Do żelaznego repertuaru francuskich anegdot literackich z zeszłego wieku należy opowiastka o recenzencie pierwszego wydania powieści Georges’a Pereca „Zniknięcia” (w oryginale „La Disparition”, przyczyna zmiany liczby gramatycznej w polskim tłumaczeniu wyjdzie na jaw za chwilę). Recenzent ów wykonał swoje zadanie sprawnie i z polotem – nie zauważył tylko, że w trzystustronicowej powieści, którą omówił i ocenił jako niezłą historię kryminalną, ani razu nie pojawia się litera „e”. To tak, jak gdyby w naszym światku krytycznoliterackim ktoś przeczytał i zrecenzował sporą powieść, nie zauważając, że nie ma w jej tekście ani jednej litery „a” (są to bowiem litery o największej frekwencji, odpowiednio we francuszczyźnie i w polszczyźnie).

Aby zachować tę szczególną cechę „Zniknięć”, polscy tłumacze (chapeau bas) musieli zrezygnować z tytułu „Zniknięcie” i doprawdy nie był to najodważniejszy z ich translatorskich wyborów. Otrzymawszy polską wersję tej zdumiewającej powieści, polscy czytelnicy mogą znacząco uzupełnić zestaw dzieł literatury XX wieku, w których materia słowna odgrywa kluczową rolę dla organizacji ich struktur i znaczeń – lecz odgrywa ją na poziomie, by tak rzec, atomowym, na poziomie nie słów i zdań, lecz liter.

Pierwszy domysł odnośnie do pechowego recenzenta – że był tępy na umyśle – jest oczywisty, ale bynajmniej nie jedyny. Mógł on bowiem być człowiekiem ponadprzeciętnie nawet inteligentnym, lecz dotkniętym rutyniarstwem zawodowego czytelnika tekstów, który po wielu latach nieustannego przepuszczania przez oczy i mózg tysięcy stron zadrukowanego papieru po prostu traci wrażliwość na wszelkie nieoczywiste cechy czytanych tekstów. Takie maszyny do czytania imponują osobom czytającym jedynie w chwilach wolnych od poważniejszych zajęć, lecz w istocie ich lektura jest słaba pod względem heurystycznym na zasadzie podobnej do tej, która sprawia, że nałogowy żarłok rzadko czuje smaki pochłanianych potraw.

Jest i trzecia możliwość. Recenzent nie zobaczył tego, z czego dziś słynie powieść Pereca, nawet jeśli był czujny, ponieważ nie spodziewał się czegoś tak niebywałego, jak trzystustronicowy lipogram. Tak właśnie brzmi nazwa utworu, w którym nie występuje któraś z liter alfabetu. „Lipogram” to po grecku „wybrakowany zapis” i z antycznej Grecji pochodzą pierwsze znane przykłady takich tekstów. Były to jednak, podobnie jak w późniejszych wiekach, zazwyczaj krótkie wiersze, a nie rozbudowane prozy, poza tym zaś traktowano je w krytyce i historii literatury w najlepszym razie jako ciekawostki, błahe zabawy pseudoliterackie, o ile nie wręcz symptomy degeneracji gustu. Dopiero Perec wyniósł lipogramowanie do rzędu pełnoprawnych narzędzi budowy dzieła literackiego, bo chociaż „Zniknięcia” nie są pierwszą powieścią lipogramatyczną, to z pewnością są najbardziej znaną z nich i chyba najwybitniejszą. W dodatku zdecydował się ustawić poprzeczkę najwyżej, jak to możliwe. Gdyby napisał powieść bez litery „z”, przeoczenie pechowego recenzenta byłoby znacznie łatwiej zrozumieć (podobnie jak w naszej sytuacji niedostrzeżenie, że w jakimś polskim tekście nie ma w ogóle „ć” albo „ń”). On jednak postanowił obyć się bez najczęstszej litery języka francuskiego. Było to coś więcej niż pusty gest wirtuoza.

Dla Pereca, jednego z bardziej niezwyczajnych umysłów w literaturze XX wieku, lipogram nie był bowiem jedynie środkiem służącym do osiągania efektów estetycznych. Gdyby tak było, „Zniknięcia” należałyby do kategorii utworów wyrafinowanych, lecz niesłużących niczemu oprócz wzbudzania podziwu dla swojego wyrafinowania. Jest to jednak – w tym przynajmniej przypadku – generator znaczeń egzystencjalnych oraz etycznych.

W powieściach realistycznych – u Balzaka, Hugo czy Tołstoja – tekst obrazuje rzeczywistość na poziomie narracji i opisów tak łudząco, że dla czytelnika pogrążonego w lekturze może stać się rzeczywistością doświadczaną niemal tak silnie jak prawdziwa. U Pereca fabuła i narracja są ostentacyjnie „nieprawdziwe” (w sensie podobnym do brechtowskiego efektu obcości), natomiast instancją „realności” są litery. Nieobecność jednej z nich pociąga za sobą znikanie postaci tej powieści czy raczej ich zanikanie, proces ten jest bowiem rozciągnięty w czasie na wiele stronic. Tak wygląda egzystencjalny aspekt perekowskiego lipogramu.

Co do składowej etycznej, nie widać jej w samym tekście, ale kiedy krytycy oswoili się już z jego specyfiką, zauważyli szybko, że samogłoska „e” w języku francuskim ma wymowę bardzo podobną do wymowy zaimka „eux” („oni”). Stąd był już tylko krok do uznania, że powieść Pereca jest paradoksalnym epitafium dla jego rodziców, którzy zginęli, kiedy był kilkuletnim dzieckiem, podczas drugiej wojny światowej, ojciec na froncie, matka w Auschwitz. Dziś przyjmuje się powszechnie, że w „Zniknięciach” „zniknięte” „e” oznacza milcząco zniknięcie właśnie „ich”.

Nie wyczerpuje to jednak repertuaru niejawnych znaczeń zakodowanych w „Zniknięciach” przez twórcę. Powieść ta należy do utworów łączących nader udatnie cechy dzieła literackiego i łamigłówki dla członków elitarnego klubu szaradziarskiego. Największym polskim fanem i aficionado Georges’a Pereca byłby niewątpliwie Julian Tuwim, który z pewnością zostałby także mianowany członkiem honorowym OuLiPo, o ile tylko inni członkowie tego czcigodnego gremium pokonaliby barierę językową i docenili pełnię zasług twórcy „Pegaza dęba” dla literatury kombinatorycznej. Jak jednak przełożyć na francuski choćby rozsławioną przez Tuwima frazę „i łka puste serce bólem” w taki sposób, żeby zachować jej drugie dno?

Zapewne każdy język ma potencjał umożliwiający kreowanie w nim takich osobliwości, jakie kochali oulipijczycy. Ale z jakiegoś powodu nigdzie poza Francją nie kultywowano ich na tak dużą skalę. Ani Anglicy (choć mają bogaty dorobek w dziale poezji nonsensownej i absurdalnej, z twórczością Edwarda Leara i Lewisa Carrolla na czele), ani Niemcy (choć na obszarze filozofii pokazali, na co stać niemczyznę w konkurencji budowania neologizmów i substantywizacji wszystkiego za pomocą rodzajników), ani Rosjanie (którzy i w pisaniu, i w działaniu posługiwali się zazwyczaj środkami dużo cięższego kalibru), ani też, o ile wiadomo niżej podpisanemu, przedstawiciele żadnej z tak zwanych literatur mniejszych – nie wydali z siebie całej formacji literackiej, której jedynym celem było projektowanie i tworzenie tekstów kombinatorycznych, opartych na zasadach mających więcej wspólnego z matematyką i szaradziarstwem niż z „literaturą” rozumianą jako zbiór dzieł opisujących ludzkie życie możliwie najbarwniej i najpełniej. A tym właśnie zajmowała się OuLiPo, Pracownia Literatury Potencjalnej, której filarem był Georges Perec.

W „Zniknięciach” ludzki los zależy nie od słów (jak to się bardzo często dzieje w realnym świecie), lecz od pojedynczych liter. Ale same postacie ludzkie w powieści, tej i każdej innej, są przecież zrobione wyłącznie z liter, a nie z materii organicznej. W co bardziej radykalnych rozważaniach fenomenologicznych uczeni zeszłowieczni, usiłując odpowiedzieć na pytanie, kim jest Hamlet szekspirowski, dochodzili do wniosku, że Hamlet jest zbiorem plam farby drukarskiej na papierze. Jest to konstatacja prawdziwa tak samo, jak prawdziwe jest stwierdzenie, że prawdziwi ludzie składają się z wodoru, tlenu oraz węgla przy śladowym udziale kilkudziesięciu innych pierwiastków. Problem polega na tym, że całość akcji, jaką jest życie zarówno Hamleta, jak nasze, rozgrywa się w nadbudowie nad materią. Sztuką uprawianą przez Georges’a Pereca w „Zniknięciach” było zaś przenoszenie tej akcji z nadbudowy do fundamentów.

 

Książki:

Georges Perec, „Zniknięcia”, przekład René Koelblen i Stanisław Waszak, Wydawnictwo Lokator, Kraków 2022.