Zacznijmy od przypomnienia najistotniejszych faktów. W 2020 roku Aleksiej Nawalny został otruty na zlecenie rosyjskich władz. Ledwie przeżył zamach, a kiedy rok później zdecydował się wrócić do Rosji, został bezprawnie wtrącony do kolonii karnej. Warunki, w jakich jest przetrzymywany, urągają wszelkim standardom systemów penitencjarnych.

Jednocześnie, Aleksiej Nawalny pozostaje jedynym rosyjskim politykiem zdolnym zmobilizować apatycznych rodaków do antyreżimowych protestów. Udowodnił to wielokrotnie, jak choćby wtedy, gdy w 2013 roku prawie udało mu się doprowadzić do drugiej tury wyborów na mera Moskwy. Cztery lata później tysiące ludzi wyszły na ulice rosyjskich miast po tym, jak organizacja Nawalnego opublikowała film ujawniający stopień skorumpowania ówczesnego premiera Miedwiediewa. Wreszcie, Rosjanie masowo protestowali po zamknięciu Nawalnego już po jego powrocie do Rosji w 2021 roku.

A jednak Aleksiej Nawalny nie do końca spełnia definicję „dobrego Rosjanina”, którego chciałaby w nim widzieć komisja oscarowa. Zarządzał swoją organizacją w sposób scentralizowany, który niewiele miał wspólnego z demokracją. Ponadto w przeszłości kilkakrotnie uczestniczył w nacjonalistycznym „Ruskim Marszu”, a jego wypowiedzi miały niekiedy charakter rasistowski.

Przede wszystkim jednak polityk kluczył w sprawie Krymu. I choć potępił aneksję półwyspu zaraz po jej dokonaniu, to w wywiadzie dla radia Echo Moskwy z 2014 roku pytał retorycznie: „Czy Krym to jakaś kanapka z szynką, którą można komuś zabrać i za chwilę znów oddać?”. Przekonywał, że na Krymie należy przeprowadzić referendum i że „nie widzi różnicy” między Rosjanami i Ukraińcami. We wspomnianym wywiadzie stwierdził również, że półwysep „pozostanie częścią Rosji i w dającej się przewidzieć przyszłości nie wróci do Ukrainy”.

Premia dla Rosjan

Ta wypowiedź jest do dziś wypominana Nawalnemu i przywoływana na potwierdzenie jego wielkoruskich, imperialnych poglądów. W świetle tych zarzutów, przyznanie Oscara filmowi „Nawalny” – opowiadającemu o otruciu polityka i śledztwie, które ujawniło tożsamość jego niedoszłych oprawców – w dobie rosyjskiej agresji na Ukrainę jest co najmniej kontrowersyjne.

Bliskim Rosjanina, którzy odebrali statuetkę, zarzuca się, że paradowali w blasku fleszy, podczas gdy ich rodacy bombardują ukraińskie miasta. Zwraca się też uwagę, że na uroczystości nie poruszono tematu Ukrainy.

Jednak to stwierdzenie, nie jest do końca prawdziwe. Odbierając nagrodę, reżyser filmu Daniel Roher przypomniał, że Nawalny przebywa w więzieniu w czasie, gdy trwa „niesprawiedliwa agresja Władimira Putina na Ukrainę”. To oczywiście nieprecyzyjne sformułowanie, ale zgodne z narracją uwięzionego opozycjonisty. Ciągle mówi on o „wojnie Putina”, zamiast o „wojnie Rosji/Rosjan”, nie przyznając współodpowiedzialności swoich rodaków za agresję.

Zapewne słowa te miałyby inny wydźwięk, gdyby na gali obecny był Wołodymyr Zełenski, w przeszłości związany z branżą filmową. Jednak Ukraińcowi drugi raz z rzędu odmówiono możliwości przemówienia na tym wydarzeniu, chcąc uniknąć zarzutów o upolitycznienie gali. Problem w tym, że przyznanie nagrody za najlepszy film dokumentalny twórcom filmu „Nawalny” jest decyzją z gruntu polityczną. Obraz broni się bowiem nie osiągnięciami kinematograficznymi, a niesamowitością historii, którą przedstawia. Wręczenie statuetki wpisuje się też w rozpoczętą na początku tego roku kampanię Free Navalny, zainicjowaną przez córkę Nawalnego i mającą na celu uwolnienie opozycjonisty.

Równie polityczna jest odmowa wystąpienia Zełenskiemu. Wiele mówi ona o amerykańskim establishmencie, dla którego Rosjanie od zawsze stanowią punkt odniesienia. Ukraińców wykorzystuje się PR-owo wtedy, kiedy można na tym zyskać, czego nie omieszkało zrobić wielu amerykańskich aktorów podróżujących do Kijowa, aby zrobić sobie zdjęcie z ukraińskim prezydentem. Jest to tym bardziej bolesne, gdy przypomnieć sobie zeszłorocznego Nobla, przyznanego obrońcom praw człowieka z trzech krajów: Białorusi, Ukrainy i Rosji. Nie negując zasług żadnej z nagrodzonych organizacji, trudno było oprzeć się wrażeniu, że taki dobór był motywowany niejako kolonialnym postrzeganiem Europy Wschodniej pozbawionym rozróżnienia na trzy odrębne narody.

Zwrot Nawalnego

Ta kolonialna postawa znalazła swoje odzwierciedlenie w dotychczasowej postawie Nawalnego, a szczególnie w jego wypowiedziach dotyczących Krymu. Z tego powodu część obserwatorów twierdzi, że nawet w hipotetycznej sytuacji przejęcia władzy, nie byłby on wcale korzystnym przywódcą dla Ukrainy czy Europy Wschodniej.

Niemniej, Aleksiej Nawalny jest politykiem. A ci mają to do siebie, że dostosowują się do zmieniających się warunków. W pewnym sensie, tak samo jak jego największy oponent – Putin, Nawalny również odpowiada na potrzeby Rosjan. Przed rocznicą pełnoskalowej agresji Rosji na Ukrainę – za pośrednictwem swoich współpracowników – opublikował post z „15 punktami obywatela Rosji, chcącego dobra swojego kraju”, w którym położył kres dotychczasowym niejasnościom w sprawie Krymu, uznając państwo ukraińskie w granicach z 1991 roku.

Można zastanawiać się nad wagą słów więźnia, który w każdej chwili może umrzeć w zapomnianym przez Boga łagrze. W kontekście działań wojennych w Ukrainie to istotnie niewiele. A jednak, odrzucenie roszczeń do Krymu przez najważniejszego rosyjskiego opozycjonistę wskazuje na zmianę, która zachodzi w szeregach części opozycji. To właśnie ci – nazwijmy ich prozachodnimi – opozycjoniści muszą zaadaptować się do nowych realiów, wytworzonych przez zbrodniczą agresję.

Postimperialna opozycja

Po lutym 2022 roku Kreml zlikwidował ostańce dotychczasowego sprzeciwu, kreując nową rzeczywistość, charakteryzującą się zerową tolerancją dla jakiejkolwiek działalności antyreżimowej. Nie chodzi tu tylko o zamknięcie „Nowej Gaziety”, ale uciszenie wszystkich tych, którzy wciąż pozostają w Rosji. W grudniu 2022 roku Ilja Jaszyn, dawny współpracownik zamordowanego Borysa Niemcowa, został skazany na 8,5 lat więzienia za mówienie prawdy o rosyjskich zbrodniach w Buczy. Jego przemówienie przed sądem, o okupacyjnej roli rosyjskiej armii w Ukrainie, to łabędzi śpiew opozycji takiej, jaką znaliśmy do 2022 roku.

Do tej pory uwaga opozycjonistów skierowana była na Putina i jego skorumpowanie. Teraz, w obliczu wojny w Ukrainie, rosyjska opozycja musi przewartościować swój stosunek do kwestii imperialnego dziedzictwa, odpowiedzialności za zbrodnie w Ukrainie i kolektywnej winy. Problemem nie jest już wyłącznie Putin, lecz także sami Rosjanie i to, co się z nimi stanie po upadku systemu. To istotne, jeśli chce stać się bardziej wiarygodna w oczach Ukraińców i mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej. Aspirując do Zachodu, trzeba być dla niego wiarygodnym.

Dzisiaj, szczególnie w naszej części Europy, tak nie jest – i to często z winy Rosjan. Dość powiedzieć, że powagę rosyjskiego oporu obniża fakt regularnie wybuchających konfliktów wewnętrznych. Świeżą sprawą jest chociażby odejście ze stanowiska przewodniczącego fundacji Nawalnego Leonida Wołkowa, jednego z najbardziej zaufanych doradców polityka. Wołkow odszedł w atmosferze skandalu, kiedy okazało się, że podpisał list do szefa unijnej dyplomacji z prośbą o zdjęcie sankcji z kilku oligarchów.

Oczywiście, wizja postimperialnej rosyjskiej opozycji może być kolejnym przykładem myślenia życzeniowego w odniesieniu do Rosjan. Niemniej, pogrążanie się w fatalizmie jest nie tylko nierozsądne, ale i niesprawiedliwe wobec tych, którzy przez lata walczyli z Kremlem z narażeniem życia swojego i swoich bliskich. Ostrożne zrozumienie to minimum, jakie powinno się im zaoferować.

Trzeba pozwolić Rosjanom dowieść, że pamiętna fraza o tym, że „rosyjski demokrata kończy się tam, gdzie zaczyna się kwestia ukraińska”, będzie nieaktualna. Jak na razie Nawalny ze wszystkimi swoimi wadami pozostaje jedyną twarzą ruchu. Potwierdził to tegoroczny werdykt amerykańskiej Akademii Filmowej. Pozostaje pytanie, czy polityk – wraz ze swoimi współpracownikami – będzie zdolny do przewartościowania swoich poglądów.