Tomasz Sawczuk: Jak podsumować ostatni rok – dla Ukrainy i Rosji?

Valerii Pekar: Dla Ukrainy jest to wojna o niepodległość – ostatnia wojna antykolonialna oraz antyimperialna. Praktycznie każda rewolucja antykolonialna jest jednocześnie wojną o niepodległość. Tak było w przypadku rewolucji amerykańskiej. Gdy naród chce być wolny, musi zawalczyć o niezależność, ponieważ imperium zwykle nie pozwoli mu odejść bez walki. A nawet jeśli na to pozwoli, to wtedy przeciwko niepodległości opowiedzą się twoi sąsiedzi. 

W przypadku Ukrainy jest zatem podobnie jak w historii Polski. Przypomina mi się „cud nad Wisłą” sprzed stu lat. Naród polski odzyskał niepodległość po ponad wieku bez własnego państwa – i musiał zmierzyć się z bolszewikami, a tak naprawdę z imperium rosyjskim, którego bolszewicy byli po prostu ówczesną inkarnacją. Owa tradycja uzyskania własnego państwa ma zasadnicze znaczenie – o wolność trzeba zawalczyć. A gdy to się uda i państwo się utrzyma, jest to pierwsza prawdziwa gwarancja przetrwania narodu. 

Niepodległość trzeba wygrać w walce? 

Tak. Dla Ukrainy jest to wojna nie tylko o wolność, ale o istnienie. Rosja widocznie chciałaby, żeby Ukraińcy przestali istnieć, skoro Putin mówił przed inwazją o ostatecznym rozwiązaniu kwestii ukraińskiej. 

A co z Rosją? 

Dla Rosji jest to ostatni dzwonek, żeby odtworzyć imperium w pełnym wymiarze. Wielu filozofów i badaczy polityki, wliczając Zbigniewa Brzezińskiego, wyrażało pogląd, że bez Ukrainy Rosja nie może być imperium. Myślę, że mogłaby nim być – wciąż nim jest, do czego jeszcze wrócimy – ale nie mogłaby odzyskać podobnego jak w przeszłości miejsca w świecie. 

Ważne jest bowiem to, że Ukraina walczy o przyszłość, a Rosja walczy o przeszłość. Jest to twierdzenie, które najlepiej wyjaśnia fundamentalny powód tej wojny – nie powierzchowne powody, takie jak błędy czy ambicje Putina. Fundamentalnym powodem tej wojny jest fakt, że Rosja chciałaby wrócić do przeszłości. A w tym celu musi zabrać ze sobą w przeszłość również Ukrainę.

Natomiast Ukraina chciałaby iść do przodu. A tam, w przyszłości, można dostrzec dwie najważniejsze latarnie, które wyznaczają naszą drogę. Pierwszą jest Europa. Ukraińcy powtarzają zwykle, że należeli do Europy od początków kijowskiej państwowości – że z Europą łączy nas bardzo wiele powiązań, w tym europejskie wartości. Czasem jest to prawda, a czasem nie, niemniej absolutna większość ukraińskiej populacji wykazuje przywiązanie do idei bycia Europejczykami. Jest to zresztą jasno wyrażone w ukraińskiej konstytucji. Z kolei dla Rosji Europa nie jest tym, co przyciąga, wręcz przeciwnie.

Drugi punkt to romantyczny nacjonalizm. Nie jest to nic w rodzaju dwudziestowiecznych nacjonalizmów. Jest to nacjonalizm polskich buntowników, którzy wierzyli w Napoleona; wiara wielu narodów Europy Środkowo-Wschodniej, które w XX wieku pragnęły niepodległości – a wcześniej wiara Niemców czy Włochów. Jest to przekonanie, że mój naród może zbudować własne państwo. Wielu krajom udało się to po pierwszej wojnie światowej – ale nie Ukrainie, ponieważ alianci postanowili, że nacje imperium habsburskiego powinny cieszyć się wolnością, natomiast co do imperium rosyjskiego, z wyjątkiem Polski, krajów bałtyckich czy Finlandii, byłoby to zbyt wiele. Teraz jest to rzeczywistością w większej mierze – wolni są nie tylko Ukraińcy, ale i Gruzini czy Armeńczycy. Wciąż nie można tego jednak powiedzieć o wielu innych narodach skolonizowanych przez Rosję. 

Wszystko to jest również podstawowym powodem rosyjskich niepowodzeń: walki o przeszłość nie da się wygrać. Czas płynie, przeszłości już nie ma. Wiedzieli o tym już autorzy starożytnych pism na temat sztuki wojny. 

Putin myślał, że wygra wojnę w kilka dni. Ale mija już rok. Jakie jest tego znaczenie? 

Rosja oparła swoje plany na wyobrażeniu, że naród ukraiński nie istnieje. Tak powtarzała tamtejsza propaganda. Widocznie powtarzała tak długo, że uwierzyli w to nawet rosyjscy przywódcy – co jest szaleństwem, bo nie należy wierzyć we własną propagandę. W Rosji mówiono wielokrotnie, że naród ukraiński został utworzony przez Lenina, gdy zgodził się na powstanie republiki ukraińskiej w ZSRR; albo przez austriacki sztab generalny w czasie pierwszej wojny światowej; albo przez CIA, albo jeszcze coś innego. Podobne twierdzenia powtarzali zresztą nawet niektórzy zachodni politolodzy, jak Samuel Huntington. Cóż, jest taki dowcip, że zgodnie z prawami fizyki trzmiel nie powinien latać – ale skoro już lata, jest to problem fizyków, a nie trzmiela. Wszystko to podważało prosty fakt, że naród ukraiński istnieje. Nie tylko istnieje, ale jest w czasie tej wojny ekstremalnie odporny. 

W konsekwencji Rosja cierpi w wymiarze wojskowym, gospodarczym i politycznym. Ale ona również jest odporna. Ma rezerwy umożliwiające dalsze prowadzenie wojny, które są większe, niż możemy sobie wyobrazić. Problem polega na tym, że nikt w Rosji nie wie obecnie, jaki mógłby być strategiczny cel tej wojny. W wypowiedziach publicznych zmienia się on wielokrotnie. Rosyjska telewizja podała przynajmniej tuzin pomysłów co do celu wojny, zależnie od zmieniających się nastrojów rosyjskich przywódców. Łączy je jednak pewna idea przewodnia: jest to wojna o przetrwanie. Zgodnie z przekazem propagandy, duży przetrwa, a mały umrze – a więc wygra państwo większe. Założyli więc, że mogą po prostu kontynuować wojnę, aż Ukraina przestanie istnieć. 

Nie uwzględnili jednak ogromnego zachodniego wsparcia w postaci pieniędzy i broni. Po drugie, nie uwzględnili odporności ukraińskiego społeczeństwa. Dobry przykład to blackouty – nawet jak nie ma prądu, ludzie nie domagają się pokoju za wszelką cenę. Nikt w Ukrainie nie chce pozwolić na to, żeby Ukraińcy przebywający na tymczasowo okupowanych przez Rosję terytoriach, musieli w dalszym ciągu cierpieć od tortur, porwań, gwałtów i napaści. A według istniejącej wiedzy, mamy tam do czynienia z całą paletą zbrodni wojennych, które dokonywane są każdego dnia. 

Wszystko to oznacza, że potrzebujemy bardzo jasnej wizji tego, w jaki sposób wojna powinna dobiec końca.

Zanim do tego przejdziemy, chciałbym jeszcze zapytać o prezydenta Zełenskiego. W 2020 roku opublikował pan krytyczną analizę jego osiągnięć, według której nie radził sobie wystarczająco dobrze z najważniejszymi problemami wewnętrznymi. W jaki sposób wydarzenia ostatniego roku wpłynęły na pana perspektywę? 

Myślę, że moje obecne nastawienie jest wspólne milionom Ukraińców. Wiele osób źle ocenia politykę wewnętrzną Zełenskiego. Po pierwsze, jego zdolność wybierania właściwych osób na właściwe stanowiska. Po drugie, osiągnięcia polityczne, jeśli chodzi o wprowadzanie polityk niezbędnych do przystąpienia do Unii Europejskiej, jak w przypadku reformy sądownictwa. Notowania Zełenskiego na krótko przed inwazją były słabe. Była to zresztą wskazówka dla rosyjskiego przywództwa, że można go będzie łatwo obalić. Byli przy tym wystarczająco głupi, żeby wyobrażać sobie, że będą mogli usadzić na fotelu prezydenckim i przywrócić do władzy byłego prezydenta Janukowycza. Trzeba nie rozumieć kompletnie niczego na temat Ukrainy, żeby móc sobie wyobrażać coś takiego. Jest to taki poziom głupoty, na który nawet ja nie byłem gotów. 

Ale od pierwszych minut wojny – a właściwie pełnoskalowej inwazji, bo wojna zaczęła się w 2014 roku – Zełenski stał się prawdziwym przywódcą i symbolem ukraińskiego oporu i przetrwania. Czynił wszystko, co możliwe, aby zjednoczyć społeczeństwo, wesprzeć siły zbrojne, zapewnić pomoc Zachodu. Widzimy, że wyjątkowo dobrze radzi sobie na arenie międzynarodowej, przemawiając do przywódców międzynarodowych, a czasem nawet do zachodnich narodów ponad głowami rządzących, co nie jest zwyczajem współczesnej dyplomacji. Ale on jest politykiem niedyplomatycznym, prostolinijnym – bo reprezentuje naród, który walczy o przetrwanie. Dlatego może czasem naruszyć reguły dyplomacji, by jasno przedstawić prawdę o sytuacji Ukrainy. I jako że jest niebywale skuteczny jako przywódca oporu, ukraińskie społeczeństwo obywatelskie przyjęło coś na kształt moratorium na krytykę jego działań – nawet gdy zrobi coś źle w polityce wewnętrznej, nie zapominamy o tym, ale nie krytykujemy go za to, ponieważ teraz niezbędna jest konsolidacja narodu. 

Ta jedność jest bardzo ważna. Jest ona czymś zupełnie innym, niż zrobili nasi pradziadowie sto lat temu. Podczas gdy polskie elity polityczne były wtedy zjednoczone w sprawie odrodzenia polskiego państwa, wśród ukraińskich elit tamtego czasu pełno było walk oraz intryg. W konsekwencji doszło do tego, że chociaż Ukraina miała siły militarne porównywalne, a może i większe od bolszewików, przegrała w wyniku wewnętrznych podziałów. 

Porozmawiajmy zatem o możliwych drogach na przyszłość. W niedawnym artykule w „New Eastern Europe”, którego jest pan współautorem, wyróżniacie trzy główne scenariusze dla Rosji. 

Niestety wiedza Zachodu o Rosji jest bardzo niewielka, podobnie jak wiedza Rosji o Zachodzie. Putin myślał, że Zachód i Unia Europejska są słabe i niezdolne do zjednoczenia czy działania. To oznacza, że Putin nie rozumie niczego na temat europejskich przywódców i społeczeństw. Ale wiedza zachodnich państw o Rosji również nie jest wystarczająca. Może amerykańskie służby wiedzą więcej, ale w Europie za mało wie się o tym, co się dzieje w Rosji.

Dla mnie papierkiem lakmusowym jest pytanie, które zadaję, gdy spotykam zachodniego analityka do spraw Rosji: jaka jest trzecia największa nacja Dagestanu? 99 procent myśli, że Dagestan to republika, w której żyje naród dagestański mówiący językiem dagestańskim. Ale Rosja jest bardziej skomplikowana. Nasz zespół wyróżnił około 15 scenariuszy na przyszłość. Można je podzielić na trzy główne grupy. 

Pierwsza grupa scenariuszy to konsolidacja władzy. Co to oznacza? 

Może być tak, że Putin wzmacnia swoją władzę, przekształcając Rosję w kraj stalinowski działający w trybie gospodarki wojennej – tym sposobem Rosja może finansować wojnę przez długi czas. Wedle innych wariantów Putin może zostać odsunięty od władzy, zabity lub po prostu umrzeć. Może dojść do zamachu stanu, co byłoby tradycyjnym sposobem przekazania władzy w Rosji – a jeśli w historii coś miało miejsce wiele razy, to może dojść do tego ponownie, o czym wiedzą historycy. 

Czyli w tym scenariuszu władza centralna umacnia się – niezależnie od tego, czy będzie to osobiście władza Putina. Jakie będą tego konsekwencje dla wojny? 

Może to być albo Putin, albo wskazany przez niego następca, albo następca wskazany przez spiskowców, albo ktoś z grupy jastrzębi wojennych – w Rosji istnieje bardzo wiele grup, które krytykują Putina za nadmierny liberalizm. Ale może to być również gołąbek, a nie jastrząb – w tym wariancie można by na przykład wypuścić Nawalnego z więzienia, uczynić go prezydentem i poprosić o uchylenie sankcji, dzięki czemu armia miałaby łatwiejszy dostęp do potrzebnych materiałów.

W każdym z tych scenariuszy kontynuacja wojny jest nieunikniona – albo natychmiast, albo za kilka lat, jak miało to miejsce między pierwszą i drugą wojną czeczeńską. W tym czasie armia rosyjska się wzmocni, a bardzo tego potrzebuje, ponieważ jej możliwości zostały dramatycznie ograniczone przez zachodnie sankcje. Rosyjskie wojsko ma obecnie dużo ludzi pod bronią, ale za mało artylerii, rakiet, oficerów średniego szczebla, medyków, cierpi również z powodu kiepskiej logistyki. W tym kontekście wystawienie na pokaz jakiegoś liberała byłoby nawet niezłym pomysłem. 

Druga grupa scenariuszy to chaos, zamieszanie. 

Znów, jest to scenariusz z dużymi tradycjami. Wyobraźmy sobie, że nie udało się skonsolidować władzy na Kremlu. Na przykład Putin staje się za słaby i nie potrafi już pełnić roli arbitra między zwaśnionymi klanami, które zaczynają walczyć za jego plecami. Albo umiera czy zostaje odsunięty od władzy, ale nie jest jasne, kto będzie przywódcą w jego miejsce. 

Istnieje ważna różnica między współczesną Rosją a Związkiem Radzieckim. Wtedy było kolektywne politbiuro, które reprezentowało najważniejsze siły w państwie sowieckim, włączając agencje siłowe czy lokalne klany. Jak Breżniew umarł, to politbiuro decydowało, że zastąpi go, dajmy na to, Andropow. Teraz nie ma czegoś takiego, brakuje mechanizmu radzenia sobie w sytuacji, w której rosyjski system polityczny się rozpada. 

Proszę zatem wyobrazić sobie sytuację w razie śmierci Putina albo w scenariuszu, w którym jest on zbyt słaby, by w dalszym ciągu pełnić funkcję przywódcy. Rozstrzygnięcie bez wątpienia odbyłoby się na drodze starcia klanów i przemocy. Jest kilku pretendentów do roli jego następcy. A każdy z nich dysponuje albo swoją prywatną armią, albo wpływami w państwowych strukturach siłowych.

Czyli możliwe byłoby coś w rodzaju wojny domowej? 

Walki pomiędzy klanami. Ale te walki nie odbywałyby się gdzieś na dalekiej Syberii, a raczej na ulicach Moskwy… Warto pamiętać, że różne przedsiębiorstwa państwowe, na przykład spółki gazowe czy koleje państwowe, również posiadają siły zbrojne. I nie chodzi tu tylko o ludzi z pistoletami, ale też artylerię i czołgi. 

Jak to? Przedsiębiorstwa mają własne armie? 

Przygotowują się do wojny klanowej na pełną skalę. A gdyby do niej doszło, to ludzie z pistoletami na pewno nie wystarczą. Cześć z nich już ma cięższą broń, a część rozbudowuje zdolności. Istnieją dokumenty, które tego dowodzą. Jest zatem możliwe, że wszystkie te niekonwencjonalne ugrupowania militarne jak na przykład armie Kadyrowa czy Prigożyna od Grupy Wagnera, będą walczyć między sobą o dominację. Przemoc będzie wówczas powszechna i z pewnością dotknie także cywilów na ulicach Moskwy. 

Wtedy lokalni przywódcy również będą dążyć do zabezpieczenia swoich pozycji. Wyobraźmy sobie przeciętnego przedstawiciela lokalnych elit. Kiedy zrozumie, że w Moskwie dzieje się coś dramatycznego, będzie dążyć do obrony swoich dochodów, władzy i bezpieczeństwa. Przywódcy ci mogą próbować proklamować formy autonomii lub suwerenności. To mogłoby doprowadzić do powstania wielu niezależnych państw.

Dla kogoś, kto patrzy na sprawę z zewnątrz, bardzo trudno wyobrazić sobie taki scenariusz. Jak prawdopodobne jest to, że Rosja może się rozpaść na różne państwa?

To bardzo prawdopodobne. Pytanie brzmi: czy taki rozpad musi być niekontrolowany i chaotyczny, a więc skutkować masową przemocą, czy też istnieje sposób na jego opanowanie? Również w 1991 roku nikt na Zachodzie nie wyobrażał sobie upadku Związku Radzieckiego. Zaledwie kilka tygodni wcześniej amerykański prezydent, George Bush wygłosił w Kijowie niesławny „Chicken Kyiv speech”, który pamiętają wszyscy dziennikarze na świecie. Ale imperium nie mogło przetrwać, jeśli to, co trzymało je razem, nie było wystarczająco silne. 

Musimy więc zrozumieć, co trzyma Rosję razem. Jest jasne, co spaja Polskę – naród, historia, język, symbole, tradycja. Podobnie jest w przypadku Ukrainy. Łączy je podobny zestaw symboli narodowych i historycznych. Rosja natomiast składa się z wielu różnych regionów, zamieszkałych przez różne społeczności, mówiące różnymi językami i mające inną historię, religię. Muzułmański naród Baszkirów nad Wołgą i buddyjski naród Buriatów nad Bajkałem nie mają ze sobą prawie nic wspólnego. 

Ale te różnice są wyraźne także w obrębie grup rosyjskojęzycznych. Trudno mówić o podobieństwach między mieszkańcem Petersburga, metropolii zorientowanej na zachód, a mieszkańcem miasta na Syberii, niedaleko granicy z Chinami, któremu geograficznie bliżej do Tokio niż do Moskwy. Aby utrzymać to wszystko razem, ważne jest sprawowanie kontroli nad niezbędnymi narzędziami. Po pierwsze, pieniędzmi, które trzeba wypompowywać z bogatych w surowce regionów i rozdzielać mniej lub bardziej sprawiedliwie na innych obszarach. Drugim narzędziem jest czysta siła, strach przed przemocą wywołany przez policję czy FSB. Trzeci czynnik to kultywowanie obojętności wobec tradycji, a także ideologia, którą wykorzystuje propaganda. Pewną rolę odgrywają również perspektywy rozciągające się przed lokalnymi elitami. Ważne jest to, czy mają one przekonanie, że dzięki lojalności, talentowi i pracy mogą piąć się w górę hierarchii – i kiedyś, na przykład, zająć stanowisko w Moskwie. Wszystkie te siły grały na korzyść Putina przez lata jego władzy. Rozumiał ich znaczenie i starał się je wzmacniać, by utrzymać kraj w ryzach. 

Teraz tego brakuje?

Weźmy sprawę pieniędzy. W rosyjskim budżecie jest gigantyczny deficyt, a to oznacza, że regiony-beneficjenci otrzymają mniej. Nie można dać mniej Moskwie, więc biedniejsze miejsca odczują braki znaczenie dotkliwiej. Drugi problem dla Kremla wynika z ograniczonej zdolności do utrzymywania strachu przed osłabionymi wojną strukturami siłowymi. W Rosji istnieje Federalna Służba Wojsk Gwardii Narodowej, wyszkolona do zwalczania wszelkich rebelii i niezadowolenia społecznego – ona została wysłana do Ukrainy. A lokalne oddziały policji są znacznie bardziej zintegrowane ze społecznościami, w których służą. W decydującej chwili nie będą strzelać do ludzi, którzy mieszkają na tej samej ulicy. 

Teraz spójrzmy na ideologię. Co w tym zakresie współczesna Rosja może zaoferować nie tylko Buriatom, Baszkirom i Kałmukom, ale też rosyjskojęzycznym mieszkańcom Syberii, Uralu czy Kubania? Przy tym ludzie mieszkający w Kubaniu też uważają się za odrębną grupę etniczną, nie są ani Rosjanami, ani Ukraińcami, ani Białorusinami. Uważają się za Kazachów i chcieliby odbudować swoje własne państwo, które istniało przez wiele wieków i zostało zniszczone przez komunistów. Z perspektywy ideologii Rosja nie ma tym ludziom nic do zaoferowania. Wszystkie bajki o drugiej wojnie światowej, opowiadane w rosyjskiej telewizji, to opowieści o przeszłości. A ideologia działa tylko wtedy, gdy oferuje wizję przyszłości. 

Co więc pozostaje? Tradycja. I zgoda, tradycja odgrywa rolę w utrzymaniu różnych wspólnot razem w ramach Rosji. Ale dzieje się tak wtedy, gdy panuje bezpieczeństwo, stabilność i porządek. Kiedy ich zabraknie, wtedy bezwładność zaczyna działać w przeciwnym kierunku. To samo można było zaobserwować w Ukrainie w 1991 roku. Ukraińcy, jak wiele innych narodów, głosowali za utrzymaniem Związku Radzieckiego przy życiu. Dlaczego? Ponieważ widzieli w nim gwaranta porządku i bezpieczeństwa – będących podstawową potrzebą wszystkich ludzi. Jednak po przewrocie w Moskwie w 1991 roku miliony Ukraińców zaczęły odczuwać, że Moskwa utraciła zdolność zapewniania tych podstawowych potrzeb. To właśnie pozwoliło zagłosować za niepodległością Ukrainy. Mówiąc zupełnie szczerze, nie wszyscy w 1991 roku mieli wykształconą ukraińską tożsamość, zwłaszcza we wschodnich regionach. Część po prostu chciała żyć w kraju, który będzie stabilny i przewidywalny. Wierzyli, że Ukraina może być takim państwem, a Rosja nie. Tymczasem ludzie w Rosji żyją w warunkach, w których zmuszeni są myśleć o przetrwaniu, a nie na przykład wyrażaniu siebie. Dla nich bezpieczeństwo i stabilność są najważniejszymi wartościami.

Autorką ilustracji jest Mariana Mikitiuk.

Często mówi się, że polityka Putina ma szerokie poparcie wśród Rosjan. Z kolei pan wskazuje na czynniki, które mogą prowadzić do rozpadu kraju. Jak pogodzić te dwie kwestie? 

To świetne pytanie. Po pierwsze, skąd czerpiemy wiedzę na temat poparcia Rosjan wobec wojny w Ukrainie? Z rosyjskich mediów. Socjolodzy mówią, że wskaźnik odmowy odpowiedzi w sondażach przekracza obecnie 90 procent. A każdy wie, że jeśli poziom odmowy odpowiedzi jest tak wysoki, to jakiekolwiek dane ilościowe nie będą ważne. Można próbować prowadzić uczciwie jedynie badania jakościowe. 

Ale czy to znaczy, że Rosjanie nie popierają tak masowo wojny i polityki Putina?

To prawda, że Rosjanie generalnie popierają ideał wielkości swojego kraju. W ich mniemaniu Ukraińcy chcą zniszczyć tę wspaniałą historię i dlatego należy ich ukarać. Ta idea ma rzeczywiście poparcie społeczne. A jednak istnieje wielka przepaść między myśleniem, że mój kraj jest wielki, a Ukraińcy są źli, a poparciem dla chwycenia za broń i zabijania ich. Poparcie dla wojny było bardzo duże zwłaszcza przed pierwszą masową mobilizacją. Ale po jej ogłoszeniu rzeczywisty poziom poparcia dla wojny wśród Rosjan odzwierciedla liczba osób, które wyjechały z kraju. Każdy, kto miał takie możliwości finansowe – uciekł. Pozostali albo nie mieli pieniędzy na wyjazd, albo mieli inne okoliczności osobiste.

Kolejnym wskaźnikiem, który pokazuje realne poparcie dla wojny, jest liczba osób, które zgłosiły się do dobrowolnej służby. Putin rozumiał, że ogłoszenie powszechnej mobilizacji wpłynęłoby negatywnie na jego osobiste notowania. Dlatego rosyjska propaganda poświęciła tak wiele czasu i wysiłku, aby przekonać ludzi, że jest to święta wojna przeciwko złemu Zachodowi. To była próba nakłonienia ludzi do dobrowolnego zgłaszania się do wojska. Ale liczba rekrutów była po prostu zbyt mała. 

Wtedy popełniono wielki błąd. Na poziomie republik zaczęto tworzyć tak zwane bataliony narodowe. W razie rozpadu Rosji te bataliony mogłyby łatwo przekształcić się w trzon narodowych sił zbrojnych nowo niepodległych państw. Znamy tę historię bardzo dobrze. W okresie pierwszej wojny światowej ukraiński batalion armii austro-węgierskiej po prostu zmienił oznaczenia na swoich mundurach i przekształcił się jedną z najbardziej oddanych jednostek nowo powstałych sił ukraińskich. Łatwo jest popierać wojnę, siedząc przed telewizorem i oglądając propagandę o złowrogim Zachodzie i diabelskim NATO. Ale kiedy ty lub ktoś z twoich bliskich zostaje wcielony do wojska, poziom poparcia drastycznie spada.

Trzecia grupa scenariuszy to dekolonizacja i rekonstrukcja Rosji. 

To rzecz najtrudniejsza. Trzeba zaznaczyć, że ryzyka związane z ewentualnym upadkiem Rosji są zbyt duże, żeby być akceptowalne zarówno dla Zachodu, jak i dla Ukrainy. Te zagrożenia są oczywiste. Pierwszym z nich jest niekontrolowana proliferacja broni jądrowej. W tym momencie mamy do czynienia z jednym Putinem. Natomiast w przypadku rozpadu Rosji moglibyśmy skończyć z całą bandą szalonych przywódców. A jednym z nich mógłby być Kadyrow. Niektórzy mogliby handlować bronią na przykład z Iranem. 

Ryzyko numer dwa byłoby kluczowe dla Polski i Niemiec. Upadek Rosji oznaczałby ogromny kryzys uchodźczy. Wyobraźmy sobie 20 milionów ludzi uciekających na zachód przed wojną domową, czystkami etnicznymi i głodem. Oczywiście, Polska mogłaby zbudować wielki mur, ale takie rozwiązanie zatrzyma tysiące ludzi, a nie miliony. Trzecie ryzyko jest najważniejsze dla Ameryki, bo dotyczy Chin. Jeśli Rosja upadnie, wszystko od Petersburga do Władywostoku będzie uważane za możliwe do wzięcia przez Chiny. To temat szeroko omawiany w rosyjskiej literaturze. 

Jesteśmy więc w sytuacji, w której upadek Rosji jest niemal nieunikniony, a ryzyko z nim związane absolutnie nie do przyjęcia. W tym momencie wielu zachodnich analityków po prostu przestaje myśleć i zaczyna płakać. Jednak my w Ukrainie rozumiemy, że istnieje jeszcze jedna grupa scenariuszy. Dlatego cieszę się, że coraz więcej zachodnich, a zwłaszcza amerykańskich analityków i think tanków zaczyna o tym rozmawiać. O tym – czyli o rekonstrukcji. 

Co by to oznaczało w praktyce?

Pamiętajmy, że w 1991 roku Związek Radziecki znikł bez jednego wystrzału. To jest właśnie to, czego Bush nie mógł sobie wyobrazić, kiedy mówił do Ukraińców, żeby nie ogłaszali niepodległości. Bał się wielkiej wojny. Czy możemy powtórzyć historię z 1991 roku? Tak, możemy. Ale musimy realizować strategię krok po kroku, z jasnym celem tego, co próbujemy osiągnąć.

Pierwszym krokiem byłoby otwarcie oczu na istniejące ruchy narodowowyzwoleńcze, które działają na terenie całej Rosji. Faktem jest, że przed rozpoczęciem inwazji były one w dramatycznym stanie, praktycznie zniszczone przez FSB. Ale podziemie przetrwało we wszystkich kluczowych republikach i regionach. Teraz ludzie zaczynają do nich dołączać. Szukają dwóch rzeczy. Po pierwsze, sposobu na zakotwiczenie się w czasach niestabilności i nieporządku. Tożsamość z pewnością może służyć jako taka „kotwica”. A druga rzecz to bezpieczeństwo. Aktywizm daje im to poczucie. Jeśli nie robisz nic, to boisz się o wiele bardziej, niż jeśli wspólnie z innymi ludźmi działasz na rzecz tego, co uważasz za słuszne. Dlatego ruchy narodowowyzwoleńcze rosną. Już w zeszłym roku podpisały one tak zwaną deklarację o dekolonizacji, zgadzając się na denuklearyzację swoich terytoriów, wzajemną ochronę praw człowieka i pokojowe rozwiązywanie sporów, co jest szczególnie ważne, bo rzeczywiście sporów między tymi społecznościami może być wiele. 

Co może zrobić Zachód? Przede wszystkim uznać wolność i prawo narodów do samostanowienia. To są fundamenty Organizacji Narodów Zjednoczonych. Są one także wpisane w deklarację przyznającą niepodległość krajom i narodom kolonialnym, która została przyjęta przez Zgromadzenie Ogólne ONZ w 1960 roku. Musimy więc zrozumieć, że Rosja jest imperium i że przez lata rządziła wieloma zniewolonymi narodami. Nie wiemy nawet, jak duża jest grupa tych skolonizowanych ludzi. Oficjalne dane mówią o 24 procent, ale niektórzy badacze twierdzą, że liczba ta może być nawet dwukrotnie większa.

Połowa rosyjskiej populacji to skolonizowane narody i grupy etniczne?

Może nie połowa, ale 40 procent. Wystarczy spojrzeć, jak szacowana populacja tych grup dramatycznie spadała z jednego spisu ludności przeprowadzanego przez rząd rosyjski na drugi. Czasami spadek był tak wielki, że musiałaby za to odpowiadać wojna atomowa lub czarna zaraza. A przecież żadna z tych rzeczy nie miała miejsca. Ten spadek oznacza nic innego jak to, że we wcześniejszym spisie ludzie deklarowali swoją lokalną tożsamość, a w następnym identyfikowali się już jako Rosjanie. Dopiero w momencie kryzysu przypominają sobie o tym, że są właściwie Tatarami, Baszkirami, Kałmukami. Trzeba udzielić im głosu. Jeśli zdecydują się pozostać przy Federacji Rosyjskiej, to w porządku. Ale jeśli zdecydują się na stworzenie własnych państw, powinno się im to umożliwić. Może niektóre z nich połączyłyby się w konfederację.

Patrząc abstrakcyjnie, brzmi to sympatycznie. Ale Rosja jest przecież państwem autorytarnym, w którym dużą rolę odgrywa wojsko. Chyba trudno sobie wyobrazić, żeby władza chciała zgodzić się na odłączenie jakichś terytoriów? Czy to wszystko jest w ogóle prawdopodobne? 

Pewnie, że władza nie będzie się chciała zgodzić. Ale jest pytanie, czy będzie zdolna do zatrzymania takiego procesu. Tym sposobem wracamy również do pytania, kto mógłby rządzić po Putinie. Z pewnością nikt nie stworzy demokratycznej Rosji ot tak, z powietrza. W jaki sposób rosyjscy liberałowie mieliby w ogóle dostać się na Kreml? Dlatego właśnie zobaczymy raczej paradę suwerenności, jak w przeszłości. Powinniśmy być na to przygotowani, w tym na dialog z nowymi elitami. W stolicach nowo niepodległych państw nie będzie aniołów. Będą nowe elity, ale też stare, a także lokalni oligarchowie.

Czy jest jakaś gwarancja, że te nowe państwa byłyby pokojowe? Każdy, kto patrzy na ten problem w sposób polityczny, musi zapytać, czy to jest scenariusz na bardzo niebezpieczną wojnę domową czy trwały pokój. 

Nie wierzę, że nowy władca na Kremlu może być bardzo pokojowy. Ale podstawowym celem nowych przywódców w Kazaniu, Ufie, Sarańsku, Iżewsku, Ułan Ude czy Machaczkale będzie zapobieżenie zniknięciu ich narodów. Ich pierwszym żądaniem będzie więc powstrzymanie wojny. Przedstawiciele grup autochtonicznych – bo błędem jest nazywanie ich mniejszościami narodowymi, który to termin mógłby pasować do Polaków mieszkających w Petersburgu, ale nie narodów podbitych przez imperium – są wcielani do wojska w znacznie większej liczbie niż etniczni Rosjanie. Znacznie częściej giną też w akcji. Dla tych narodów to jest bezpośrednie zagrożenie dla ich egzystencji. To dla nich wielka tragedia. Właśnie dlatego ich przywódcy zrobią wszystko, żeby zatrzymać wojnę. 

Będą oni potrzebowali wsparcia. Pieniędzy na konsolidację swojej władzy, na przejęcie kontroli nad zasobami nuklearnymi i przekazanie ich organizacjom międzynarodowym. Będą potrzebowali zniesienia sankcji, aby móc rozwijać gospodarkę. Dlatego mogą pójść drogą oferowaną przez Zachód. Strach przed Chinami może w tym istotnie pomóc. Każdy naród turkijski boi się Chin, ponieważ Ujgurzy są dobrym przykładem tego, jaki mógłby ich być los pod chińskimi rządami. Jeśli Zachód wskaże im drogę do wolności, obejmującą denuklearyzację, pokojowe rozstrzyganie konfliktów, uniknięcie czystek etnicznych, ochronę praw człowieka, mogą zgodzić się na nią w zamian za pieniądze i utrzymanie gospodarki przy życiu. A także międzynarodowe uznanie i dostęp do zachodnich mediów, by mogli opowiedzieć własną historię zachodniej publiczności. Byłaby to dobra wymiana. Proszę sobie też wyobrazić, że w takim scenariuszu elity na Kremlu kontrolują już nie 146 milionów ludzi, ale powiedzmy 40 milionów.

To scenariusze dla Rosji. A jak wyglądają scenariusze dla Ukrainy? 

Ukraińcy dziś mocno trzymają się kilku spraw. Po pierwsze, idei zwycięstwa, a nie pokoju. Pokój oznacza, że powinniśmy po prostu zakończyć wojnę i pozwolić cierpieć ludziom na okupowanych terytoriach. Zwycięstwo oznacza, że nasi ludzie zostaną wyzwoleni. Druga sprawa to integracja europejska i euroatlantycka. W tej sprawie osiągnęliśmy ogólnonarodowy konsensus. 

Teraz czeka nas to, co urzędnicy UE określili jako wielkie zadanie domowe. Musimy dokończyć wiele reform, które rozpoczęły się w 2014 roku, ale zostały później odłożone lub zawieszone. Sam byłem członkiem Narodowej Rady Reform w 2015 i 2016 roku. Widziałem, z jakimi aspiracjami zaczynał ówczesny prezydent Poroszenko i jak po dwóch latach się cofnął. Krótko mówiąc, musimy odrobić tę pracę domową – dokończyć niezbędne reformy. Mamy do spełnienia jasne wytyczne europejskie. A należy pamiętać, że to właśnie wstąpienie do Unii jest naszym celem. To żądanie podpisania umowy stowarzyszeniowej z UE doprowadzało do Euromajdanu. Możliwe, że na członkostwo w Unii będzie trzeba poczekać, ale reformy należy przeprowadzić jak najszybciej. 

Jeśli powstanie jakiś parasol bezpieczeństwa, czy to w postaci członkostwa w NATO, czy innej umowy międzynarodowej, która gwarantowałyby bezpieczeństwo Ukrainy, i jeśli reformy zostaną przeprowadzone, to Ukraina stanie się ponownie atrakcyjna dla zachodnich inwestorów. Byłoby to coś na kształt nowej gorączki złota, tym razem na wschodzie, możliwość inwestowania z pewnym i wysokim zwrotem. Ale to może się stać tylko wtedy, gdy Ukraina zyska gwarancje bezpieczeństwa, a w kraju zapanują rządy prawa. Wówczas Ukraina będzie mogła w kolejnych latach osiągnąć poziom rozwoju najbiedniejszych członków UE. A potem to już inna historia.