przyjęcia. 

103 głosy miały mniejszości mimo tego, że ukraińscy działacze bojkotowali te wybory. To mogło być jeszcze silniejsze stronnictwo.

W poniedziałek po wyborach, w dzień zaprzysiężenia, słowom hejtu towarzyszą już czyny. Naruszanie nietykalności posłów i senatorów to norma. Bijatyki na ulicach, bierność policji… I Narutowicz robi coś, co bez perspektywy dziesiątek lat poza Polską, jest trudne do zrozumienia. Zachowuje się tak, jakby nie przyjmował do wiadomości tej przemocy. Jadąc na zaprzysiężenie, nie chce pancernego samochodu, jedzie otwartym powozem. I dochodzi do rzeczy strasznych. To jeden z najczarniejszych dni początków II Rzeczypospolitej. Ówczesny premier, który miał mu towarzyszyć, stchórzył i pod byle jakim pretekstami się nie pojawił. Narutowicz jedzie z hrabią Przeździeckim Alejami Ujazdowskimi i z dwóch stron tłum obrzuca ich śnieżkami i kamieniami. W pewnym momencie podchodzi nawet mężczyzna, który chce obić laską Narutowicza. Ustawiono barykady z ławek, które żołnierze musieli zlikwidować, żeby powóz mógł przejechać. Guz na twarzy Narutowicza, z którym składa przysięgę i który będzie miał w momencie śmierci, urasta do rangi symbolu. Narutowicz pokazuje swoją drugą stronę. Czym bardziej na niego naciskano, tym bardziej nie chciał ustąpić. Najpierw nie chciał kandydować, ale kiedy już go wybrano i kiedy pojawiły się protesty i przemoc, poczuł się mężem stanu. Ale też, jakby nie chciał widzieć tej przemocy.

Myślę, że odegrały tu też rolę wątki osobiste, o których ja za wiele nie wiem. Narutowicz był świeżym wdowcem i mogę sobie wyobrazić, że miał bardziej filozoficzny stosunek do tego, co się z nim dzieje. Mniej był skłonny do tego, żeby się o siebie bać. Poza tym jesteśmy w specyficznych czasach, kiedy przemoc, nawet tak spektakularna, owszem, jest oburzająca, ale nie jest wyjątkowa. Poziom przemocy w życiu publicznym był olbrzymi.

W całej Europie.

Tak, Mark Mazower [brytyjski historyk specjalizujący się w historii Europy XX wieku – przyp. red.] pisze o europejskiej wojnie domowej, bo jeszcze w czasie pierwszej wojny i we wczesnych latach powojennych lewica strzela do prawicy, prawica strzela do lewicy, zamachów na polityków jest na pęczki. Oni wszyscy są na to nieprzygotowani. Siedzą sobie po kawiarniach, zamiast za szybami pancernych aut i giną, biedaki, jeden po drugim. Zachowanie Narutowicza nie odstaje więc od europejskiej normy. Nie był przygotowany na bycie zamordowanym, podobnie jak i inne ofiary. Było ich co prawda dużo, ale to wszystko działo się w krótkim czasie, dwóch, trzech lat, i nie wytworzyły się odpowiednie mechanizmy obronne.

Można tu przywołać zupełnie inną postać – księcia Franciszka Ferdynanda zastrzelonego w Sarajewie. Tego dnia próby zamachu na niego były przynajmniej dwie. Po pierwszej nieudanej arcyksiążę zdecydował się kontynuować swój objazd miasta w otwartym aucie.

I to jeszcze bez zmiany trasy, bo przejechał tam, gdzie Gavrilo Princip siedział sobie w kawiarni i nie dowierzał własnym oczom, że zyskał drugą szansę.

Tu widzimy, że nawet oczywistych rzeczy trzeba się nauczyć. Mniej bym się więc dziwił postawie Narutowicza. Fakt, że daje się zaskoczyć, nie wyróżnia go. Wyróżnia go to, że jest do końca politykiem godnym, że przyjmuje odpowiedzialność i nie korzysta z żadnych podawanych mu przez Piłsudskiego desek ratunkowych i okazji, aby ustąpić. Prawdziwy mąż stanu. Szkoda, że nie mieliśmy takiego prezydenta dłużej.

W powietrzu wisi wtedy groźba wojny domowej. Kilka dni od momentu wyboru Narutowicz z Piłsudskim spotykają się w Belwederze. Piłsudski wypowiada wtedy słynne słowa, że przed nikim nie stał na baczność, ale przed Narutowiczem stanie, bo on reprezentuje Rzeczpospolitą. Patosu wtedy nie brakowało. Przekazanie władzy następuje 14 grudnia. 15 grudnia ma miejsce pierwszy dzień urzędowania i widać, na co się zanosi. Narutowicz określał się jako postępowy liberał, chciał działać ponad podziałami. Pomimo widocznego już ostrego podziału wymyślił linię pojednania narodowego. Chciał zaprosić swojego kontrkandydata Maurycego Zamoyskiego do objęcia Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

Co pewnie nie byłoby złym pomysłem. To jest znowu historia kontrfaktyczna. Nie da się wykluczyć, że Narutowicz, tworząc swoją koalicję, nie przyjąłby doktryny polskiej większości, tak jak to się stało po jego śmierci. Pakt lanckoroński polskiej prawicy z ludowcami właśnie tę zasadę przyjmuje za jeden z fundamentów współpracy w roku 1923, a później również w roku 1926, kiedy tak zwany Chjeno-Piast ponownie dochodzi do władzy. 

Jeśli spojrzymy w trochę szerszej perspektywie czasowej, to nad krajem wisi wtedy permanentnie niebezpieczeństwo wojny domowej. Rok 1922 to przecież tylko rok od zakończenia wojny, która toczyła się na terytorium Polski, a zaledwie cztery lata później, w 1926, rzeczywiście dochodzi do wojny domowej. Więc to nie morderstwo Narutowicza jest tu kluczowe. To nie ono sprawia, że niebezpieczeństwo wojny domowej staje się permanentną cechą tego państwa. Kraj jeszcze nie wyszedł ze swoich poprzednich konfliktów, a już się zbliżał do kolejnego rozstrzygnięcia. 

Jest jeszcze jeden kontekst, o którym powinniśmy powiedzieć wcześniej, ponieważ było to oczywiste i ważne dla ludzi, którzy rzucali śnieżkami i kamieniami w Narutowicza. A mianowicie, kilka miesięcy wcześniej w Europie dokonuje się pierwszy faszystowski przewrót. Kiedy manifestanci wychodzą na ulice Warszawy 11 grudnia, to poza przepędzeniem Narutowicza domagają się polskiego Mussoliniego. Najchętniej widzieliby go w generale Józefie Hallerze. 

Buzuje, gotuje się. W piątek po południu 15 grudnia wydaje się, że emocje opadną. 16 grudnia to sobota. Narutowicz udaje się na otwarcie wystawy do warszawskiej Zachęty. Kiedy przygląda się obrazowi, otrzymuje trzy strzały w plecy. No i koniec. Umiera na miejscu i tak kończy się życie pierwszego polskiego prezydenta. Kończy się po pięciu dniach upokorzeń i przemocy. I warto podkreślić to co, pan powiedział – że w zasadzie większość ludzi uważała, że to nie o Narutowicza chodzi. To straszny dramat tego człowieka. Będąc adwokatem pojednania, osobą umiarkowanego temperamentu, do tego stopnia w oczach swoich przeciwników uosabiał coś innego, że nie widzieli w nim człowieka. Dziś powiedzielibyśmy, że zabili awatara. 

To jest może nawet najbardziej przejmująca rzecz w tej historii. Także dlatego, jak bardzo jest powtarzalna. Przecież bezpośrednio po zabójstwie Narutowicza przez chwilę może się wydawać, że to jest wielki wstrząs moralny, że pójdzie za tym jakieś opamiętanie. Ale to trwa dosłownie kilka dni. A później wszystko wraca do normy.

Wróćmy więc do pytania, od którego wyszliśmy. Dlaczego mamy pamiętać o tym w 2022 roku? II Rzeczpospolita od naszej różni się pod tyloma względami, że można powiedzieć „och, to dawne dzieje”. Poza tym, że interesuje to historyków, pasjonatów przeszłości, dlaczego miałoby być ważne dla rodaków w roku 2022?

Wydaje mi się, że historia naprawdę się nie powtarza, nawet jeżeli coś wydaje się podobne, jak morderstwo Pawła Adamowicza, prezydenta Gdańska, w wyniku, jak twierdzą niektórzy, nagonki medialnej. Przyłączyłbym się do tego twierdzenia. 

Ale są cegiełki, z których budują się te wydarzenia na przestrzeni stu lat, jak na przykład funkcjonowanie mediów w takim kryzysie. Myślę, że to jest ważna lekcja do odrobienia. Myślę, że mechanizm takiego nominowania na wroga narodu, który wtedy został zastosowany wobec Narutowicza, również jest cechą nowoczesnej polityki. Ten mechanizm nie zmienił się tak bardzo przez stulecie i w dalszym ciągu możemy się z nim zetknąć. A ponieważ zbliża się właśnie kampania wyborcza, to niewykluczone, że usłyszymy podobne słowa. Warto mieć wtedy w pamięci, jak brzmiały sto lat temu i do czego doprowadziły.

Jeśli dobrze rozumiem, to przy zachowaniu wszystkich różnic powinniśmy w 2022 roku pamiętać, że sto lat temu nastąpiło przejście od słów do czynów. Od kampanii nienawiści do zabójstwa. Język został spuszczony z łańcucha, mówiono rzeczy straszne, pisano je i publikowano, agitowano na ulicy. Okazało się, że trafiły do malarza Eligiusza Niewiadomskiego, o którym mówiono, że jest szalony. Jednak ostatecznie sąd nie odesłał go na leczenie, tylko uznał, że był poczytalny. Skazał na karę śmierci. Niewiadomski uważał, że nie jest winny, że zrobił dobrze, ale że poświęcił się, łamiąc prawo. Maria Dąbrowska zanotowała w swoich dziennikach z goryczą, że te dwa groby, Narutowicza i Niewiadomskiego, są otaczane równą troską. Niewiadomski po śmierci cieszył się niemałym powodzeniem. Tu należy się zmierzyć z mitem, że w Polsce nie było królobójstwa, że jesteśmy łagodni.

Tak, choć konteksty są bardzo ważne. Kiedy dziś ktoś opowiada o wojnie domowej, to jest dla mnie jasne, że nie bardzo wie, o czym mówi. Zwłaszcza jeżeli porównamy dzisiejszą sytuację, do ówczesnego poziomu przemocy, karmionego doświadczeniem wojennym. Natomiast, jeżeli można powiedzieć, że coś się przez te sto lat nie zmieniło, to będą to na pewno rzeczy, które były podłe w 1922 roku. One są podłe także w roku 2022.