Chociaż z powodu głosowania korespondencyjnego na tegoroczne wyniki wyborów do Kongresu trzeba było czekać dłużej niż zwykle, to dwie kwestie stały się jasne prawie natychmiast. Umiarkowanie może przynosić zyski polityczne, a Donald Trump stał się dla Partii Republikańskiej wyborczym obciążeniem.
Owszem, w wyborach urząd zdobyło wielu ekstremistycznych kandydatów. Jak podaje „New York Times”, zwycięstwo zapewniło sobie ponad 200 republikańskich kandydatów, którzy podważali wyniki wyborów prezydenckich w 2020 roku lub flirtowali z takim twierdzeniem. W wielu stanach wciąż zbyt mała grupa wyborców niepokoi się atakami ruchu MAGA [Make America Great Again] na wiarygodność wyborów. Wygląda na to, że ekstremistyczni kandydaci, którzy kwestionują demokratyczne instytucje Ameryki, wciąż utrzymują pewną wybieralność.
Jednak praktycznie wszędzie, gdzie republikański kandydat na urząd stanowy prezentował bardziej umiarkowane poglądy, to właśnie on mógł cieszyć się większym poparciem [w wyborach wybierano reprezentantów do Kongresu oraz urzędników stanowych – przyp. red.]. Od dziesięcioleci zmniejsza się udział okręgów, w których istnieje zjawisko dzielenia głosu [ang. split-ticket voting]. W miarę jak amerykańska polityka stawała się coraz bardziej spolaryzowana, wyborcy coraz rzadziej decydowali się na poparcie republikanina na jedno stanowisko, a demokratę na inne. Jednak teraz trend zdaje się odwracać. Znacząca grupa wyborców podzieliła swój głos, jednocześnie popierając republikanów, którzy trzymali się z dala od Trump, i odrzucając tych, którzy flirtowali z ruchem MAGA.
Protrumpowski elektorat wciąż ma znaczącą kontrolę nad częścią Partii Republikańskiej. Ale to właśnie ekstremizm wielu republikańskich kandydatów – zestawiony z umiarkowaniem części demokratów w kluczowych pojedynkach wyborczych – był głównym powodem, że przez kraj nie przetoczyła się „czerwona fala” [ang. red wave; kolor czerwony symbolizuje w USA Partię Republikańską – przyp. red.], której spodziewali się komentatorzy.
Kolejna przegrana Trumpa
Weźmy Georgię. Brian Kemp, republikański gubernator ubiegający się o reelekcję, w 2020 roku odważnie oparł się presji ze strony Trumpa, by podważyć wyniki wyborów prezydenckich w swoim stanie. Przetrwał wściekłe ataki byłego prezydenta i trudne starcie prawyborcze. W wyborach Kemp został za to nagrodzony wyraźnym zwycięstwem nad demokratyczną kontrkandydatką, Stacey Abrams.
Dla odmiany Herschel Walker, republikański kandydat do Senatu, wygrał prawybory z silnym poparciem Trumpa. Kiedy miał okazję mówić o czymkolwiek innym niż swoje osobiste skandale, powtarzał teorie spiskowe zgodne z narracją ruchu MAGA. Chociaż Walkerowi udało się doprowadzić do drugiej tury wyborów, to wypadł wyraźnie gorzej niż Kemp, zdobywając około 200 tysięcy głosów mniej, a ostatecznie przegrywając z urzędującym demokratą, Raphaelem Warnockiem.
Podobny kontrast był jeszcze bardziej uderzający w Pensylwanii. Mehmet Oz, republikański kandydat do Senatu, i Doug Mastriano, republikański kandydat na gubernatora, cieszyli się poparciem Trumpa i obaj przegrali. Ale Oz, który przedstawiał się jako bardziej konwencjonalny konserwatysta i skupiał się na kwestiach ekonomicznych, przegrał z postępowym demokratą Johnem Fettermanem zaledwie o 3 punkty procentowe. Natomiast, Mastriano, zagorzały członek ruchu MAGA, który 6 stycznia uczestniczył w protrumpowskim wiecu, przegrał z umiarkowanym demokratą Joshem Shapiro aż 13 punktami.
Nuda wygrywa
Tendencję do „dzielenia głosu” napędzał przede wszystkim ostry kontrast pomiędzy republikańskimi kandydatami w rodzaju Briana Kempa i tymi w typie Herschela Walkera. Ale bardziej subtelne różnice pomiędzy kandydatami demokratów, takimi jak Raphael Warnock i Stacey Abrams, również mogły odegrać pewną rolę.
Chociaż Warnock konsekwentnie wspierał politykę administracji Bidena i bronił praw mniejszości, to jednak sprytnie połączył te przekonania z naciskiem na umiarkowanie. Tym samym obrał sobie za cel dotarcie do elektoratu tradycyjnie głosującego na republikanów. Wykorzystał doświadczenie byłego pastora, by mówić o swojej wierze i ciężko pracował nad pozyskaniem białych i centrowych wyborców na przedmieściach Atlanty. Nagrał nawet kampanię o „ludowym” wydźwięku. W jednym z klipów występuje na przykład na farmie orzeszków ziemnych, gdzie chwali się ponadpartyjną współpracą i osiągnięciami legislacyjnymi.
Abrams zastosowała wyraźnie odmienną strategię. Mocno wierząc w politykę tożsamości jako klucz do wygranej demokratów i stawiając na głosy rosnącego nie-białego elektoratu, Abrams sytuowała się zdecydowanie na lewo od Warnocka. Kiedy sondaże zaczęły wskazywać, że jej poparcie wśród czarnych mężczyzn w Georgii słabnie, odrzucała myśl, że jej kampania mogła w rzeczywistości zrazić grupę, która owszem jest tradycyjnie demokratyczna, ale również społecznie umiarkowana. Zamiast tego, winą za swoje kłopoty obarczyła rzekomą podatność na propagandę wśród czarnych mężczyzn.
Demokraci, którzy skupili się na gospodarce, nabrali dystansu wobec progresywnego skrzydła partii i dotarli do zwyczajowo republikańskich wyborców, dobrze wypadli również w innych stanach. W Ohio kandydatowi demokratów do Senatu, Timowi Ryanowi, zabrakło niewiele do pokonania J.D. Vance’a. Jednocześnie jego wynik był nieporównywalnie wyższy od wyników innych demokratów w tym stanie. Podobnie w Wisconsin, Tony Evers, urzędujący demokratyczny gubernator, wyprzedził bardziej progresywnych kandydatów, takich jak nominowany do Senatu Mandela Barnes. Reelekcję wygrał niewielką przewagą głosów. „Przez ostatnie cztery lata ciężko pracowałem, aby dotrzymać (moich) obietnic” – powiedział, podkreślając swoje umiarkowane przekonania. „Niektórzy nazywają mnie nudnym, ale wiesz co, Wisconsin? Jak się okazuje, nuda wygrywa”.
Era umiarkowania?
David French, czołowy antytrumpowy konserwatysta (i autor współpracujący z magazynem „The Atlantic”), podsumował kluczową lekcję płynącą z ostatnich wtorkowych wyborów. „Baza wyborcza Partii Republikańskiej” – napisał na Twitterze – „w rzeczywistości potrzebowała tych ludzi, których wcześniej wyśmiewała, którymi pogardzała i których wypchnęła z partii”.
W rezultacie, im bardziej republikańscy kandydaci sprzymierzali się z ruchem MAGA, tym gorzej sobie radzili. Problem w tym, że aktywistyczne skrzydło Partii Republikańskiej może być zbyt zauroczone Trumpem, by wyciągnąć właściwe wnioski. Niezależnie od tego, jak niepopularni byli ekstremistyczni kandydaci w skali kraju, wciąż mogą liczyć na fanatyczne wsparcie wśród dużego bloku republikańskich wyborców w prawyborach.
Wzrost liczby głosów dzielonych świadczy o tym, że Amerykanie mają silną preferencję dla polityków o umiarkowanych poglądach. Jednak sposób, w jaki obie partie wybierają swoich kandydatów, może sprawić, że takich kandydatów zabraknie w najważniejszym momencie, czyli w listopadzie 2024 roku.
Z ostatnich wyborów płynie jasna nauka zarówno dla demokratów, jak i republikanów. Aby zmaksymalizować szanse na zdobycie Białego Domu w 2024 roku, należy wybrać kandydata o umiarkowanych poglądach, który potrafi sięgnąć poza twardy partyjny elektorat. Jeśli obie partie skorzystają z tej lekcji, może to oznaczać mniej spolaryzowaną erę w amerykańskiej polityce. Jeśli zrobi to tylko jedna partia, zyska ona znaczną przewagę. Jeśli żadna z partii nie wyciągnie wniosków z tegorocznych wyników, wszystko jest możliwe – łącznie z drugą kadencją Donalda Trumpa.
*Żródło zdjęcia użytego jako ikona wpisu: „President Trump Departs for West Virgini” (Public Domain) by The Trump White House Archived