Uwaga do czytelników: tekst zawiera spoilery

 

Martin McDonagh zaczynał karierę jako dramaturg, najczęściej umieszczając akcję swoich utworów w historycznej przeszłości Irlandii. I już w bardzo młodym wieku zaczął odnosić znaczące sukcesy. Wystawiano go regularnie i to w wielu krajach. W Polsce jego sztuki pojawiły się w dwudziestu kilku teatrach i były to niekiedy tak głośne spektakle jak „Kaleka z Inishmaan” w Powszechnym [luty 1999] i „Porucznik z Inishmore” we Współczesnym [grudzień 2003]. Zaś w Londynie, gdzie się urodził i dorastał, w jednym sezonie wystawiano równolegle jego cztery dramaty (a właściwie komediodramaty). 

Jakby nasycony swoimi sukcesami teatralnymi, McDonagh zwrócił się w stronę kina – ukochanego medium jego pokolenia – i również z powodzeniem. Pierwszym jego filmem była krótkometrażówka „Sześciostrzałowiec” [2004], w której mężczyzna w średnim wieku (Brendan Gleeson), wracający do domu po śmierci żony, spotykał w pociągu hałaśliwego i z lekka psychopatycznego nastolatka. Film został doceniony: w 2006 roku McDonagh otrzymał za niego Oscara w kategorii „najlepszy krótkometrażowy film fabularny”. Bardzo spodobał się też jego pełnometrażowy debiut „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” [2008], czarna komedia o dwóch płatnych zabójcach (Colin Farrell i Brendan Gleeson) ukrywających się po sfuszerowanej robocie w pełnej turystów Brugii. Gorzej oceniono jego kolejną czarną komedię, „Siedmiu psychopatów” [2012] o perypetiach poczatkującego scenarzysty (Colin Farrell), który zostaje wciągnięty w kryminalny światek Los Angeles po tym, jak jego przyjaciel porywa dla okupu pieska niebezpiecznego gangstera. Za to kolejny film, „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” [2017], w którym McDonagh powściągnął nieco (acz nie do końca) swój komediowy temperament, okazał się jego największym triumfem. Dramat o matce zamordowanej dziewczyny (Frances McDormand), która w niekonwencjonalny sposób usiłuje zmobilizować miejscowych stróżów prawa do odnalezienia sprawców zbrodni, był nominowany do Oscara w siedmiu kategoriach, zdobył ostatecznie dwa, o pomniejszych nagrodach już nie wspominając. McDonagh jawi się więc jako król Midas: czego się nie dotknie, zamienia w złoto. 

W „Duchach Inisherin” wraca zarówno do swoich teatralnych korzeni, jak i do przeszłości swojej ojczyzny. Można powiedzieć, że utwór ten stanowi swoistą syntezę jego dotychczasowej twórczości: film, którego sceneria, temat, klimat itd. wywodzą się prosto z jego sztuk pisanych w latach dziewięćdziesiątych. Tytułem ciekawostki dodam, że w tym okresie powstała sztuka o niemal identycznym tytule „Duchy Inisheer”, stanowiącą zwieńczenie trylogii z wysp Aran, na którą składały się wspomniane wyżej „Kaleka z Inishmaan” i „Porucznik z Inishmore”. Był to bodaj jedyny jego utwór, który ani nie trafił na scenę, ani nie został wydany drukiem, a sam autor uznał go za nieudany. Z tego jednak, co wiem, „Duchy Inisherin” nie są jego filmową adaptacją.

Materiały prasowe dystrybutora Disney

Jednostronnie wypowiedziany pakt o przyjaźni

Akcja „Duchów…” rozgrywa się w 1923 roku na fikcyjnej wyspie Inisherin znajdującej się u wybrzeży Irlandii. Na lądzie trwa jeszcze rozpoczęta w poprzednim roku wojna domowa (co pewien czas słychać echa wystrzałów i eksplozji), ale jej wynik niespecjalnie interesuje mieszkańców wyspy, żyjących w swoim własnym, zamkniętym świecie, według reguł panujących tu od dziesięcioleci, jeśli nie wieków. 

Podobnie stały i niezmienny rytm ma codzienne życie głównego bohatera filmu, Pádraica (Colin Farrell), mieszkającego ze swoją niezamężną siostrą Siobhan (Kerry Condon) oraz małym osiołkiem Jenny i utrzymującego się ze sprzedaży mleka. Po odprawieniu gospodarskich obrządków ma on zwyczaj chodzić o czternastej do miejscowego pubu, aby napić się piwa ze swoim przyjacielem, skrzypkiem Colmem (Brendan Gleeson), i niezobowiązująco z nim pogawędzić.

I oto pewnego dnia Colm jednostronnie zrywa z nim przyjaźń. Odrzuca jego zaproszenie, ignoruje go, robi wrażenie, jakby nie chciał go dłużej znać. My, widzowie, jesteśmy równie zaskoczeni, co sam Pádraic. Czy coś zrobił? Powiedział coś nie tak? Gdy ten, zaszokowany, dopytuje się, co się stało, Colm odpowiada równie lakonicznie jak Bóg w starym żydowskim dowcipie: „Bo już cię nie lubię”. 

Pádraic nie może się z utratą przyjaciela pogodzić. Traktuje jego postępowanie jako głupi żart albo dziwaczny kaprys i wytrwale szuka z nim kontaktu. Ale jego upór napotyka na upór: Colm grozi, że jeśli nie zostawi go w spokoju i nie przestanie nachodzić, zrobi sobie krzywdę. Nawet jednak to nie powstrzymuje Pádraica, który uważa to za blef. Konflikt między mężczyznami narasta i przybiera coraz gwałtowniejsze formy…

Świeżość pomysłu McDonagha polega na tym, że wobec męskiej przyjaźni stosuje schemat identyczny jak w „rozstaniowych” dramatach miłosnych. Jedna strona zrywa z drugą pozornie bez powodu, ale faktycznie przez znużenie rutyną związku. | Paweł Mossakowski

Sztuka i życie  

Pewna arbitralność decyzji Colma i niejednoznaczność jego motywacji stanowi według mnie jedną z największych zalet filmu. Owszem, po jakimś czasie pojawi się jej racjonalnie brzmiące wytłumaczenie: Colm czuje, że się starzeje, coraz bardziej uświadamia sobie swoją śmiertelność, wie, że zostało mu mało czasu i nie chce go marnować na jałowe pogawędki. Chce coś po sobie pozostawić i w tym celu zamierza zająć się na serio własną muzyczną twórczością. Ta zaś, jak wiadomo, wymaga koncentracji. 

Takie ambitne postanowienie, choć zrozumiałe, prowokuje do kilku pytań natury etycznej. Czy nie jest to postępowanie cokolwiek samolubne? Czy aby zaspokoić swoje artystyczne ego, musimy niszczyć związki z ludźmi? Co jesteśmy winni sobie, a co innym? I co w końcu ważniejsze: sztuka czy życie? 

Ale najważniejsze pytanie brzmi: czy jest to prawdziwy powód zerwania tej wieloletniej przyjaźni? W końcu dokonanie autodestrukcyjnego aktu, jaki zapowiada Colm, uniemożliwi mu realizację artystycznych planów, a znając dobrze przyjaciela, wie, że będzie musiał swoją groźbę spełnić. Czy nie czuje podświadomie, że jego marzenia o wielkości i nieśmiertelności są nierealistyczne? I że szykuje sobie wewnętrzne alibi, aby w ogóle nie podjąć próby konfrontacji z tymi marzeniami?

Materiały prasowe dystrybutora Disney

Przyjaźń jak miłość i siła samotności

Koniec przyjaźni jest głównym, narzucającym się tematem „Duchów…”, który przesądza o oryginalności filmu. Można na to odpowiedzieć: zaraz, zaraz, co to za oryginalność? Wszak to nic nowego. Oczywiście – były już filmy o zerwaniu męskiej przyjaźni, ale z reguły nie był to najważniejszy wątek, a tylko poboczny, a po drugie owo zerwanie następowało na ogół z bardzo konkretnych przyczyn (kobieta, interesy, teraz coraz częściej polityka).

Świeżość pomysłu McDonagha polega na tym, że wobec męskiej przyjaźni stosuje schemat identyczny jak w „rozstaniowych” dramatach miłosnych. Jedna strona zrywa z drugą pozornie bez powodu, ale faktycznie przez znużenie rutyną związku. Albo dlatego, że zamierza skoncentrować się na jakimś pochłaniającym działaniu czy zawodowej karierze i dotychczasowego partnera/partnerkę uważa za przeszkodę w realizacji tych celów – zaś ta/ten nie chce tego zaakceptować, walczy o odzyskanie uczucia i uporczywie utraconą osobę stalkuje. Takiego scenariusza w przypadku męskiej przyjaźni sobie nie przypominam.

Jednakże innym, bardziej ukrytym tematem filmu jest samotność – na którą przyjaźń stanowi najważniejsze remedium. Czemu właściwie Colm przyjaźni się z Pádraikiem? Jest w tym coś dziwnego, są bardzo, by tak rzec, niedobrani. Colm jest znacznie bystrzejszy i lepiej wyedukowany, a wnętrze jego chaty dowodzi, że dużo w życiu podróżował, obejrzał kawał świata i ma zapewne znacznie bardziej otwarty umysł. Pádraic zaś to chłopak prosty, raczej ograniczony, nigdy nie ruszał się z wyspy, horyzonty myślowe ma ciasne. Można przypuszczać, że gdyby na przykład obaj mieszkali w Dublinie, nie byliby nawet znajomymi – Colm by go w ogóle nie zauważył. Ale na małej, izolowanej wysepce wybór towarzystwa jest bardzo niewielki, nie można wybrzydzać. 

Dlaczego zaś dla Pádraica odrzucenie przez Colma jest tak strasznym ciosem – właściwie końcem świata? Gdyż ów dotychczasowy świat opierał się na trzech emocjonalnych filarach: oddana mu siostra Siobhan, na którą zawsze mógł liczyć; ośliczka Jenny, którą traktował z taką czułością jak my swoje ukochane psy czy koty; i właśnie przyjaźń z Colmem. Gdy jednego z nich zabrakło, wali mu się cała konstrukcja jego egzystencji. I nieprzypadkowo dopiero teraz zaczyna spędzać więcej czasu z „wiejskim głupkiem” Dominikiem (Barry Koeghan). Przedtem, podobnie jak inni mieszkańcy wyspy, raczej go lekceważył, nie zwracał na niego uwagi. Ale natura uczuć nie znosi próżni.

McDonaghowi udało się też zbudować w filmie sugestywny klimat – mroczny, posępny i cokolwiek depresyjny – co jest reżysersko znacznie trudniejszym zadaniem niż opowiedzenie historii. Niewątpliwie pomogła mu w tym świetna, nastrojowa muzyka i wspaniałe, panoramiczne zdjęcia, wydobywające surowe piękno z samotnej wyspy, na której ludzie toczą swoje prywatne wojny. | Paweł Mossakowski

Sztuka tworzenia postaci

McDonagh ma naturalny dar kreślenia – niekiedy jednym pociągnięciem pióra – ciekawych i wyrazistych bohaterów. O głównych już wspomniałem, ale dotyczy to również postaci drugoplanowych. Świetnie napisana jest Siobhan, kobieta inteligentna i oczytana, górująca umysłowo nad otoczeniem, która żyje samotnie, gdyż na wyspie nie ma godnego siebie partnera. Jest też jedynym bezwarunkowo „pozytywnym bohaterem” filmu – dobrym, zdroworozsądkowo myślącym i empatycznym człowiekiem. Każdemu z dwóch głównych antagonistów można coś zarzucić – jej nie. „Zastępczy przyjaciel” Pádraica, Dominic, wzbudza z kolei najwięcej współczucia. Biedny chłopak, niezbyt rozgarnięty (choć z przebłyskami intuicji), bity przez swojego ojca, miejscowego konstabla, pijaka i tępego brutala. I do tego kochający się nieszczęśliwie w Siobhan. 

Trzeba tu też wymienić tytułową postać (z angielskiego oryginału „The Banshees of Inisherin”). Banshee (warto przywołać chociażby brytyjski zespół Siouxie and the Banshees) nie oznacza dokładnie polskiego „ducha”. To kobieca zjawa, które przenikliwym krzykiem zapowiada nadejście śmierci. Tu jest nią stara kobieta, krążąca po wyspie jak prorok zagłady, swoją obecnością współtworząca złowieszczy klimat filmu.

Film McDonagha jest świetnie zagrany – choć trudno rozstrzygać, na ile jest to zasługa doskonale napisanych ról, a na ile reżyserskich umiejętności pracy z aktorami, 

Farrell nigdy nie był lepszy – to jego rola życia, bogata i zniuansowana. Gleeson ma rolę mniej efektowną, gra bardziej powściągliwie, ale charakter Colma pozwala mu zademonstrować całą siłę jego aktorskiej osobowości, którą pamiętamy już z „Generała” [reż. John Boorman, 1998]. Warto dodać, że do Oscara za drugoplanowe role zostali – zasłużenie – nominowani także fantastyczna Condon jako Siobhan i ujmujący Keoghan w roli Dominica. McDonaghowi udało się też zbudować w filmie sugestywny klimat – mroczny, posępny i cokolwiek depresyjny – co jest reżysersko znacznie trudniejszym zadaniem niż opowiedzenie historii. Niewątpliwie pomogła mu w tym świetna, nastrojowa muzyka i wspaniałe, panoramiczne zdjęcia, wydobywające surowe piękno z samotnej wyspy, na której ludzie toczą swoje prywatne wojny.

Materiały prasowe dystrybutora Disney

Teatralna makabreska

Film McDonagha ma znakomitą prasę, zdobywa prestiżowe nagrody i wywołuje powszechny zachwyt. Choć zasadniczo podzielam ten zbiorowy entuzjazm, pozwolę sobie jednak dołożyć dwie niewielkie łyżki dziegciu do tej opasłej beczki miodu. Po pierwsze, przeszkadza teatralny charakter filmu – często miałem wrażenie, że oglądam sztukę przeniesioną na duży ekran. Także dialogi, które są powszechnie chwalone za staranną konstrukcję i precyzję, brzmiały dla mnie niekiedy sztucznie, wydawały się zbyt wypracowane i literackie. 

Po drugie, makabryczność jednego z głównych pomysłów McDonagha. W pewnym momencie „Duchy…” przeradzają się niemal w body horror subgatunek, w którym nie gustuję (z nieco podobnych powodów odrzucała mnie scena z debiutanckiego „Sześciostrzałowca”, w której Gleeson odstrzeliwał głowę królikowi). Oczywiście, można na to powiedzieć: do kogo te pretensje? Przecież wiadomo, że McDonagh ma krwawą wyobraźnię, a okrucieństwo, sprzężone z czarnym humorem to jego znak firmowy, bodaj najbardziej rozpoznawalna cecha. 

To wszystko prawda, ale w kinie fizyczne okrucieństwo działa inaczej niż w innych gatunkach sztuki, a ta różnica nie została tu jakby uwzględniona. „Duchy…” mają w sobie coś z baśni czy ludowej legendy. Ale w folkowej opowieści, ustnej czy zapisanej, tak jak w każdej formie literackiej, okrucieństwo jest łatwiejsze do zniesienia, bo odwołuje się wyłącznie do wyobraźni słuchacza czy czytelnika. Podobnie w teatrze, gdzie ma znacznie bardziej umowny charakter niż w filmie: trudno, żeby aktor dokonywał na scenie prawdziwego samookaleczenia. W filmie zaś zostaje ono unaocznione, udosłownione, zwizualizowane – i nic nie pomaga świadomość, że to wszystko tylko kwestia zręcznej charakteryzacji. 

Ale wyłączywszy te dwie sprawy – kawał prawdziwego kina.

Film

„Duchy Inisherin” [The Banshees of Inisherin], reż. Martin McDonagh, produkcja Irlandia–Wielka Brytania–USA 2022.