Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin: Książkę zaczynasz od słów, które brzmią jak wyznanie winy: przez większość zawodowego życia miałam za zadanie sprawić, by ludzie spędzali jak najwięcej czasu w serwisach i aplikacjach moich pracodawców. Dlaczego czujesz się winna? Co takiego złego ludziom zrobiłaś?

Magdalena Bigaj: Przez lata uważałam, że zajmuję się komunikacją. W rzeczywistości moim zadaniem było po prostu zwiększanie tak zwanych zasięgów, czyli kierowanie uwagi jak największej liczby osób na strony lub do produktów moich pracodawców. Nie traktowałam tego jako koszt tych ludzi. Tymczasem uwaga każdej osoby jest ograniczona i mogłaby być kierowana na różne rzeczy, dlaczego akurat na laser do depilacji? Nie miałam wtedy takiej refleksji. Dokładałam cegiełkę do „ssania” ludzkiej percepcji.

Do tego, żeby ludzie jak najwięcej czasu spędzali w internecie.

Tak, tylko to mnie wtedy interesowało…

Wtedy jeszcze nie było takiej świadomości, jak teraz, co nam robi stały kontakt z ekranami. Sama się o tym przekonałaś, kiedy w restauracji stuknęłaś odruchowo palcem w czarną serwetkę, chcąc odblokować ekran.

Patrzę na to, jak na drogę, którą przechodzimy jako ludzkość, ucząc się używania czegoś nowego. Tylko problem polega na tym, że to nowe cały czas się zmienia. O innych zagrożeniach mówiliśmy piętnaście lat temu, a inne mamy dzisiaj. 

Ja to nazywam cyfrowym sumieniem, czyli świadomym korzystaniem z przestrzeni cyfrowej i ekranów, które dojrzewa wraz z nabywaniem doświadczeń i wiedzy. Jedenaście lat temu też wrzucałam zdjęcia dziecka do internetu, dzisiaj już tego nie robię. Jestem tą samą osobą, tylko bardziej świadomą i zmieniłam swoje zachowanie.

W książce powtarzasz, że nie chcesz wywoływać poczucia winy w ludziach, którzy narażają siebie i swoje dzieci na zły wpływ urządzeń ekranowych. 

Nie można obarczać wyłącznie użytkownika odpowiedzialnością za wszystko, co go spotyka w kontakcie z nowymi technologiami, tak jak obarczamy się odpowiedzialnością, za to, że zjedliśmy pączka.

Trudno obwiniać o to cukiernika.

Właśnie, ale tu mamy do czynienia z inną sytuacją. Twórcy nowych technologii posługują się narzędziami – urządzeniami, interfejsami lub algorytmami – które bazują na wiedzy o tym, w jaki sposób funkcjonuje nasz mózg i jak w związku z tym utrudniać nam kontrolę nad używaniem ich produktów. Sean Parker, były członek rady nadzorczej Facebooka powiedział: „Wykorzystaliśmy słaby punkt ludzkiej psychiki, daliśmy ci działeczkę dopaminy”. Oni doskonale wiedzą, że lajk, powiadomienie pobudza mózg – układ nagrody odbiera to jako coś przyjemnego i na sam dźwięk powiadomienia czy widok telefonu produkuje dopaminę, neuroprzekaźnik zwany hormonem motywacji. W efekcie czujemy przemożną chęć sięgnięcia po telefon.

Dlatego proponujesz „cyfrowe obywatelstwo”, które ma pomóc w tym, by przebywanie w internecie przynosiło korzyści, a nie szkody. 

Przestrzeń cyfrowa jest naszym dobrem wspólnym, po prostu kolejnym wymiarem, w którym toczy się nasze życie. Wciąż pokutuje jednak określenie „świat wirtualny”, którego jestem przeciwniczką. „Wirtualny” stoi w opozycji do „realny”. Sprawia więc wrażenie nie do końca prawdziwego, a nawet wyjętego spod prawa, którym nie trzeba się na serio przejmować. W związku z tym na przykład państwo nie czuje się odpowiedzialne za obywateli w tej przestrzeni. Dlaczego inne branże mają przestrzegać konwencji o prawach dziecka, a branża technologiczna oczekuje, aż prawo zostanie przełożone na język nowych technologii, produkując w tym czasie serwisy i aplikacje, takie jak TikTok, niechroniące w sposób wystarczający dzieci? 

Dlatego staram się pokazać, że przestrzeń cyfrowa to przestrzeń naszego życia. A nowe rzeczy często łatwiej wytłumaczyć starym językiem – dlatego przeniosłam do niej definicję obywatelstwa. 

Oczywiście samo określenie „cyfrowe obywatelstwo” funkcjonuje od dawna, w niektórych krajach jest nawet przedmiot digital citizenship, w ramach którego uczy się wielu kompetencji potrzebnych do funkcjonowania w scyfryzowanym świecie. 

Moja koncepcja cyfrowego obywatelstwa jest jednak szersza. Jeśli przestrzeń cyfrowa jest wspólnym dobrem, to istnieje związek między użytkownikami tej przestrzeni, operującymi w niej podmiotami gospodarczymi oraz instytucjami państwa. I podobnie jak w przypadku klasycznego obywatelstwa związek ten, jeśli ma być zdrowy, musi łączyć się z odpowiedzialnością za to, co się w tej przestrzeni robi. Krótko mówiąc, cyfrowe obywatelstwo to świadome i odpowiedzialne korzystanie z przestrzeni cyfrowej. Dzisiaj mamy sytuację, w której odpowiedzialności oczekujemy tylko od użytkowników, państwo tu i ówdzie podejmuje jakieś działania, a biznes nowotechnologiczny skoncentrowany jest na zysku i niewiele jest podmiotów, które próbują niwelować negatywny wpływ swojej działalności.

Musimy podjąć wysiłek ucywilizowania tego dzikiego zachodu na wielu polach.

Na przykład: poprawić bezpieczeństwo dzieci w sieci?

Nasze dzieci nie robią czegoś, czego my nie robiliśmy – wielu z nas też balansowało na granicy bezpieczeństwa. Tylko teraz jest więcej narzędzi. Dzięki internetowi świat dostępny dla dzieci powiększył się. Kiedyś też była przemoc rówieśnicza, ale teraz skala jej rażenia jest nieporównywalnie większa. Nazywam to „współudziałem w zbrodni” – nagrywanie przemocy, publikowanie w sieci, dawanie lajków, udostępnianie. 

To też jest przemoc? 

Tak. I wbrew narzekaniom starszych, wcale nie jest to dzisiaj domena młodych. Miliony osób oglądają w sieci przemoc, a nawet kibicują jej sprawcom – na przykład na kanale wideo prezentującym bardzo przykre życie Krzysztofa Kononowicza, w sposób uwłaczający jego godności. Tymczasem twórca tego kanału dostał ostatnio od platformy YouTube tytuł „Twórcy Roku”. Gdyby cyfrowe obywatelstwo było zdrowe, taki kanał mógłby być zablokowany, a jeśli nie, to mogłoby być kompromitacją dla platformy, tak jak dzisiaj w oczach wielu konsumentów promowanie fast fashion jest nieodpowiedzialne. 

Na warsztatach z młodzieżą pytam, czym ich zdaniem jest hejt. I wiesz co bardzo często słyszę? Magda Gessler. Dla dziecka krzyczenie na kogoś, doprowadzanie go do płaczu, rzucanie talerzami, stwarzanie stresującej atmosfery jest przemocą. Tymczasem osoba, która jest sprawczynią tych zachowań, jest popularna, wszystko jest nagrywane i pokazywane w telewizji i rodzice w domu się z tego śmieją. A formatów telewizyjnych opierających się na przemocy jest przecież mnóstwo. To my, dorośli, znormalizowaliśmy przemoc, wprowadziliśmy ja do mainstreamu. A potem przełączamy „Kuchenne rewolucje” na „Fakty” i z oburzeniem mówimy „ach, ta dzisiejsza młodzież”, widząc doniesienia o zajściach z Zamościa czy Pruszkowa.

Doprowadziliśmy też do znormalizowania seksualizacji przekazu. Jeśli na ulicy wisi billboard z reklamą bielizny, jak z sesji BDSM, to jak mam mówić dziewczynkom w szkole, żeby nie wysyłały takich zdjęć kolegom? Jak mam im mówić, że to jest sexting, skoro to jest na ulicy, w teledysku, w gazetach bulwarowych u wielu babć?

Dzieci są też narażone na obcowanie z przemocą w internecie przypadkowo. Niestety, większość z nich używa TikToka wbrew regulaminowi, czyli poniżej 13. roku życia. A można dojść do wniosku, że algorytm TikToka nie chroni ich skutecznie. Trafiają tam na drastyczne treści, na przykład pochodzące z wojny w Ukrainie lub powodujące duży stres, jak te o kryzysie klimatycznym. To rzeczy wstrząsające dla dzieci i nastolatków. Naturalnym odruchem mózgu jest obrona, ucieczka od negatywnych emocji, więc dziecko zaczyna się znieczulać. Im więcej widzi przemocy, tym mniej jest na nią wrażliwe. Trwają więc masowe szczepienia przeciwko wrażliwości na krzywdę i to jest ogromny problem społeczny, którym pilnie musimy się zająć. 

Dzieci, dorośli zresztą też, mają w kwestii przemocy w sieci tendencję do podwójnej moralności. Zdaniem wielu zgłoszenie przemocy, którą się widzi w sieci, to „donoszenie”. Chociaż przecież chyba nikt nie uważa dzwonienia na policję po pomoc za donoszenie. W naszym badaniu higieny cyfrowej osób dorosłych okazało się, że tylko jedna na pięć osób zgłasza administratorom serwisów lub aplikacji treści, które kogoś krzywdzą lub naruszają normy społeczne.

Zachęcasz więc, żeby wzywać policję „do internetu”?

I jeszcze do czegoś. Powinniśmy wprowadzić do szkół długofalowy program profilaktyki przemocy. Nie „cyberprzemocy”, tylko przemocy w ogóle. I on się nie może opierać na zakazach używania telefonów! To tak jakby walka z nożownikami polegała na delegalizowaniu noży! Profilaktyka przemocy to przede wszystkim inwestowanie w budowanie wspólnotowości, wrażliwości społecznej i postawy obywatelskiej. A nie straszenie uwagami w dzienniczku. Prawie połowa dzieci doświadcza hejtu ze strony środowiska szkolnego. Nawet jeśli nie będą na lekcjach z telefonem, to nadal ten problem będzie trawił szkołę. 

Bez wsparcia państwa sytuacja się nie zmieni, będzie tylko więcej satelickich, oderwanych od rzeczywistości i często szkodliwych pomysłów. Bez regulacji na poziomie państwowym i międzynarodowym firmy dalej by wypuszczały ścieki do rzek. Biznes odzieżowy na pewno nie spodziewał się dziesięć lat temu, że będzie musiał spowiadać się, gdzie szyje, co szyje, za jakie pieniądze i w jakich warunkach. Oczywiście nadal decydujemy portfelem, ale coraz więcej osób stara się robić odpowiedzialne zakupy. To samo dotyczyło publikowania składów na opakowaniach produktów. Pamiętam, jak weszła ustawa, która nakazuje to robić. Byłam wtedy dzieckiem i myślałam: „ale Prince Polo będzie teraz brzydkie”, a dzisiaj sobie nie wyobrażam, żeby kupić coś bez opisu składu. 

Podobne procesy muszą zajść w internecie. 

To nie oznacza, że zdelegalizujemy TikToka, on niestety będzie. Mówię „niestety”, bo tam jest bardzo prymitywny rodzaj treści. Jest zaprojektowany idealnie pod pierwotne potrzeby naszego mózgu, który uwielbia dowiadywać się nowych rzeczy, jak najszybciej i sprawdzać to, co niewiadome. Więc TikTok pokazuje nam zaczynający się dynamicznie filmik, by po 15 sekundach dać odpowiedź. I natychmiast zaserwować coś nowego. To nas niczego nie uczy, poza byciem, jak mówi Nicolas Carr w książce „Płytki umysł. Jak internet wpływa na nasz mózg”, zbieraczami informacji. Na TikToku nic nie pogłębiamy, tylko w nieskończoność zbieramy.

No, ale jeśli mimo wszystko ktoś chce karmić swój mózg w ten sposób, jego wybór. Ja jednak tak grzmię o tym TikToku nie po to, by go zlikwidować, ale aby wymusić zainwestowanie przez niego większych środków w odpowiednie rozwiązania na rzecz bezpieczeństwa użytkowników. Na razie jednak ochrona dzieci przed tą aplikacją leży głównie w rękach rodziców. Obstawiam zaś, że części z nich kojarzy się z Panem Tik-Takiem i nie interesują się, co tam jest, kiedy ośmioletnie dziecko pyta, czy może sobie zainstalować TikToka…

Ośmioletnie dzieci instalują TikToka? 

Tak. Co oznacza, że albo rodzice nie stosują kontroli rodzicielskiej, albo wystarcza im coś w rodzaju „ale wszyscy to mają”.

Co więc można zrobić, żeby w internecie było bezpieczniej?

Można zmusić podmioty do inwestowania większych środków w cenzurowanie treści. Ostatnio w Polsce mieliśmy drastyczny przypadek dziesięcioletniego chłopca przyduszanego przez ojca, co było relacjonowane na kanale na TikToku należącym do rodziców. Co na to TikTok? Kiedy sprawa stała się głośna, puścił jakiś PR-rowy bullshit, że oni od razu zaczęli współpracować z policją, kiedy się o tym dowiedzieli. A ja mam pytanie, co to znaczy „od razu, kiedy się dowiedzieli”? Bo użytkownicy pisali, że zgłaszali ten kanał wcześniej, znam osoby, które to robiły bez skutku – alarmowały, że tam jest patologia, że ci ludzie piją w obecności dziecka, które próbuje odrabiać lekcje o godzinie 22. 

Więc pytanie brzmi, czy platformy zamiast w cenzurę nie inwestują więcej w to, żeby bronić się przed zarzutami. Przy tak znikomej presji społecznej nawet w obronę nie trzeba wiele inwestować. Dobry PR-owiec to nie jest znowu taki wielki wydatek. 

Widać już jednak, że nadchodzi zmiana. Kolejne państwa zabraniają instalowania TikToka na urządzeniach administracji. A w Polsce od prawa do lewa kampania wyborcza startuje na TikToku.

Ostatnio podczas konsultacji w Sejmie zwróciłam uwagę posłom, że sami dają mandat TikTokowi, mając tam swoje konta. Zapytałam, czy mają świadomość, że od ich filmiku algorytm może przekierować użytkowników na przykład do materiałów o charakterze soft-porno albo do instrukcji blackout challange, czyli podwieszania się do utraty przytomności. Wtedy zrozumiałam, że posłowie w większości nie mają o tym zielonego pojęcia. Bo myślą „cyberbezpieczeństwo”, a nie bezpieczeństwo. Czyli „ochrona danych”, a nie ochrona życia. 

Na szczęście młyny unijne mielą. W zeszłym roku ukazały się dwa ważne akty, o usługach cyfrowych (DSA) i o rynkach cyfrowych (DMA). Nie spełniają może marzeń i wciąż zostawiają pole do pracy, ale nakładają pewne zobowiązania na właścicieli platform, na przykład dotyczące reagowania na zgłoszenia użytkowników. Przykładowy Facebook nie będzie mógł więc już reagować tak jak kiedyś na moje zgłoszenie wobec Wojciecha Cejrowskiego, który napisał, że należy strzelać do imigrantów na granicy z Białorusią. Dostałam automatyczną odpowiedź, że jeśli to narusza moje standardy, to żebym post tego pana ukryła. A jednocześnie ja dostałam kiedyś bana za pokazanie plakatu starego czeskiego filmu, na którym brzoskwinia wygląda jak pupa. Podwójne standardy i przymykanie oka na łamanie prawa czy regulaminów przez osoby publiczne, dające platformom duże zasięgi, to dotychczas była norma.

Unia pracuje też nad innymi rozwiązaniami, na przykład nad jednolitym rynkiem cyfrowym. A w 2021 roku Parlament Europejski wydał dyrektywę nakazującą Komisji Europejskiej opracowanie „prawa do bycia odłączonym”. Dokładnie tak to nazwano: right to disconnect. Dyrektywa zawiera szczegółowe instrukcje i uwzględniono w niej nie tylko to, że pracodawcy muszą wprowadzić zmiany w kulturze pracy tak, aby nie stwarzać sytuacji do pracy online po godzinach. Znajdziemy w niej również zapis o tym, że pracodawcy muszą edukować pracowników, dlaczego powinni z tego prawa do bycia odłączonym korzystać. Higiena cyfrowa jest dzisiaj niezbędna w kulturze pracy, jeśli zależy nam na dobrostanie pracowników. 

Zaczynamy więc na różnych polach ten swój kawałek internetu uprawiać. 

Wzburzyła cię historia ginekolożki, która przyjmuje poród i pozuje z noworodkiem do zdjęcia, zamiast położyć je mamie na piersi. Zaingerowała w moment narodzin człowieka z powodu chęci zdobycia lajków pod atrakcyjnym zdjęciem. 

Dla wielu to nie jest temat, a mnie to strasznie porusza. Lekarka zrobiła coś, co przerwało pewną odwieczną drogę człowieka z matki do świata, bo po drodze znalazł się smartfon. To zdjęcie dziecka, które nawet nie ma jeszcze przeciętej pępowiny w ogóle nie powinno być zrobione, bo służy tylko promocji lekarki. 

Swoją drogą stworzyliśmy sobie kulturę ważności, opartą o zasięgi internetowe. Zaczęliśmy udowadniać swoją wartość poprzez przyciąganie uwagi. Ono zawsze było wpisane w atawistyczną potrzebę sprawdzania, czy stado mnie akceptuje, czy jestem dla niego ważna, bo jak nie, to zaraz dostanę kopa i wylecę ze stada. Ale internet to stado, które ma pięć miliardów członków. Część osób ocenia przez ten pryzmat innych ludzi, ich potencjał, co sobą reprezentują, bo jak ktoś nie ma dużo followów, to nie może być dobrym ekspertem. Strasznie mnie śmieszy ranking Top 3 najlepszych dziennikarzy na Twitterze. Jakich najlepszych? Z największymi zasięgami, ale to nie to samo, prawda? 

A przecież zasięgi to nie to samo co znana ze starego świata cytowalność. Jeśli chcemy kogoś zacytować, przywołujemy fragment artykułu, książki, czegoś, nad czym autor dłużej pracował. My zaś osadzamy to w naszym utworze – tekście, wystąpieniu, audycji. To wymaga wysiłku intelektualnego od obu stron. A podawanie dalej, udostępnianie i lajkowanie to najczęściej kompulsywna, mechaniczna reakcja „lubię – nie lubię”. Na takim Twitterze jedni wypluwają ze swojej głowy szybkie, krótkie komentarze, a inni podają to dalej, niekoniecznie w wyrazie uznania, często wręcz przeciwnie. Próbujemy ogarnąć sobie nowy świat metodami starego świata. Ale nie wszystkie kategorie można przełożyć jeden do jednego.

Piszesz też o innego rodzaju konsekwencjach życia z ekranami. Zamieściłaś w książce test dotyczący kompulsywnego używania internetu i ja nie potrafię go rozwiązać. Na pytanie, czy zdarza mi się zawalać noc z powodu korzystania z internetu, odpowiem, że nie, bo ja zawalam noc z powodu serialu, a nie internetu. Czy zawalam pracę z powodu przebywania w internecie? Skądże! Ja powinnam w nim przebywać, tylko w innym miejscu, niż to, które mnie kusi. Jak więc sprawdzić, czy dbam o higienę cyfrową w czasach, w których nie ma wirtualnej rzeczywistości, jest tylko rzeczywistość? 

Ten test kompulsywnego używania internetu podaję w książce jako ciekawostkę. On pochodzi z 2009 roku, kiedy internet był dostępny głównie przez komputery i dopiero rozwijające się smartfony. To było przecież dwa lata po premierze pierwszego iPhone’a. 

Ten test pokazuje, jak wiele się od tamtej pory zmieniło. Dzisiaj mówiąc o higienie cyfrowej, myślimy raczej o patrzeniu w ekran, robieniu czegoś na nim, a nie o korzystaniu z internetu. Bo przecież internet jest już w zasadzie wszędzie. Nie jest więc problematyczne to, że odpalę aplikację z muzyką czy z podcastem i słucham jak radia. Ale to, że kompulsywnie sięgam po ekran, patrzę w niego wiele godzin dziennie kosztem innych aktywności.

Kluczowe dla higieny cyfrowej jest zrozumienie tego, jak ekrany działają na nasz mózg. Dlatego wyjaśnieniu tego poświęciłam w zasadzie połowę książki. To są rzeczy uniwersalne, dotyczą tak samo dzieci jak dorosłych. 

Zresztą, żeby udowodnić, że problem z higieną cyfrową mają też dorośli, wspólnie z dr hab. Magdaleną Woynarowską przeprowadziłyśmy naukowe badanie higieny cyfrowej osób dorosłych. Stworzyłyśmy w tym celu nowe narzędzie badawcze, „Kwestionariusz Samooceny Higieny Cyfrowej” – w formie testu dostępny jest na higienacyfrowa.pl. Wyniki badania opublikowałyśmy w marcu tego roku. Jasno pokazują, że używanie ekranów w sposób niekorzystny dla zdrowia to problem społeczny, dotyczący wszystkich grup wiekowych.

Z urządzeniami ekranowymi jest tak jak z cukrem. Dzisiaj wiemy, że cukier nie może zdominować naszej diety. Ale skąd to wiemy? Ja to nazywam „osmozą społeczną”. Ta wiedza docierała do nas różnymi drogami, w każdym razie dzisiaj mamy już nie dosypują cukru do mleka, żeby dzieci chętniej jadły. Dzięki tej wiedzy potrafimy podjąć działania regulacyjne – na przykład: jeśli tyjemy, to rozumiemy, że serniczka ostatnio było za dużo i staramy się ograniczyć cukier. Tymczasem, kiedy zaczynamy mieć problemy z samoakceptacją, nie myślimy jeszcze: może to, co widzę w sieci, sprawia, że moje życie wydaje mi się mniej satysfakcjonujące?

Dlatego tak bardzo mi zależy, aby promować nie tyle zasady higieny cyfrowej, co wiedzę o tym, jak ekrany działają na mózg każdego człowieka. Świadomość, że urządzenie bardzo silnie mnie stymuluje, sprawia, że łatwiej regulować używanie go – dokładnie jak z serniczkiem. Może następnym razem zastanowimy się, zanim zabierzemy telefon do łóżka. Może ograniczymy liczbę powiadomień. 

To ostatnie naprawdę zmienia jakość życia. Mając w telefonie tyle rozmaitych aplikacji, otrzymujemy każdego dnia nawet kilkaset powiadomień w formie dźwięku czy plakietek na zablokowanym ekranie. Dostałaś paczkę, mail, wiadomość na messengerze, nowy tweet. Każde zauważenie powiadomienia to rozproszenie uwagi, bo ludzki mózg potrafi się koncentrować tylko na jednej czynności. Powrót do skupienia na tej przerwanej zajmuje mu od kilku do kilkunastu minut – ostatnio rozmawiałam o tym z uczniami szkoły muzycznej. Byli w szoku, jak zaczęli zwracać uwagę na to, ile razy powiadomienia przerywały im ćwiczenie gry na instrumencie, które przecież u nich trwa po kilka godzin dziennie. 

Czyli zobacz, jeśli ktoś nie ogranicza powiadomień, a według badania higieny cyfrowej nie robi tego cztery na pięć osób, to jego życie polega na stałym rozpraszaniu się. Codzienne czynności przerywane są natychmiastowym sprawdzaniem powiadomień – nie robi tego tylko 7,7 procent osób. Wygląda więc na to, że uważność, wykonywanie czynności od początku do końca, nie tylko staje się luksusem, lecz także niecodzienną umiejętnością. Bo mózg „trenowany” do rozproszenia uczy się, że taki jest pożądany model funkcjonowania. I potem trudno nam czytać długie teksty, słuchać wykładu, a nawet odpoczywać, bez chęci przerwania tego inną czynnością.

Ograniczenie liczby powiadomień nie oznacza rezygnacji z ich odbierania. Chodzi o to, aby sprawdzać je wtedy, kiedy my o tym zadecydujemy, a nie telefon. Co nam da to, że podczas posiłku odbierzemy na telefonie maila z pracy?

Stworzyliśmy sobie rujnującą kulturę stałej dostępności, wymagając natychmiastowej reakcji od innych i od siebie. To jest niezdrowe na wielu poziomach, a w kontekście pracy może się przyczyniać do wypalenia zawodowego.

Piszesz wręcz o powstającej modzie na „bycie nieobecnym”. „JOMO” zamiast „FOMO”, czyli „przyjemność z bycia nieobecnym” w miejsce strachu przed tym. 

Wierzę, że przyjdzie zmiana. W naszym badaniu aż 64 procent dorosłych powiedziało, że kontaktu z ekranem jest w ich życiu już „dużo” lub „za dużo”. Ten punkt społecznego przesilenia już się zbliża. Jestem przekonana, że za jakiś czas ważniejszym benefitem niż karta sportowa będzie dla pracowników fakt, że pracodawca przestrzega higieny cyfrowej.

Uważam, że młodsze pokolenie dużo zmieni. Zdobywają doświadczenia z ekranami wcześniej niż my. Przygotowuję teraz książkę dla dzieci i młodszej młodzieży, taką, którą możesz dać dziecku wraz z pierwszym smartfonem. I zbierając materiał, postanowiłam prosić po każdych warsztatach ze starszymi uczniami, żeby mi anonimowo napisali, co chcieliby poradzić młodszym. Czego im nikt nie powiedział, a powinien. Te ich rady mnie czasem rozczulają. Wiadomo, że to teoria, a w praktyce popełniają mnóstwo głupotek – to tylko dzieci, takie ich prawo. Ale w teorii są lepsi od wielu z nas. Przede wszystkim są świadomi zagrożeń. A to daje nadzieję, że nie będą przyjmowali postępu technologicznego bezrefleksyjnie, jak nasze pokolenie. Bo to my przecież stworzyliśmy przestrzeń cyfrową, w której teraz oni muszą jakoś dorastać. Myślmy o nich z czułością, bo czeka ich zmierzenie się z ogromem wyzwań.