Historia uwielbia niezamierzone konsekwencje. Najnowszy tego przykład zakrawa na szczególną ironię: próba odbudowania rosyjskiego imperium przez rosyjskiego prezydenta Władimira Putina, drogą ponownej kolonizacji Ukrainy, otworzyła drogę do postimperialnej Europy. Oznaczałoby to Europę bez imperiów zdominowanych przez jeden naród, czy to na lądzie, czy na morzu – sytuacja, jakiej kontynent dotąd nie doświadczył.
Paradoksalnie, aby zapewnić sobie ową postimperialną przyszłość i przeciwstawić się rosyjskiej agresji, Unia Europejska sama musi nabrać pewnych cech imperium. Aby bronić wspólnych interesów i wartości Europejczyków, potrzebuje ona odpowiedniego stopnia jedności, władzy centralnej i efektywnych mechanizmów podejmowania decyzji. Jeśli każdy kraj członkowski będzie miał prawo weta wobec istotnych decyzji, Unia będzie słabła, zarówno wewnętrznie, jak i zewnętrznie.
Europejczycy nie są przyzwyczajeni do patrzenia na siebie w perspektywie imperialnej, ale takie spojrzenie może okazać się równie pouczające, co niepokojące. W istocie sama UE ma kolonialną przeszłość. Jak pokazali szwedzcy badacze Peo Hansen i Stefan Jonsson – architekci tego, co później przekształciło się w Unię, w latach pięćdziesiątych uważali afrykańskie kolonie państw członkowskich za integralną część projektu europejskiego. Nawet gdy kraje europejskie prowadziły brutalne wojny o utrzymanie swoich kolonii, europejscy urzędnicy z entuzjazmem mówili o „Eurafryce”, traktując zamorskie posiadłości państw takich jak Francja jako część nowej Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Portugalia walczyła o utrzymanie kontroli nad Angolą i Mozambikiem jeszcze na początku lat siedemdziesiątych.
Perspektywa imperium ujawnia jeszcze więcej, gdy patrzymy w ten sposób na tę część Europy, która w czasie zimnej wojny znajdowała się za żelazną kurtyną, pod komunistyczną władzą sowiecką lub jugosłowiańską. Związek Radziecki był kontynuacją rosyjskiego imperium, nawet jeśli wielu jego przywódców nie było etnicznymi Rosjanami. W trakcie i po zakończeniu drugiej wojny światowej przyłączył kraje i terytoria (w tym kraje bałtyckie i zachodnią Ukrainę), które przed 1939 rokiem nie były częścią Związku Radzieckiego. Jednocześnie rozciągnął obszar imperialnego oddziaływania aż do samego centrum Europy, włącznie z dużą częścią tego, co historycznie określano jako środkowe Niemcy, a co w okresie zimnej wojny przemianowano na Niemcy Wschodnie.
Innymi słowy, istniało wewnętrzne oraz zewnętrzne imperium rosyjskie. Zasadniczą kwestią, pozwalającą zrozumieć zarówno Europę Wschodnią, jak i Związek Radziecki w latach osiemdziesiątych, było rozpoznanie owego imperializmu – było to wówczas imperium w fazie schyłkowej. Proces dekolonizacji nastąpił na peryferiach nadzwyczaj szybko i pokojowo w latach 1989 i 1990, ale jeszcze bardziej niezwykłe jest to, że w 1991 roku rozpadło się również imperialne centrum. Doszło do tego w wyniku, jak to często bywa, problemów wewnętrznych. Co bardziej nietypowe, ostateczny cios zadał mu nie kto inny, jak naród dominujący – Rosjanie. Obecnie jednak Rosja usiłuje odzyskać kontrolę nad częścią ziem, które wówczas oddała, napierając na nowe wschodnie granice Zachodu.
Duchy imperialnej przeszłości
Każdy, kto studiował historię imperiów, powinien był wiedzieć, że upadek Związku Radzieckiego nie musi oznaczać końca tej opowieści. Imperia zwykle nie poddają się bez walki, co pokazali Brytyjczycy, Francuzi, Portugalczycy i „Euroafrykaniści” po 1945 roku. O pewnym małym zakątku rosyjskie imperium przypomniało sobie dość szybko. Już w 1992 roku generał Aleksander Lebiedź wykorzystał rosyjską 14 Gwardię Zbrojną do zakończenia wojny pomiędzy separatystami z regionu położonego na wschód od rzeki Dniestr a legalnymi siłami nowo niepodległego państwa mołdawskiego. W konsekwencji powstało istniejące do dziś, nielegalne parapaństwo – Naddniestrze, położone na wschodnim krańcu Mołdawii i graniczące z Ukrainą. Do tego w latach dziewięćdziesiątych Rosja stoczyła dwie brutalne wojny o utrzymanie kontroli nad Czeczenią i aktywnie wspierała separatystów w regionach Abchazji i Osetii Południowej w Gruzji.
Jednak gdy Moskwa dążyła do odzyskania części utraconych terytoriów kolonialnych, UE zajęta była dwoma wydarzeniami o znaczeniu charakterystycznym dla dwudziestowiecznego procesu transformacji Europy imperiów w Europę państw. Gwałtowny rozpad Jugosławii i pokojowy rozwód Czechów i Słowaków odnowiły zainteresowanie dziedzictwem imperiów osmańskiego i austro-węgierskiego, formalnie rozwiązanych po zakończeniu pierwszej wojny światowej. W rozpadzie Czechosłowacji oraz Jugosławii nie było jednak niczego nieuniknionego. Postimperialne państwa wielonarodowe nie muszą rozpaść się na państwa narodowe, a jeśli do tego dochodzi, nie zawsze jest to najlepszy scenariusz dla żyjących tam ludzi. Jednak tak właśnie potoczyła się najnowsza historia Europy. Z tego procesu zrodziła się dzisiejsza skomplikowana mozaika dwudziestu czterech państw na wschód od dawnej żelaznej kurtyny (oraz na północ od Grecji i Turcji), mimo że w 1989 roku było ich tylko dziewięć.
Powrót rosyjskiego neokolonializmu na większą skalę zaczął się od ogłoszenia przez Putina konfrontacyjnego kursu wobec Zachodu na Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa w 2007 roku, gdy rosyjski prezydent potępił jednobiegunowy ład międzynarodowy pod przewodem USA. Wkrótce doszło do zbrojnego zajęcia przez niego Abchazji i Osetii Południowej w Gruzji w 2008 roku. Dalsza eskalacja miała miejsce wraz z aneksją Krymu oraz inwazją na wschodnią Ukrainę w 2014 roku, co rozpoczęło wojnę rosyjsko-ukraińską, która trwa już od dziewięciu lat, o czym Ukraińcy regularnie przypominają Zachodowi. Nawiązując do wyrażenia historyka A.J.P. Taylora, rok 2014 był punktem zwrotnym, w którym Zachód nie zdołał dokonać zwrotu. Nie wiadomo, jak potoczyłyby się wypadki, gdyby Zachód zareagował wtedy bardziej stanowczo, ograniczając swoją zależność energetyczną od Rosji, blokując przepływ brudnych rosyjskich pieniędzy krążących po krajach zachodnich, dostarczając więcej broni Ukrainie i wysyłając Moskwie bardziej zdecydowane przesłanie. Nie ulega jednak wątpliwości, że taki kurs postawiłby zarówno Ukrainę, jak i Zachód, w innej, lepszej sytuacji w 2022 roku.
A zatem, gdy Rosja się rozpychała, Zachód robił uniki. W 2008 roku zaczął hamować nadzwyczajny 35-letni okres poszerzania się geopolitycznego Zachodu. W 1972 roku Europejska Wspólnota Gospodarcza, poprzedniczka UE, liczyła zaledwie sześciu członków, a NATO – piętnastu. W 2008 roku UE liczyła już dwadzieścia siedem państw członkowskich, a NATO dwadzieścia sześć. Dzisiaj terytoria obu organizacji rozciągają się w głąb Europy Środkowej i Wschodniej, obejmując kraje bałtyckie, które do 1991 roku były częścią sowiecko-rosyjskiego wewnętrznego imperium. Początkowo Putin, choć niechętnie, zaakceptował to podwójne rozszerzenie Zachodu. Jednak z czasem zaczął żywić do niego coraz większą niechęć i coraz bardziej się go obawiał.
Na szczycie NATO w Bukareszcie w kwietniu 2008 roku administracja amerykańskiego prezydenta George’a W. Busha zamierzała rozpocząć poważne przygotowania do włączenia Gruzji i Ukrainy do NATO. Zdecydowanie sprzeciwiły się temu czołowe państwa europejskie – przede wszystkim Niemcy i Francja. W drodze kompromisu komunikat końcowy szczytu głosił, że Gruzja i Ukraina „staną się członkami NATO w przyszłości”, nie precyzując jednak żadnych konkretnych kroków, które miałyby do tego doprowadzić. Było to najgorsze z możliwych rozwiązań. Wzmocniło przekonanie Putina o zagrożeniu ze strony USA i ich sojuszników dla pozostałości rosyjskiego imperium, jednocześnie nie gwarantując bezpieczeństwa Ukrainie ani Gruzji. Putinowskie czołgi wjechały do Abchazji i Osetii Południowej zaledwie cztery miesiące później. I choć kolejne rozszerzenia NATO objęły małe południowo-wschodnie kraje europejskie: Albanię, Chorwację, Czarnogórę i Macedonię Północną, które składają się na obecną liczbę trzydziestu członków NATO, to nie zmieniły one układu sił w Europie Wschodniej.
Jednocześnie ekspansja UE utknęła w martwym punkcie, nie z powodu Rosji, ale wewnętrznego „zmęczenia rozszerzeniami”, które pojawiło się po przyjęciu nowych członków z Europy Środkowej i Wschodniej w 2004 i 2007 roku i zostało spotęgowane przez wpływ innych poważnych wyzwań dla UE. Globalny kryzys finansowy z 2008 roku przerodził się dwa lata później w długotrwały kryzys strefy euro, po którym nastąpił kryzys uchodźczy lat 2015–2016, brexit i wybór Donalda Trumpa na prezydenta USA w 2016 roku. W siłę zaczęły rosnąć antyliberalne ruchy populistyczne między innymi we Francji i Włoszech, a wszystko zwieńczyła pandemia covid-19. Chorwacji udało się wślizgnąć do UE w 2013 roku, ale Macedonia Północna, której kandydatura została zaakceptowana w 2005 roku, czeka na akcesję do dziś. Podejście UE do Bałkanów Zachodnich w ciągu ostatnich dwóch dekad dobrze odzwierciedla rysunek z „New Yorkera”, w którym biznesmen mówi przez telefon do niemile widzianego rozmówcy: „W czwartek nie dam rady. Co powie pan na nigdy? Czy nigdy panu pasuje?”.
Potwierdzając po raz kolejny prawdziwość stwierdzenia Heraklita, że „wojna jest ojcem wszechrzeczy”, największa wojna w Europie od 1945 roku odblokowała oba te procesy, otwierając drogę do dalszego dużego i znaczącego poszerzenia Zachodu na wschód. Jeszcze w lutym 2022 roku, w przeddzień pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę, prezydent Francji Emmanuel Macron zgłaszał wątpliwości co do rozszerzenia UE o Bałkany Zachodnie. Kanclerz Niemiec Olaf Scholz, choć popierał ową akcesję, to chciał na tym poprzestać. Jednak wtedy Ukraina zdołała dzielnie i niespodziewanie odeprzeć próbę zagarnięcia przez Rosję całego jej terytorium. Wołodymyr Zełenski nie dał UE wyboru. Ukraińskie społeczeństwo ewoluowało przez ostatnie trzy dekady. A katalizatorem tych przemian była pomarańczowa rewolucja w 2004 roku i protesty Euromajdanu w 2014 roku. Prezydentura Zełenskiego już przed wojną wykazywała silną orientację europejską, w związku z czym wielokrotnie prosił europejskich partnerów nie tylko o broń i sankcje, ale także o członkostwo w UE. Znamienne, że to długofalowe dążenie znalazło się w pierwszej trójce postulatów kraju stojącego przed bezpośrednią groźbą niszczycielskiej rosyjskiej okupacji.
W czerwcu 2022 roku Macron i Scholz stanęli w Kijowie u boku Zełenskiego wraz z premierem Włoch Mario Draghim (który miesiąc wcześniej poparł projekt członkostwa i znacząco przyczynił się do zmiany zdania dwóch pozostałych przywódców) oraz prezydentem Rumunii Klausem Iohannisem. Wszyscy czterej goście zadeklarowali poparcie dla przyjęcia przez UE kandydatury Ukrainy. Jeszcze w tym samym miesiącu Unia przyjęła oficjalne stanowisko, w którym obok Ukrainy zaakceptowała również kandydaturę Mołdawii (po spełnieniu przez oba kraje pewnych warunków wstępnych) oraz wysłała zachęcający sygnał do Gruzji, zgodnie z którym UE może przyznać jej taki sam status w przyszłości.
NATO nie złożyło Ukrainie żadnej formalnej obietnicy, ale biorąc pod uwagę zakres wsparcia państw członkowskich NATO dla broniącej się Ukrainy – symbolicznie wyrażony przez wizytę prezydenta Bidena w Kijowie na początku tego roku – trudno sobie wyobrazić, że wojna mogłaby się zakończyć bez jakiejś gwarancji bezpieczeństwa ze strony Stanów Zjednoczonych i innych członków NATO wyrażonej de facto lub de iure. Tymczasem wojna skłoniła Szwecję i Finlandię do przystąpienia do Sojuszu (choć sprzeciw Turcji opóźnił ten proces). Sprawiła również, że UE i NATO zaczęły wyraźniej artykułować swoje partnerstwo, jako – by tak rzec – dwa silne ramiona Zachodu. W dłuższej perspektywie członkostwo Gruzji, Mołdawii i Ukrainy w NATO stanowiłoby logiczne dopełnienie członkostwa w UE i jedyną trwałą ochronę tych krajów przed kolejną odsłoną rosyjskiego rewanżyzmu. Ten projekt poparł, przemawiając na corocznym spotkaniu Światowego Forum Ekonomicznego w Davos, nie kto inny jak znany zwolennik realpolitik, były sekretarz stanu USA Henry Kissinger. Zauważył on, że wojna, której miała zapobiec neutralność w stosunkach między NATO a Ukrainą, już wybuchła. Również na Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa w lutym kilku zachodnich przywódców otwarcie poparło członkostwo Ukrainy w NATO.
Projekt przyłączenia reszty wschodniej Europy, z wyjątkiem Rosji, do dwóch głównych organizacji geopolitycznych Zachodu zajmie wiele lat. Pierwsze podwójne rozszerzenie Zachodu na wschód trwało blisko siedemnaście lat, jeśli liczyć czas od stycznia 1990 roku do stycznia 2007 roku, kiedy to Bułgaria i Rumunia przystąpiły do UE. Jedną z wielu oczywistych przeszkód na drodze do jego realizacji jest fakt, że siły rosyjskie okupują obecnie część Gruzji, Mołdawii i Ukrainy. W przypadku UE istnieje precedens przyjęcia do wspólnoty państwa, w którego skład wchodziły regiony, nad którymi jego prawowity rząd nie miał kontroli. Część Cypru jest w praktyce kontrolowana przez Turcję. Jednak w przypadku NATO nie ma takiego precedensu. W idealnej sytuacji przyszłe rozszerzenia NATO miałyby miejsce w kontekście szerszego europejskiego dialogu o bezpieczeństwie z udziałem Rosji, jak było w 1999 i 2004 roku, gdy udało się uzyskać niechętną zgodę Putina. Trudno sobie jednak wyobrazić, aby taka sytuacja miała miejsce ponownie, chyba że na Kremlu pojawi się zupełnie inny przywódca.
Następne podwójne rozszerzenie może więc potrwać do lat trzydziestych XXI wieku. Ale jeśli do niego dojdzie, będzie to kolejny olbrzymi krok w kierunku celu określonego w przemówieniu prezydenta USA George’a H.W. Busha z 1989 roku: Europa cała i wolna. Europa nie ma wyraźnej granicy – chociaż na Biegunie Północnym kończy się w konkretnym punkcie – lecz raczej stopniowo rozmywa się w przestrzeni Eurazji, ponad Morzem Śródziemnym, a w pewnym istotnym sensie nawet za Atlantykiem – Kanada byłaby idealnym członkiem UE. Jednak wraz z zakończeniem owego rozszerzenia na wschód, największa jak dotąd część geograficznej, historycznej i kulturowej Europy zostałaby zjednoczona w systemie powiązanych wspólnot politycznych, gospodarczych i bezpieczeństwa.
Do tego dochodzi kwestia demokratycznej, postłukaszenkowskiej Białorusi, o ile uda jej się uwolnić z rosyjskiego uścisku. A kolejny etap, potencjalnie obejmujący Armenię, Azerbejdżan i Turcję (członka NATO od 1952 roku i kandydata do członkostwa w UE od 1999 roku), mógłby geostrategicznie wzmocnić Zachód w coraz bardziej pozachodnim świecie. Jednak ogromna skala wyzwania, które Unia Europejska właśnie na siebie wzięła, w połączeniu z politycznymi uwarunkowaniami we wspomnianych krajach, sprawia, że ta perspektywa nie mieści się w obecnej agendzie polityki europejskiej.
Zmieniona Unia Europiejska
Ta długofalowa wizja rozszerzonej UE, w strategicznym partnerstwie z NATO, natychmiast rodzi dwa ogromne pytania. Co z Rosją? I jak ma wyglądać stabilna Unia Europejska obejmująca trzydzieści sześć, a następnie czterdzieści państw członkowskich? Na pierwsze pytanie trudno odpowiedzieć, nie wiedząc, co czeka Rosję po Putinie. Jednak odpowiedź będzie zależała w dużej mierze od zewnętrznego środowiska geopolitycznego kreowanego na zachód i południe od Rosji. Jest ono bezpośrednio podatne na kształtowanie przez zachodnich decydentów w sposób, w jaki nie są podatne przemiany wewnątrz słabnącej, ale wciąż uzbrojonej w broń jądrową Rosji.
Z politycznego punktu widzenia najważniejsze przemówienie na ten temat wygłosił kanclerz Scholz w Pradze w sierpniu ubiegłego roku. Potwierdził w nim swoje zobowiązanie wobec projektu poważnego rozszerzenia UE na wschód – obejmującego Bałkany Zachodnie, Mołdawię, Ukrainę, a w dalszej perspektywie także Gruzję – i podkreślił, że podobnie jak w przypadku poprzednich rozszerzeń i tym razem będzie ono wymagało pogłębienia integracji. W przeciwnym razie UE złożona z trzydziestu sześciu państw członkowskich przestanie być spójną, efektywną wspólnotą polityczną. Mówiąc konkretniej, Scholz opowiedział się za częstszym podejmowaniem decyzji większością kwalifikowaną, która wymaga obecnie zgody 55 procent państw członkowskich, reprezentujących co najmniej 65 procent populacji wspólnoty. Dzięki temu żaden pojedynczy kraj członkowski, taki jak Węgry Viktora Orbana, nie mógłby już grozić zawetowaniem kolejnej rundy sankcji wobec Rosji albo innych przedsięwzięć, które większość państw członkowskich uważa za konieczne. Krótko mówiąc, władza centralna UE musi ulec wzmocnieniu, aby utrzymać tak dużą i zróżnicowaną wspólnotę polityczną. Wzmocnienie to musi jednak odbywać się przy zachowaniu zasady demokratycznej kontroli i równowagi władz, a także wykluczać wykształcenie się pojedynczego narodowego hegemona.
Analiza Scholza jest oczywiście słuszna. Jest ona tym ważniejsza, że jej autorem jest przywódca jednego z centralnych ośrodków europejskiej władzy. Jednak czy nie jest sama w sobie wizją imperialnej przyszłości? To znaczy propozycją nowego typu imperium, opartego na dobrowolnym członkostwie i demokratycznej zgodzie. Większość Europejczyków wzbrania się przed terminem „imperium”, uważając go za część mrocznej przeszłości, twór z natury zły, niedemokratyczny i nieliberalny. Jeśli Europejczycy zaczęli ostatnio więcej mówić o imperium, to stało się tak za sprawą ruchów protestu, które wzywają byłe europejskie potęgi kolonialne do uznania odpowiedzialności i zadośćuczynienia za wyrządzone przez nie zło. W swojej książce „Droga do niewolności. Rosja, Europa, Ameryka” historyk z Yale, Timothy Snyder, opisuje rywalizację między UE a putinowską Rosją jako wybór pomiędzy „integracją a imperium”. Ale słowo „integracja” opisuje proces, a nie stan docelowy. Przeciwstawianie tych dwóch pojęć jest podobne do przeciwstawiania podróży koleją miastu; sposób transportu nie opisuje celu podróży.
Oczywiście, jeśli przez „imperium” rozumiemy bezpośrednią kontrolę mocarstwa kolonialnego nad terytorium innego narodu, to UE nie spełnia tej definicji. Ale jak przekonuje inny historyk z Yale, Arne Westad, takie rozumienie jest zbyt wąskie. Jeśli imperium cechują ponadnarodowe instytucje, prawo i władza, to UE już teraz posiada pewne istotne cechy imperium. W wielu obszarach prawo europejskie ma pierwszeństwo przed prawem krajowym, co tak bardzo denerwuje brytyjskich eurosceptyków. W sferze handlu UE negocjuje w imieniu wszystkich państw członkowskich. Prawniczka Anu Bradford wykazała globalne znaczenie „jednostronnej władzy regulacyjnej” UE we wszystkich dziedzinach, od standardów dotyczących produktów, poprzez ochronę prywatności danych i ograniczanie mowy nienawiści w internecie, aż po zdrowie i bezpieczeństwo konsumentów oraz ochronę środowiska. Jej książka nosi znamienny, nawet jeśli trochę hiperboliczny tytuł, „Jak Unia Europejska rządzi światem”…
Co więcej, najdłużej istniejące imperium w historii Europy, Święte Cesarstwo Rzymskie, również było przykładem złożonego, wielopoziomowego systemu zarządzania, pozbawionego jednego narodu czy państwa o statusie hegemona. Porównanie ze Świętym Cesarstwem Rzymskim poczynił już w 2006 roku politolog Jan Zielonka, który rozwijał ideę „paradygmatu neośredniowiecznego” w celu opisania poszerzonej UE.
Takie myślenie o UE wspiera pewne szczególnie ważne źródło. Dmytro Kułeba, minister spraw zagranicznych Ukrainy, określił Unię Europejską jako „pierwszą w historii próbę zbudowania liberalnego imperium”, przeciwstawiając ją putinowskiemu projektowi odbudowy kolonialnego imperium Rosji przez podbój militarny. Kiedy w lutym rozmawiałem z nim w zabezpieczonym workami z piaskiem budynku ukraińskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Kijowie, wyjaśnił, że kluczową cechą liberalnego imperium jest utrzymywanie razem bardzo różnych narodów i grup etnicznych „nie siłą, ale rządami prawa”. Z perspektywy Kijowa, liberalne, demokratyczne imperium jest niezbędne do pokonania tego nieliberalnego, antydemokratycznego.
Niektóre przeszkody w osiągnięciu tego celu wynikają również z imperialnej przeszłości Europy. Jak twierdzi niemiecka politolożka Gwendolyn Sasse, Niemcy muszą „zdekolonizować” swój stosunek do Europy Wschodniej. A to nietypowa wersja dekolonizacji. Najczęściej, kiedy słyszymy o tym, że Wielka Brytania czy Francja muszą zdekolonizować swoje spojrzenie na Afrykę, oznacza to, że powinny przestać postrzegać ją (świadomie lub nie) przez pryzmat własnej historii kolonialnej. Sasse sugeruje natomiast, że Niemcy, mające długą historię fascynacji Rosją, muszą przestać postrzegać kraje takie jak Ukraina i Mołdawia przez cudzą kolonialną perspektywę – Rosji.
To nie jedyny kontekst, w którym imperialne dziedzictwo i pamięć zachodnioeuropejskich potęg kolonialnych utrudnia europejskie zbiorowe działanie. Oczywistym przykładem jest tu Wielka Brytania. Chociaż jej wyjście z UE miało wiele przyczyn, była wśród nich obsesja na punkcie suwerenności w sferze prawa, z tradycją sięgającą aktu z 1532 roku formalizującego zerwanie króla Henryka VIII z Kościołem rzymskokatolickim i głoszącego, że „królestwo Anglii jest imperium”. Słowo „imperium” zostało tam użyte w jego starym znaczeniu, oznaczało suwerenną władzę. Również pamięć o zamorskim Imperium Brytyjskim, „nad którym nigdy nie zachodzi słońce”, utrwala błędne przekonanie, że Wielka Brytania po prostu poradzi sobie sama. „Przewodziliśmy największemu imperium na świecie – i to przy znacznie mniejszej rodzimej populacji i stosunkowo niewielkiej administracji”, pisał w okresie poprzedzającym referendum w sprawie brexitu w 2016 roku Boris Johnson, najbardziej wpływowy lider kampanii Leave. „Czy naprawdę nie jesteśmy zdolni do zawierania umów handlowych?”. W przypadku Francji wspomnienia o minionej imperialnej wielkości przekładają się na inne zniekształcenie – nie odrzucenie Unii, lecz skłonność do traktowania Europy jako przedłużenia Francji.
Do tego dochodzi sposób postrzegania Europy w miejscach, które były kiedyś europejskimi koloniami, albo takich jak Chiny, które cierpiały pod wpływem europejskiego imperializmu. Chińskim uczniom wpaja się urazę do zachodnich imperialistów za „wiek upokorzeń” doświadczonych z ich rąk. A jednocześnie prezydent Xi Jinping z dumą powołuje się na ciągłość między imperialną historią Chin a dzisiejszym „chińskim marzeniem” o narodowym odrodzeniu.
Jeśli Europa ma skuteczniej przemawiać do najważniejszych krajów postkolonialnych, takich jak Indie i RPA, musi się stać bardziej świadoma tej kolonialnej przeszłości. (Pomocne może być również zwrócenie uwagi, że spora i wciąż rosnąca liczba wschodnioeuropejskich państw członkowskich UE była przedmiotem europejskiego kolonializmu, a nie jego sprawcą). Podróżując po świecie, europejscy przywódcy przedstawiają UE jako wcielenie postkolonialnych wartości demokracji, praw człowieka, pokoju i ludzkiej godności. Często wydają się jednak zapominać o długiej i stosunkowo niedawnej kolonialnej historii Europy. Nie zapomina o niej reszta świata. To jeden z powodów, dla których kraje postkolonialne, takie jak Indie czy RPA, nie poparły Zachodu w sprawie wojny w Ukrainie. Sondaż przeprowadzony pod koniec 2022 i na początku 2023 roku w Chinach, Indiach i Turcji dla Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR) – we współpracy z projektem badawczym Uniwersytetu Oksfordzkiego „Europe in a Changing World”, którego jestem współkierownikiem – pokazuje, że mieszkańcy tych krajów dalecy są od postrzegania trwającej wojny jako zrywu niepodległościowego przeciwko próbie rekolonizacji przez Rosję.
W kręgu imperiów
Niezależnie od tego wojna na Ukrainie kolejny raz przypomniała o militarnej zależności Europy od Stanów Zjednoczonych. Choć Macron i Scholz mówią o potrzebie „europejskiej suwerenności”, to w kwestii pomocy militarnej dla Ukrainy Scholz nie był gotów do wysłania żadnego typu ciężkiej broni (wozów opancerzonych, czołgów), dopóki nie zrobią tego również Stany Zjednoczone. To osobliwa wersja suwerenności. Wojna z pewnością ożywiła europejskie myślenie i działanie w zakresie obronności. Scholz wprowadził do wielu europejskich języków niemiecki termin Zeitenwende (w wolnym tłumaczeniu „historyczny punkt zwrotny”) i zobowiązał się do trwałego zwiększenia niemieckich wydatków na obronę i gotowość bojową. Ponowne poważne potraktowanie przez Niemcy militarnego wymiaru władzy byłoby nie lada wydarzeniem we współczesnej historii Europy.
Polska planuje zbudować największą armię w UE, a zwycięska Ukraina miałaby największe i najbardziej zahartowane bojowo siły zbrojne w Europie, nie licząc Rosji. Unia Europejska stworzyła Europejski Instrument na rzecz Pokoju, z którego w pierwszym roku wojny popłynęło około 3,8 miliarda dolarów na współfinansowanie dostaw broni przez państwa członkowskie dla Ukrainy. Teraz przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen proponuje, aby fundusz zaczął bezpośrednio zamawiać amunicję i broń dla Ukrainy, porównując to rozwiązanie do systemu zaopatrzenia UE w szczepionki podczas pandemii covid-19. Tak więc UE ostrożnie stawia pierwsze kroki w dziedzinie wojskowości, która tradycyjnie cechuje władzę imperialną. Jeśli to wszystko się uda, europejski filar sojuszu transatlantyckiego powinien znacznie się wzmocnić, co potencjalnie uwolni część amerykańskich zasobów wojskowych, aby stawić czoła zagrożeniu ze strony Chin w regionie Indo-Pacyfiku. Wciąż jest jednak mało prawdopodobne, aby Europa była w stanie obronić się samodzielnie przed jakimkolwiek poważnym zagrożeniem zewnętrznym.
Chociaż Stany Zjednoczone zbudowały swoją tożsamość na idei imperium antykolonialnego, to poprzez NATO przewodzą one, jak to określił historyk Geir Lundestad, „imperium na zaproszenie”. Wyjaśniając swoje użycie słowa „imperium”, autor przytacza argument byłego doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego USA Zbigniewa Brzezińskiego, że imperium może być terminem opisowym, a nie wartościującym. I chociaż amerykańskie antyimperialne imperium jest z pewnością bardziej hegemoniczne niż europejskie, to jednak w mniejszym stopniu niż w przeszłości. Jak wielokrotnie pokazywał turecki prezydent Recep Tayyip Erdoğan, a także na swój sposób Scholz, Stany Zjednoczone nie mogą po prostu mówić innym państwom członkowskim NATO, co mają robić. Sojusz ma zatem podstawy do statusu imperium opartego na zgodzie.
Trzeba jednak uważać, aby nie pójść z językiem imperium za daleko. Porównania UE i NATO z dawnymi imperiami ujawniają różnice, które są równie interesujące jak podobieństwa. Politycznie ani Unia Europejska, ani Stany Zjednoczone nigdy nie będą przedstawiać się jako imperia i nie powinny tego czynić. Z analitycznego punktu widzenia warto jednak zauważyć, że podczas gdy w XX wieku większość Europy przeszła drogę od imperiów do państw, w świecie XXI wieku wciąż istnieją imperia. I potrzebuje on nowego rodzaju imperiów mogących się im przeciwstawić. To, czy Europa zdoła stworzyć liberalne imperium wystarczająco silne, by bronić interesów i wartości Europejczyków, będzie – jak zawsze w historii ludzkości – zależało od koniunktury, szczęśliwego trafu, zbiorowej woli oraz indywidualnego przywództwa.
Oto więc zaskakująca perspektywa, którą ujawnia wojna w Ukrainie: UE jako postimperialne imperium, w strategicznym partnerstwie z postimperialnym imperium amerykańskim, przeciwstawiają się powrotowi schyłkowego imperium rosyjskiego, by powstrzymać rosnące imperium chińskie.
Przeł. Zofia Majchrzak. Artykuł ukazał się pierwotnie w magazynie „Foreign Affairs”, wydanie May/June 2023.