Zapowiadając zawieszenie izraelskiej „dobrej zmiany”, premier Benjamin Netanjahu na miesiąc zamroził katastrofalny kryzys wewnętrzny, najgroźniejszy w 75-letniej historii państwa. Nic się jednak po obu stronach konfliktu nie zmieniło.

Protestujący poczuli zwycięstwo

Zwolennicy „ujarzmienia niewybranej kasty sądowniczej” nadal najprawdopodobniej mają 64 ze 120 głosów w Knesecie, jej przeciwnicy – głosy niemal całej opozycji oraz setek tysięcy obywateli, manifestujących na ulicach swój sprzeciw. Wśród nich były tysiące rezerwistów, którzy już wcześniej zapowiedzieli odmowę służby, co grozi paraliżem armii. Strajk powszechny ogłoszony przez centralę związkową Histadrut sparaliżował z kolei kraj jedynie na kilka godzin: został zawieszony po wystąpieniu premiera. Obaj przeciwnicy są jak dwaj bokserzy w zwarciu: zamroczeni od ciosów, ale wciąż równie silni i gotowi do dalszej walki.

Mimo że Netanjahu zgodził się na negocjacje z opozycją pod egidą prezydenta Izaaka Herzoga, czyli na dokładnie to, co kategorycznie odrzucił tydzień wcześniej, nie bardzo ma co negocjować. Kosmetyczne zmiany oczywiście są możliwe, ale nie zadowolą one przeciwników, którzy po miesiącach demonstracji poczuli zwycięstwo. Podczas gdy Benny Ganc z opozycyjnej Jedności Narodowej zapowiada, że ufa w dobrą wolę premiera i dążyć będzie do zawarcia kompromisu, Jair Lapid z Jest Przyszłość stwierdził, że Netanjahu pewnie oszukuje, zaś on sam dążyć będzie do uchwalenia konstytucji.

Konstytucja – świeckie prawo zamiast Tory – jest nie do przyjęcia dla religijnych sojuszników premiera. Jakiekolwiek większe zmiany w forsowanego przez rząd pakietu ustaw byłyby nie do przyjęcia i dla koalicjantów z faszyzującego Religijnego Syjonizmu (RS), i dla frakcji Likudu pod wodzą ministra sprawiedliwości Jariwa Lewina. Mało tego – zagrożona byłaby już przyjęta ustawa chroniąca premiera przed odpowiedzialnością karną za przestępstwa pospolite, o które jest oskarżony. Netanjahu znalazł się w pułapce, którą sam na siebie, forsując „dobrą zmianę”, zastawił.

PiS doradza Izraelowi jak zreformować sądy

Odwoływanie się do retoryki polskiego Likudu, czyli PiS-u, jest jak najbardziej uprawnione. Wiceminister spraw zagranicznych Paweł Jabłoński przyznał wszak, że Izraelczycy „konsultowali” swoje reformy sądownictwa ze stroną polską. Miało to niewątpliwie miejsce przed wizytą w Warszawie szefa izraelskiego MSZ Eliego Cohena, który podpisał porozumienie kończące konflikt dyplomatyczny między oboma państwami o status izraelskich wycieczek młodzieżowych. Polska żądała likwidacji uzbrojonej ochrony i uczenia uczestników „prawdziwej”, czyli zgodnej z polityką historyczną Warszawy, historii drugiej wojny. Stanęło na tym, że obecna forma ochrony nie będzie kontynuowana (szczegóły są tajne), a program wizyt może obejmować też polską historię i kulturę oraz spotkania z rówieśnikami. Jednemu i drugiemu można jedynie przyklasnąć.

Wcześniejsze „konsultacje”, o których mówił Jabłoński, oznaczają jednak, że oba rządy potrafią się od siebie uczyć nawet w warunkach dzielącego je konfliktu politycznego. Może więc tak jak rząd izraelski uczył się od polskiego, polska opozycja mogłaby skorzystać z doświadczeń izraelskiej? Zauważyć, że to rozbicie głosów opozycji dało koalicji Netanjahu zwycięstwo w listopadowych wyborach?

Dwie partie lewicy nie potrafiły się porozumieć i w rezultacie poszły do wyborów oddzielnie. Jednej nie udało się pokonać niskiego (3,25 procent) progu wyborczego, druga ledwie się nań wgramoliła. Gdyby poszły razem, koalicja miałaby w Knesecie zaledwie jeden głos przewagi. Zaś wszystkie głosy skrajnej prawicy poszły na sklecony przez Netanjahu blok RS, który nieoczekiwanie urósł na trzecią siłę w Knesecie. W Sejmie taką samą rolę już pełni Konfederacja.

Coraz słabsza pozycja premiera

Poparcie RS dało Netanjahu koalicyjną większość – i uczyniło zeń jego zakładnika. Gdy premier postanowił w końcu zawiesić legislacyjny blitzkrieg, RS zagroził wystąpieniem z rządu – i dał się przekupić dopiero zgodą premiera na powstanie Gwardii Narodowej. Izrael formacji mundurowych ma dość, ta jednak miałaby pozostawać pod bezpośrednią kontrolą faszystowskiego ministra bezpieczeństwa narodowego, Itamara Ben-Gewira z RS. Takie Roty Niepodległości z państwowym błogosławieństwem. Jeżeli rządy Netanjahu nie zostaną obalone i formacja ta powstanie, może ona być najbardziej ponurym elementem spuścizny premiera.

Ale Netanjahu może stracić władzę. Najnowsze sondaże są dla Likudu katastrofalne: partia traci dziesięć mandatów na rzecz opozycyjnej centroprawicy Benny’ego Ganca. RS natomiast może stracić góra dwa: faszyści, z Gwardią Narodową na dodatek, pozostaną stałym elementem izraelskiej sceny politycznej i publicznej. Z Netanjahu jako przywódcą Likudowi grozi dalszy spadek poparcia; losy Partii Pracy, przez lata naturalnej partii władzy, a dziś mającej jedynie cztery mandaty, są tu przestrogą.

Zaś z innym przywódcą Likud odzyskałby zdolność koalicyjną i mógłby utworzyć, z partiami Ganca i Lapida, nową rządową większość. Tyle tylko, że po przeprowadzonych przez Netanjahu czystkach w partii jego naturalnym sukcesorem wydaje się minister sprawiedliwości Jariw Lewin. Pogłębiłby on jedynie izolację partii i jej sojusz z RS, której wizję świata Lewin w znacznym stopniu podziela. Ale Netanjahu utracił aurę nieomylnego stratega, o rząd wielkości wyprzedzającego innych. Suweren powstał przeciwko reformom prowadzonym jakoby w jego imieniu: w niedzielnych demonstracjach uczestniczyło 670 tysięcy ludzi.

Skutki romansowania z faszyzmem i walki w rozproszeniu

Było to po zwolnieniu przez Netanjahu ministra obrony Joawa Gallanta, za to, że zaproponował zamrożenie reform – czyli za to właśnie, co premier poparł nazajutrz, wbrew wszystkim swym buńczucznym deklaracjom. Zaś ten suweren, w imieniu którego premier twierdził, że działa, też wyszedł w końcu na ulice: w poniedziałek pod Knesetem demonstrowało, po raz pierwszy od rozpoczęcia kryzysu, 20 tysięcy zwolenników „dobrej zmiany”. Przeciwników wyzywali od „kurew” i życzyli im „raka mózgu”, napadali na spotkanych Arabów, jednego ciężko pobili, i skandowali im: „Niech wasza wioska spłonie”. Pobili także filmujących zajścia dziennikarzy TV: jeden ma złamane żebro, drugi odniósł obrażenia głowy. Premier potępił, rzecz jasna, przemoc „anarchistów” po stronie kontrdemonstrantów.

Wprawdzie za swą zapowiedź zamrożenia zmian Netanjahu dostał zaproszenie do Waszyngtonu, którego prezydent Joe Biden mu dotąd konsekwentnie odmawiał, ale nie jest jasne, czy amerykańskie błogosławieństwo choć w części odbuduje jego autorytet. Najprawdopodobniej będzie jednak musiał odejść i nikt nawet się szczególnie nie zainteresuje jego wyrokiem skazującym, gdy w końcu zapadnie.

Następca Netanjahu zaś będzie musiał się zmierzyć i z żądaniami konstytucji ze strony większości, i z usankcjonowaną obecnością faszystów i w Knesecie, i na ulicach. Trudno o bardziej dramatyczny przykład zmarnowania własnej spuścizny: Netanjahu, gdyby nie fatalna końcówka, zostałby zapamiętany jako dobry premier.

Zaś dla zagranicznych obserwatorów, konsultujących bądź nie, z izraelskiego dramatu płyną dwie lekcje. Dla prawicy: takie są skutki romansowania z faszyzmem. Dla opozycji: takie są skutki walki w szyku rozproszonym. Obie lekcje demokracje wielokrotnie już przerabiały, na przykład w Europie sto lat temu. Okazuje się jednak, że stale je trzeba przerabiać na nowo.