Jedenastoletnia Tonia (w tej roli córka reżysera, Marianna Ame) mieszka z ojcem (Adam Bobik) i babcią (Małgorzata Zajączkowska). Jest pozornie „zwykłą, grzeczną” dziewczynką, której opiekunowie starają się zapewnić jak najlepsze warunki skromnego, pełnego wyzwań i zakłóceń życia. Jej mama umarła, a młody tata, choć szalenie córkę kocha, nie radzi sobie z dorosłością, popadając w alkoholizm. Mimo – a może właśnie za sprawą – wsparcia swojej matki, „babci Wandeczki” (to określenie autorstwa Toni). Wobec pogłębiających się rodzinnych kryzysów to właśnie tytułowa bohaterka spróbuje sprostać nieoczekiwanym wyzwaniom na własny, jeszcze nieco dziecinny sposób.
Babcia wszechmogąca
Po śmierci żony, Magdusi, jak ją zawsze czule nazywa, Władzio (tak z kolei nazywa tatę Tonia) ucieka w alkohol. Nie jest (jeszcze) oderwanym od rzeczywistości i niszczącym wszystko wokół siebie alkoholikiem, ale z trudem odmawia kieliszeczka lub dwóch, co kończy się zazwyczaj albo zniknięciem na kilka dni, albo rozsypką w progu mieszkania. I twarzą w jajecznicy podanej na śniadanie przez (nad)opiekuńczą babkę.
Wszystkiemu uważnie przygląda się Tonia, zdając sobie sprawę, że jej życie i rodzina nie należą do typowych. Nie jest nieszczęśliwa – w domu jest miłość i troska, bywa śmiesznie (zdarzają się wygłupy, tańce w kuchni, wypady na lody czy wspólne odrabianie lekcji na wesoło). Mimo że rodzinie się nie przelewa, babcia zawsze przygotowuje smaczne posiłki (serwowane z obowiązkowym „tak jak lubisz”), a nawet próbuje odłożyć pieniądze na przyszłość Toni. Niestety tata i jego rozwijający się nałóg systematycznie niweczą wszelkie plany rezolutnej (i jako byłej księgowej znakomicie obeznanej w kwestiach finansowych) babci. Pewnego dnia Wandeczka bierze więc sprawy w swoje ręce i „załatwia” synowi pracę. Na dniach Władzio ma wyjechać do Włoch – „na dwa, trzy miesiące, góra pół roku”, jak pociesza córkę, swoją „Perłę”, dla której jednak sytuacja jest nie do zaakceptowania. Czuje, że może utracić ukochanego tatę na zawsze. I postanawia zrobić wszystko, by go zatrzymać.
Życie jest jak… piwo
Tonia wykazuje się wyjątkową jak na jedenastolatkę kreatywnością i zdolnością manipulacji, jednak jej myślenie jest krótkowzroczne. By osiągnąć swój cel, zrobi wszystko, nie zastanawiając się nawet nad późniejszymi konsekwencjami. Myśli zerojedynkowo: upiję tatę, zatem spóźni się na autobus i nigdzie nie pojedzie. I po sprawie. Gdy ten plan nie wypala, Tonia knuje nowy spisek – z udziałem sąsiada i krowy. A jak i to nie zadziała, włącza do akcji kochankę ojca. Jej urok osobisty, spryt i niewinne „oczy kota w butach” ujmują każdego. Plany udaje się zrealizować, choć skutek odnoszą zupełnie inny do zakładanego. Przy okazji na jaw wychodzi rodzinna tajemnica, która działa na Tonię jak lodowaty prysznic i diametralnie zmienia nastawienie dziewczynki wobec ojca.
Film Marcina Bortkiewicza jest obrazem słodko-gorzkim (niczym piwo, które, jak tłumaczy córce ojciec, ma gorzki smak, ale pozwala osłodzić życie). Pokazuje proces dorastania dziewczynki, która de facto już jest bardziej dojrzała niż jej niezaradny ojciec. To ona pilnuje, żeby „był grzeczny” (na imprezach ukradkiem wylewając wódkę z jego kieliszka), a on tłumaczy się jej niczym synek, błagając o pozwolenie na odrobinę szaleństwa. Podobnie jak w „Aftersun” Charlotte Wells, widzimy tu „starą-maleńką” – dziecko, które wciąż przede wszystkim jest dzieckiem, a zarazem musi być dorosłe wobec nieporadności rodzica. Młodziutką osobę mierzącą się z problemami zbyt trudnymi i skomplikowanymi na jej możliwości poznawcze, spłaszczającą i bagatelizującą poważne problemy („Tatko lubi wypić, ale pijakiem nie jest!”). Tonia zbyt szybko i zbyt brutalnie, bez przygotowania wkracza w świat dorosłych, którego nie rozumie (nie rozróżnia nawet banalnej, a potencjalnie katastrofalnej w skutkach różnicy między skrzynką wódki a skrzynką piwa…); przeżywa zatem niejeden poznawczy szok („To kotlety mielone są z krowy???”).
Tonia nawet mszę w kościele ogląda niczym film, rozpisując role i fantazjując o happy endzie z udziałem Chrystusa. Elementy humorystyczne i teatralna gra aktorów mają moc, porywają widza i pozwalają przepłynąć lekko przez film, który w przesłaniu jednak nie jest sielankowy. | Agnieszka Sawala
Kino inne niż życie
„Tonia” jest filmem o zróżnicowanej formie – z elementami absurdalnego humoru, przerysowanymi scenami niczym z epoki niemego kina, wątkami tragifarsy (jak na przykład scena treningu poprzedzającego pogrzeb wciąż żyjącej babci, która chce, żeby był „wymarzony” – gdy już kiedyś umrze) oraz smutnej prawdy skrywanej pod komiczną przykrywką. Widzimy zderzenie dwóch światów: szarej i smutnej rzeczywistości w małym, brzydkim miasteczku komunistycznej Polski oraz wyidealizowanej fantazji dziecka, które wierzy, że w życiu – jak w kinie – wszystko jest możliwe (na przykład poruszanie liści wzrokiem, gdy nie wieje wiatr, albo osiąganie wszystkiego, jeśli tylko wystarczająco mocno się tego chce). Tonia nawet mszę w kościele ogląda niczym film, rozpisując role i fantazjując o happy endzie z udziałem Chrystusa. Elementy humorystyczne i teatralna gra aktorów mają moc, porywają widza i pozwalają przepłynąć lekko przez film, który w przesłaniu jednak nie jest sielankowy.
Zabrakło mi jednak w „Toni” wyraźnej przeciwwagi. Scen prawdziwie dramatycznych w momentach, gdy oczekiwałoby się tego od fabuły. Nie przekonują mnie (rzadkie) momenty buntu Władzia, gdy próbuje postawić się córce, matce i kochance. Jeszcze mniej prawdziwe są fragmenty z założenia okrutne (gdy podpity mężczyzna usiłuje wynieść z domu telewizor, bo zabrakło mu pieniędzy, albo gdy posuwa się do rękoczynów). Tutaj mam wręcz żal do reżysera. Wydaje się bowiem, że bagatelizuje tę stronę natury alkoholika, przedstawia go ze zbyt dużą taryfą ulgową – szarpiący się z matką pijak wciąż jest łagodny, wręcz zabawny. A jego agresja wobec kochanki nieprzekonująca, niewzbudzająca przerażenia. Obawiam się, że te fragmenty scenariusza nijak nie pokrywają się z pozaekranową rzeczywistością rodzin zmagających się z podobnymi problemami. Tutaj, moim zdaniem, Marcin Bortkiewicz powinien skorzystać z porady babci Wandeczki i podejść do tworzenia scenariusza niczym do gotowania idealnej kaszy manny, która „nie powinna wyjść zbyt gęsta, ale nie może też być zbyt wodnista”. Wtedy jego film byłby dla mnie absolutnie „taki, jak lubię”.