Kłopoty z arcydziełem
Miniatura jest jedną z ilustracji rękopiśmiennego „Zbioru dziejów”, kompilacji historii świata autorstwa Raszida al-Dina. Uchodzi – zasadnie – za arcydzieło sztuki islamskiej. Dr Lopez Prater pokazała je na ekranach komputerów studentów – zajęcia prowadzone były zdalnie – w ramach wykładów o sztuce islamskiej, będących częścią jej semestralnego seminarium o historii sztuki.
Wcześniej, w opisie przedmiotu, informowała, że ta miniatura będzie pokazana, jak również przypomniała o tym na kilka minut przed jej wyświetleniem. Zrobiła tak dlatego, że dla wielu muzułmanów zabronione jest przedstawianie postaci proroka Mahometa w związku z obawą, że staną się one obiektami kultu. Skoro zaś sporządzanie tych wyobrażeń jest zabronione, to zabronione jest też ich oglądanie – i stąd ostrzeżenia dr Prater. Część studentów Hamline to bowiem muzułmanie.
Jednak ów zakaz nie obowiązywał ani zawsze, ani wszędzie. W islamie szyickim jest on od początku nieobecny, w sunnickim zaś upowszechnił się współcześnie, pod wpływem dominującej w Arabii Saudyjskiej wahabickiej odmiany szyizmu.
Listek figowy dla proroka
Inaczej zresztą inkryminowana miniatura nie mogła by w ogóle powstać. Obawy przed bałwochwalczym kultem obrazów proroka towarzyszą sztuce islamskiej jednak od dawna i na innej miniaturze, także pokazanej przez dr Prater, Mahomet ma twarz zasłoniętą hidżabem. Zawój ten nie ma uzasadnienia w przedstawianej scenie, lecz został wprowadzony przez artystę, by twarzy nie było widać, na tej samej mniej więcej zasadzie, na jakiej w sztuce chrześcijańskiej liście figowe zasłaniały genitalia Adama i Ewy.
Dr Prater i inni zabierający w jej sprawie głos znawcy sztuki islamskiej uważają, że zaprezentowanie kontrowersji związanych z przedstawianiem proroka jest konieczne dla zrozumienia rozwoju sztuki islamskiej i zrozumienia jej współczesnego kształtu – no a jak na zajęciach z historii sztuki omawiać dzieła sztuki, nie pokazując ich?
Po zajęciach, które odbyły się w październiku ubiegłego roku, jedna ze studentek, przewodnicząca Związku Studentów Muzułmańskich, powiedziała doktor Prater, że nie czuje się dobrze z tym, że miniatura została w ogóle pokazana. Wykładowczyni, przewidując kłopoty, natychmiast zawiadomiła swoją dziekan, a ta zapewniła ją o swym poparciu. Ale gdy studentka istotnie złożyła skargę, doktor Prater, za namową dziekan, napisała do niej list z przeprosinami, w którym stwierdziła wszelako, że „różnorodność wymaga debaty między sprzecznymi, niewygodnymi i współistniejącymi prawdami”.
Co wolno Żydowi, a czego nie wolno białemu
Do tego momentu jednak nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego. Amerykańskie uczelnie dokładają ogromnych starań, by swoim studentom zapewnić komfort psychiczny, zwłaszcza zaś chronić tych, którzy wywodzą się z mniejszości, przed jakimikolwiek przejawami dyskryminacji. Ja sam, po zajęciach o niewolnictwie, które miałem na małej amerykańskiej uczelni, gdzie czasem nauczam, musiałem odbyć rozmowę z dziekanem, bowiem jedna z czarnych studentek poskarżyła się, że opisując światopogląd właścicieli niewolników, użyłem słowa nigger [„czarnuch”].
Gdy tłumaczyłem, że na zajęciach o antysemityzmie użyłem w podobnym kontekście słowa kike [„parch”], pani dziekan wytłumaczyła, że mnie wolno, bo jestem Żydem – ale czy pomyślałem, jak może się poczuć czarna studentka, słysząc, niezależnie od kontekstu, „słowo na N” (użycie słowa nigger jest dziś w USA niemal niewyobrażalne) z ust białego mężczyzny który – jako wykładowca – jest wobec niej w sytuacji przewagi? Miała rację: nie pomyślałem.
Nadal uważam, że właściciele niewolników myśleli o nich jako o „czarnuchach”, a wiedza o tym jest ważna dla zrozumienia niewolnictwa, zaś zadaniem uczelni nie jest ochrona studentów przed podłością świata, tylko poznawanie świata, wraz z jego podłościami. Ale jak znów będę miał te zajęcia, to uprzedzę, że padnie w nich „słowo na N” oraz inne, może i równie nieprzyjemne.
Bez kontrowersji i bez sensu
List z przeprosinami nie wystarczył. Wicerektor rozesłał maila, w którym stwierdzał, że pokazanie tej miniatury było „niewątpliwie pozbawione troski i szacunku [dla studentów muzułmańskich] oraz islamofobiczne”.
Takie jest od tamtej pory stanowisko uczelni: stąd zdjęcie eseju wyjaśniającego znaczenie wyświetlonego dzieła sztuki, zwolnienie wykładowczyni oraz zorganizowanie spotkania z udziałem Jaylaniego Huseina, prezesa miejscowej Rady Stosunków Amerykańsko-Muzułmańskich, organizacji pozarządowej, która zajmuje się kultywowaniem tych stosunków. Oświadczył on, że „incydent” zranił muzułmańskich i „nie-białych” studentów, a zarazem „absolutnie nie było [zeń] pożytku”. „Jeśli ta instytucja chce cenić tych studentów – podsumował – nie może dopuszczać do takich wydarzeń. Jak ktoś chce nauczać czegoś kontrowersyjnego o islamie, niech naucza w lokalnej bibliotece”.
Można, oczywiście, zwrócić uwagę, że sami muzułmanie są w kwestii przedstawiania proroka podzieleni, albo wyzłośliwiać się, że postać archanioła Gabriela z tej samej miniatury już im nie przeszkadza, ale nie ma to nic do rzeczy. Podobnie jak nie ma nic do rzeczy, że Żydzi nie protestują, gdy na przykład zakaz jedzenia wieprzowiny wymienia się jako przykład plemiennego tabu, a chrześcijanie – gdy dogmat o niepokalanym poczęciu interpretuje się jako jedno ze źródeł problemów chrześcijaństwa z seksem.
Nie chodzi bowiem o to, co muzułmanie uważają lub nie uważają, ani o to, że są wyraźnie na tym tle bardziej drażliwi niż przedstawiciele innych religii. Chodzi o to, co uważają władze uczelni – one zaś, jak wynika ze stanowiska wicerektora, najwyraźniej uważają, że pan Husein ma rację.
Powołaniem uczelni jest dążenie do prawdy
Tyle tylko, że jest to stanowisko nie do obrony. Trudno argumentować, że doktor Prater nie wykazała się „troską” o studentów muzułmańskich, skoro zostali oni uprzedzeni, że miniatura przedstawiająca proroka zostanie wyświetlona. Mogli więc odwrócić wzrok, by nie narazić się na grzech, jeśli jej zobaczenie by za grzech uważali.
Również nie sposób zrozumieć, jak pokazanie arcydzieła sztuki islamskiej miało by być przejawem braku szacunku dla muzułmanów. A już całkowitym nieporozumieniem jest zarzut „islamofobii” wobec przedstawiania kontrowersji w łonie islamu.
Samo istnienie tej kontrowersji jest bowiem niekontrowersyjne, trudno więc uznać, że pan Husein miał rację, określając jako „kontrowersyjny” wykład doktor Prater. Mało tego: przy całym szacunku dla bibliotek publicznych, trudno jest uznać, by tylko one się nadawały do „nauczania czegoś kontrowersyjnego”. Uczelnie zostały powołane właśnie do tego, by próbować rozwikłać kontrowersje, czyli dążyć do prawdy.
Właściwą reakcją Hamline na protest muzułmańskiej studentki byłoby zorganizowanie nie spotkania z panem Huseinem, lecz seminarium na temat tego, jak w przeszłości uczelnie sobie radziły z kontrowersyjnymi poglądami. Można by zacząć od procesów Galileusza i heremu dla Barucha Spinozy. Albo też wytłumaczyć, dlaczego medresa, jesziwa czy seminarium duchowne ma prawo nie sprowadzać pism wolnomyślicieli, choć brak ten jest szkodliwy dla studentów, ale świecka uczelnia nie ma prawa nie nauczać tego, o czym naucza.
Wnioski z takiego seminarium mogłyby na Hamline być „niewątpliwie pozbawione troski i szacunku [dla władz uczelni]”, a wręcz rektorofobiczne. Trudno jednak stwierdzić, że z takiego seminarium „nie byłoby pożytku”.