Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin: Czy wegetarianizm to ideologia? I czy jest ona lewicowa?

Natalia Mętrak-Ruda: Wegetarianie, którzy nie jedzą mięsa z powodów etycznych czy ekologicznych, identyfikują się z konkretnymi prądami ideologicznymi. Jak wynika z moich badań, wegetarianizm na przestrzeni wieków łączy się z różnymi ideologiami. Raczej nie występuje sam, podłącza pod jakieś prądy myślowe.

Dziś rzeczywiście kojarzy się z tym, co zaliczamy do prądów lewicowych. Jest emancypacyjny. Elementem mówienia o wegetarianizmie czy weganizmie jest mówienie o zwierzętach jako słabszych istotach, które zyskują swoje prawa. I w ten sposób wegetarianizm czy weganizm można wpisać w inne emancypacyjne walki na przykład o prawa kobiet czy osób nieheteronormatywnych. 

Jednym z przykładów na to była przemowa Joaquina Phoenixa podczas gali wręczenia Oscarów w 2020 roku, kiedy dostał nagrodę za rolę w filmie „Joker”. Wpisał weganizm w narrację o równości. Mówił: „Może się wydawać, że walczymy o różne cele. Niezależnie od tego, czy mówimy o nierówności płci, rasizmie, prawach mniejszości seksualnych, etnicznych czy prawach zwierząt, mówimy tak naprawę o walce z niesprawiedliwością. O walce z przekonaniem, że jedna płeć, jedna rasa, jedna orientacja seksualna czy jeden gatunek może dominować, kontrolować i wykorzystywać bezkarnie inne”.

I właśnie w tym emancypacyjnym sensie weganizm, wegetarianizm kojarzy się z lewicą. Ale to nie znaczy, że sam w sobie jest ideologią lewicową, bo znajdziemy na świecie mnóstwo wegetarian także po drugiej stronie sceny politycznej. Nie musimy myśleć o tym pakietowo.

W swojej książce o wegetarianizmie pisze pani o tym, że w historii Polski propagowała go endecja w myśl zasady „w zdrowym ciele zdrowy duch” – zdrowy człowiek ma siłę, by walczyć o ojczyznę. W tym sensie wegetarianizm również jest kwestią dbania o zdrowie jako o większe dobro.

To jest motywacja, która kierowała choćby jednym z najbardziej znanych amerykańskich wegetarian, o których piszę, czyli Johnem Kelloggiem, współtwórcą płatków kukurydzianych i masła orzechowego. Prowadził on ogromne sanatorium, w którym leczył dietą wegetariańską, a pod koniec życia doszedł do eugenicznych poglądów, w których na pierwszym planie były zdrowie i siła. Wegetarianizm był dla niego metodą budowania zdrowej i silnej tkanki społecznej. 

Dieta była istotnym elementem ideologii w faszyzmie. Mussolini mówił, że Włosi nie powinni jeść makaronu, bo są od tego bardziej leniwi, jako że pszenica źle się trawi. Nie będę już męczyć przykładu wegetarianizmu Hitlera, choć oczywiście piszę o nim w książce. 

W środowiskach narodowych II Rzeczpospolitej wegetarianizm budził więc też zainteresowanie, sam Roman Dmowski bywał w wegetariańskim sanatorium doktora Apolinarego Tarnawskiego. Ale był także propagowany w latach osiemdziesiątych XIX wieku jako element diety słowiańskiej, powrotu do korzeni, odnajdywania tożsamości narodowej. 

Socjaliści jednak też przechodzili na wegetarianizm. Początki nie były przypisane politycznie.

Dziś wegetarianizm jest polityczny. Ale jest też popularny w kręgach katolickich. „Post Daniela” to zaadoptowana do warunków rekolekcji organizowanych dla osób świeckich przez różne zakony popularna dieta Ewy Dąbrowskiej. Z resztą w ogóle post to regularna praktyka religijna.

Na zachodzie w latach czterdziestych i pięćdziesiątych XIX wieku ruch wegetariański propagowały odłamy wspólnot protestanckich. To byli pierwsi wegetarianie w Wielkiej Brytanii, potem w Stanach Zjednoczonych. Wegetarianizm pełnił u nich funkcję wyrzekania się, samokontroli, ascezy. Służył zachowaniu równowagi. Wiązał się ze starą dietetyką, która dbała o to, by człowieka nie ogarniało podniecenie, jakie daje czerwone mięso czy alkohol. 

Jednak to jest zdecydowanie różne od współczesnego wegetarianizmu, który walczy właśnie o to, żeby przestać myśleć o nim jako o samoograniczaniu się. Pokazuje się więc hedonistyczną stronę kuchni wegetariańskiej, zachwala jej smak, wygląd i zapach.

Różnica między tym wegetarianizmem, a postem Daniela, czy w ogóle postem związanym z religią, polega też na tym, że one mają charakter czasowy, a wegetarianizm dąży do tego, żeby porzucić mięso już na zawsze, do stałej zmiany stylu życia.

W myśl zasady, że nie da się być trochę wegetarianinem, tak jak nie da się być trochę homofobem. Wegetariański sposób odżywiania można więc traktować jak wybór systemu wartości, kodeks moralny.

To widać coraz silniej u wegan. Bo w tym kontekście trudno już być dzisiaj ideowym wegetarianinem. Będąc nim, słyszymy od wegan, że nadal jesteśmy częścią systemu, który żyje kosztem zwierząt. A nietrudno udowodnić, że hodowla krów na mleko również jest okrucieństwem. Jest też szkodliwa w kontekście klimatycznym. Dopóki więc nie mamy kury na własnym polu, od której zabieramy sobie jajka, to i tak bierzemy udział w krzywdzeniu zwierząt.

Kiedy kupujemy kurę, to mamy świadomość, że sprzedający musiał też coś zrobić z kurczakami. Nie ma więc czystego etycznie wegetarianizmu. 

Weganie mają co do tego rację. Jednak w ich gronie, ale też wśród wegetarian, ważne jest pytanie, jak propagować wegetarianizm czy weganizm, jaka strategia jest dobra. Czy z pozycji moralnej czystości, a więc i moralnej wyższości jesteśmy w stanie oddziaływać na innych? 

Więc pytanie, czy nie można być „trochę wegetarianinem”, rodzi następne – co to znaczy być wegetarianinem? Czy jak raz zjesz schabowego u teściowej, to wyrzucamy cię z naszego kręgu? A co, jak ktoś ma skórzane buty? Właściwie nie da się funkcjonować beż żadnych produktów odzwierzęcych, bo one pojawiają się w najdziwniejszych miejscach – w kosmetykach, ale też w oponach (kwas stearynowy), instrumentach muzycznych (używa się na przykład kleju z kości, tkanki łącznej i skór zwierząt), wiele suplementów to żelatynowe kapsułki, a w prezerwatywach wykorzystuje się białko z mleka – kazeinę. 

A jeżeli nawet zachowamy pod tym względem absolutną moralną czystość, to okazuje się, że jemy nerkowce, a te zbiera się w okrutny sposób, bo ludzie przy tym parzą sobie ręce. Albo kupujemy awokado, które niszczy gospodarkę Meksyku, czy zostawia ślad węglowy, podobnie jak kokos czy ananas. Albo olej palmowy – jest roślinny, ale z powodu jego produkcji giną orangutany. Jasne, te produkty nie powstały dla wegan, jedzą je wszyscy, ale mogą stanowić kolejne utrudnienie dla kogoś, kto stara się dążyć do etycznej konsumpcji.

Zawsze można być czystszym moralnie. Może więc lepsza jest strategia, w której przesuwamy się, ale nie koniecznie z dnia na dzień. Wielu ludziom łatwiej jest ustalać przekraczalną granicę, chcą się przesuwać w jej kierunku, ale z możliwością przechodzenia przez nią z powrotem. Dużo jest walki na ten temat w internecie.

Kiedy ludzie atakują z takich silnych pozycji, zastanawiam się: jak rozmawiasz ze swoją babcią? Trzeba zdawać sobie sprawę z paradoksów. Trudno byłoby mi zadawać się z kimś, kto stosuje przemoc wobec swojego dziecka, partnerki czy zwierzęcia, ale, chociaż jestem wegetarianką, przyjaźnię się z ludźmi, którzy jedzą mięso. Nie stają się przecież przez to złymi ludźmi. Ale też wiem, że są ludzie ode mnie wrażliwsi, którzy już naprawdę nie są w stanie na to mięso patrzeć, bo widzą okrucieństwo. 

Ale z pewnością spotkała się pani z żartami na swój temat przy stole. Wegetarianie muszą być bardziej gotowi na dyskusję o tym, co jedzą, niż ci, którzy stanowią większość. Dlaczego tak jest? Chodzi o niechęć wobec tej wyższości moralnej, niechęć zaakceptowania cudzego systemu wartości? 

Najprostsza odpowiedź jest taka, że wegetarianie to jakaś mniejszość. A mniejszość zawsze jest trochę dziwna. Ludziom, którzy nie jedzą glutenu, też zadaje się pytania dlaczego i czy są pewni, że nie chcą spróbować bułeczki. Jak ktoś jest na diecie odchudzającej, też słyszy komentarze, czy to skuteczny sposób odchudzania. 

Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie zainteresowany twoją dietą. Oczywiście wegetarianie są tu w szczególnej sytuacji, bo nie kierują się pobudkami zdrowotnymi, które łatwiej uzasadnić. Ale dziś, kiedy wiemy już, że tu nie chodzi tylko o kwestie etyczne, ale też związane ze zmianami klimatu, w wielu mięsożercach jest poczucie, że może jest sporo racji w rezygnacji z mięsa. Sami też by to zrobili, ale tłumaczą się, że są przywiązani do swojego stylu życia. Reagują więc złośliwie, bo wiedzą, że też powinni coś zmienić. Agresja, czy też napastliwość, bierze się z poczucia winy. Chociaż oczywiście nie wszyscy mają poczucie winy. 

Kiedy jedzenie jest częścią kodeksu etycznego albo służy uleczaniu organizmu czy czyni nas częścią ekosystemu, kształtuje relacje z naturą, bo na przykład jemy to, co rośnie w pobliżu, możliwie bez ingerencji w środowisko – to jest jak filozofia życiowa. Wydaje się, że niektórym zastępuje religię.

Jedzenie zawsze było ekspresją tożsamości, głównie wspólnotowej. Spożywanie jakiegoś składnika łączyło różne kultury. Rezygnuje się z czegoś ze względu na tabu religijne, bo jest się na przykład muzułmaninem albo na identyfikację z produktem mojej ziemi czy kraju. Imigranci w Stanach Zjednoczonych identyfikują się z polskością, jedząc kapustę kiszoną czy barszcz. Jest to więc element ekspresji tożsamości. 

Natomiast dziś, kiedy myślimy mniej wspólnotowo w tradycyjnym sensie, jedzenie jest elementem tożsamości indywidualnej. Socjolodzy mówią, że nasz styl życia i to, jak konsumujemy, jest na czele tego, jak konstruujemy swoją tożsamość. To jest silniejsze niż przynależność zawodowa. To, jak jemy i jak się ubieramy, jest najważniejszym elementem tego, jak siebie postrzegamy.

Albo jak deklarujemy.

Oczywiście. Jest wiele nurtów, którymi można w związku z tym podążać, a jednym z nich są wegetarianizm i weganizm. Inny z tych nurtów to lokalność. Również koncentrowanie się na dobrym jedzeniu, na produktach rzemieślniczych, wartościowych, zakupy na targu…

…w kooperatywach spożywczych u lokalnych rolników.

To może, ale nie musi łączyć się z wegetarianizmem, bo u rolnika można kupować też kurczaka zagrodowego, co załatwia nam poczucie, że nie wspieramy hodowli przemysłowej. 

Rzeczywiście rośnie znaczenie jedzenia, czy też – odżywiania. Także dietetyki i wiary w nią. Jedzenie jest istotnym elementem zdrowia, a wiara w to bywa już do tego stopnia silna, że czasem sami dietetycy ją studzą: nie wyleczysz dietą złamanej nogi. 

Książki czy blogi pełne są list składników, które należy jeść i których jeść nie wolno. Trwają gorące debaty między zwolennikami diety paleo i keto albo postu przerywanego. Oprócz tego jest nurt foodiesów, smakoszy, którzy szukają nowych doświadczeń, odwiedzają wyselekcjonowane restauracje. I jest cała rzesza ludzi, którzy nie zastanawiają się i jedzą po prostu to, do czego mają dostęp, odżywiają się „normalnie”. 

Koncentrując się na własnej diecie i na tym, jaka jest ważna, pamiętajmy, że tych ludzi jest bardzo dużo.

Kwestia tego, co jest dla nas zdrowe, a co nie, w ogromnej mierze jest kwestią wiary. Badania naukowe podają często sprzeczne wnioski. Komuś musimy zaufać. Komu? Naukowcowi, który mówi, że mogę spokojnie jeść wszystko, co kupię w supermarkecie, bo nic stamtąd mi nie ma prawa zaszkodzić, czy blogerce, która pisze, że sztuczne składniki w żywności są rakotwórcze? 

Ciekawe, że porównała pani naukowca i blogerkę, zastanawiając się, komu wierzyć. Zaznaczam, że nie mówię tego złośliwie wobec blogerki. Kiedy kilka lat temu urodziłam dziecko, bardzo uważałam na to, co powinnam, a czego nie powinnam robić. Na popularnym blogu na temat karmienia piersią przeczytałam, że WHO nakazuje przez sześć miesięcy karmić tylko piersią i niczym więcej – żadnym innym mlekiem czy herbatką. Natomiast w szpitalu położniczym pielęgniarki i położne radziły – dziecko coś się nie najada, po co ma pani godzinami karmić, na korytarzu stoją buteleczki z mlekiem modyfikowanym, proszę dokarmić dziecko. A ja mam w głowie to, co jest na blogu, że jak już raz podasz, to koniec, zepsułaś dziecko. Więc siedzę i płaczę, bo dziecko nie chce spać, stoi ta butelka, mogłabym ją wziąć, ale nie.

Dlaczego nie wierzyłam pielęgniarkom ze szpitala, tylko blogerce?

No właśnie, dlaczego? Dlaczego akurat w kwestiach jedzenia tak łatwo przestać wierzyć mainstreamowym ekspertom? Mam wrażenie, że jedzenie nigdy nie było tak trudne, jak w obecnych czasach, kiedy jest tak dostępne.

Zgadzam się – wydaje mi się, że działa tu zasada, że im więcej wiemy, tym mniej wiemy. Nie chcę występować z pozycji antymedycznych ani antynaukowych, ale mam świadomość, że lekarze nie muszą mieć specjalnie pojęcia o tym, na czym polega zdrowe odżywianie. Nie uczyli się tego za bardzo. Na studiach medycznych zajęć dotyczących odżywiania jest mało, a potem lekarze spierają się z dietetykami, którzy też bywają przecież bardzo różni, choć zawód ma zostać niedługo regulowany. W efekcie ludzie nie wiedzą komu ufać, chociaż w kwestiach zdrowia powinniśmy w pierwszej kolejności słuchać przecież lekarzy. Czy jednak chirurg wie, co powinniśmy jeść? Z drugiej strony, technolodzy żywności, którzy badają jej bezpieczeństwo, być może wiedzą jednak lepiej niż przypadkowa blogerka. 

Niekoniecznie, bo do produkcji żywności są dopuszczane składniki, które potem są wycofywane.

Oczywiście. Są też składniki dopuszczone w Unii Europejskiej, a zabronione w USA i na odwrót. Chcielibyśmy, żeby nauka była ścisła i jak coś powie, to już tak jest. A to jest niemożliwe.

Rzeczywiście, silnym nurtem w kwestiach dietetyki jest odwracanie się od autorytetów naukowych i obdarzanie zaufaniem tych antynaukowych. 

Ten sam mechanizm działa wobec szczepień. Ostatniej jesieni Polskę opanowała moda na muchomory, które w małych ilościach rzekomo mają dobroczynny wpływ na zdrowie. Znowu kryterium przyjęcia albo odrzucenia tej mody była wiara.

I tu można powiedzieć o kolejnym mechanizmie – historycznie silnym powiązaniu ruchu wegetariańskiego z antyszczepionkowym. Medycyna naturalna, w ogóle naturalność i wegetarianizm świetnie się uzupełniają. Te ruchy biorą się z zawodu medycyną konwencjonalną, ale zawsze tak było. 

Pierwsi wegetarianie to byli ludzie, którzy reagowali takim stylem odżywiania się na przykład na epidemię cholery. Konwencjonalna medycyna, która podczas zarazy była niewydolna, a więc ich zawodziła, nakazywała wtedy pić wino i wzmacniać się jedzeniem mięsa. I z perspektywy lat wiemy, że ci, którzy wtedy mówili, żeby pić wodę i jeść warzywa, mieli rację. 

Medycyna, w ogóle nauka, przez całe wieki się myliła i najprawdopodobniej w wielu kwestiach myli się także dziś, choć ja jednak stoję na stanowisku, że jest najlepszym, co mamy. Ale podważanie zaufania do niej nie dotyczy tylko jedzenia, ale także na przykład wychowania dzieci.

Łatwo stracić zaufanie do czegoś, nad czym nie ma się kontroli. Nie wiem, czy substancja o niezrozumiałej nazwie dodana do mięsa jest obojętna dla zdrowia mojego dziecka, czy też producent przedstawił na to po prostu przekonujące argumenty, bo jest ona tania.

Poczucie braku kontroli jest elementem współczesnego życia. A w ciągu ostatnich lat zdarzyła się w dodatku pandemia i wojna, na które nie mieliśmy wpływu, a które drastycznie zmieniły nasz świat. Skład jedzenia to jedna ze spraw, nad którą nie mamy pełnej kontroli. Nic dziwnego, że próbujemy ją zdobyć. 

To jednak też element silnej obecnie kultury samodoskonalenia się, terapii. Skupienie na sobie, samokontrola mają nas uczynić szczęśliwszymi. Wyselekcjonowane jedzenie ma pełnić taką funkcję, przyczyniać się do naszego „dobrostanu”. Akurat w przypadku weganizmu jest to też oczywiście myślenie o świecie, rodzaj aktywizmu. A więc jest to filozofia życiowa, system wartości dla siebie i dla świata. I nie trzeba być lewicą, żeby ją przyjąć.