Tylko ułamka procentu zabrakło Recepowi Tayyipowi Erdoğanowi do zwycięstwa w pierwszej turze wyborów prezydenckich w Turcji, które odbyły się, razem z parlamentarnymi, w minioną niedzielę. To jego najgorszy wynik z trzech wyborów w ciągu minionych jedenastu lat (wcześniej, przed zmiana konstytucji, przez dziesięć lat rządził Turcją jako premier), ale politycznie najlepszy, jaki mógłby teraz prezydentowi się trafić. Przedwyborcze sondaże dawały kandydatowi opozycji, Kemalowi, przewagę lub wręcz zwycięstwo w pierwszej turze i gdyby wygrał ją Erdoğan, podejrzenia cudu nad urną byłyby nieuniknione, a wziąwszy pod uwagę autorytarne i represyjne rządy prezydenta – trudne do odparcia. Ogłoszony wynik pozwala ich uniknąć. Ale tureckie sondaże są notorycznie nierzetelne, zaś tym razem opozycja nie oskarżała rządu o wyborcze manipulacje. Erdoğan wygrał więc bitwę o wiarygodność wyborów, co potwierdza ogromna, nawet jak na tureckie warunki, 88-procentowa frekwencja.

Zarazem to, że do zwycięstwa zabrakło prezydentowi jedynie 28 tysięcy głosów pozwala jego zwolennikom twierdzić, że i tak już niemal wygrał – a wyniki drugiej tury, za dwa tygodnie, niewątpliwie zamienią to „niemal” w polityczny fakt. Już teraz ma on nad Kiliçdaroğlu przewagę 5 procent głosów – czyli tyle, ile zostało oddanych na skrajnego nacjonalistę Sinana Oğana. Choć urósł on tym samym do rangi szarej eminencji i drogo sprzeda swój elektorat, nie ulega wątpliwości, że jego wyborcom bliżej do Erdoğana niż do jego konkurenta – a sojusz z Oğanem, znanym z antykurdyjskich wystąpień, mogłoby Kiliçdaroğlu kosztować głosy Kurdów. Słowem, poparcie Oğana, i tak trudne do wyobrażenia, mogłoby Kiliçdaroğlu przynieść więcej strat niż zysków, ale bez niego klęska jest pewna. Oznacza to niemal na pewno koniec kariery politycznej „tureckiego Gandhiego”, jak nazwały media kandydata opozycji oraz sześciopartyjnego sojuszu, który udało mu się zmontować. A przede wszystkim koniec nadziei, jakie wiązała z jego kandydaturą połowa Turcji. Kraj nie zboczy z obranego przez prezydenta kursu na autorytaryzm, nacjonalizm i islamizm – bo tego chce jego druga połowa, wbrew arytmetycznym regułom nieco liczniejsza i bardziej zdeterminowana.

Wydawać by się mogło – i wielu obserwatorom się zdawało – że Erdoğan nie zdoła przetrwać kumulacji kryzysów, w jakich znalazł się kraj. W więzieniach siedzi z politycznych oskarżeń kilkadziesiąt tysięcy ludzi, a trafić do nich można za odłożenie gazety zdjęciem prezydenta do dołu, noszenie szalika w kurdyjskich barwach narodowych czy żartowanie z religijnej edukacji kolegi. Inflacja wprawdzie spadła z ubiegłorocznego poziomu 85 procent, ale nadal utrzymuje się na poziomie jedynie o połowę niższym – i nic nie wskazuje na dalszy spadek. Katastrofalne trzęsienie ziemi sprzed trzech miesięcy spowodowało 50 tysięcy ofiar przede wszystkim dlatego, że skorumpowane władze pozwoliły na budowę domów niespełniających warunków bezpieczeństwa, zaś korupcja sięga samego prezydenta i jego rodziny. W okupowanych częściach Syrii i Iraku nadal giną tureccy żołnierze, a obecność czterech milionów syryjskich uchodźców, przygarniętych przez Erdoğana w ramach islamskiej solidarności, wywołuje masowe protesty i ksenofobiczną przemoc.

Turcja wstała z kolan

Ale to nie wyborcy Erdoğana siedzą po więzieniach. Przeciwnie: to często ich donosy pozwoliły na pozbycie się ich osobistych, zawodowych czy politycznych konkurentów. Inflacja ugodziła oczywiście równo we wszystkich – ale miliony rodzin wcześniej zostały wyprowadzone z nędzy dzięki boomowi gospodarczemu minionej dekady – co zawdzięczają polityce ekonomicznej prezydenta. Ogromny rozwój państwowego budownictwa dał mieszkania biednym, którzy wcześniej gnieździli się w slumsach. Jeśli następnie stracili je w trzęsieniu ziemi, to „prezydent dał, Bóg wziął” – a zresztą ewakuowani i tak nie mogli głosować. Korupcja była oczywista, jednak „kradną, ale się dzielą”. Na erdoğanowskim boomie gospodarczym wyrosła cała nowa klasa średnia, z korzeniami – podobnie jak biedota – w religijnej i nacjonalistycznej prowincji. Zaś prezydent dał im i mieszkania, i pieniądze, i – przede wszystkim – poczucie godności.

Pobożne żony, które wcześniej, za rządów świeckich i prozachodnich republikanów Kiliçdaroğlu, nie mogły wejść w islamskich chustach na jakąkolwiek państwową uroczystość, czy ich córki, które w chustach nie miały prawa wstępu na państwowe uczelnie, teraz zamiast wstydu czują dumę – bo taką samą chustę nosi pani prezydentowa. Co z tego, że nosi też torebki za kilkanaście tysięcy dolarów i mieszka z mężem w pałacu o 1150 pokojach, skoro oni nasi, z tureckiej biedy wyrośli. To jakbyśmy sami w tym pałacu mieszkali. „Gospodarka, durniu!”? – tak. Ale i tożsamość. A dla tych, którzy mniej przejmują się, co kto nosi na głowie, pan prezydent miał coś więcej: nowe autostrady i szybkie pociągi, mosty i galerie handlowe, cały sztafaż nowoczesnej cywilizacji, który wcześniej Turcy oglądali głównie za granicą, lub w dzielnicach dla bogaczy. A jakby tego mało, to właśnie ruszył pierwszy turecki samochód elektryczny. I działa drugie co do wielkości w Europie nowe lotnisko. I zaczęło się przekopywanie nowego Bosforu, który ze Stambułu zrobi wyspę. Po morzu płynie tureckiej produkcji lotniskowiec, a nad nim przelatuje tureckiej produkcji myśliwiec. Turcja wstała z kolan. Zaś azerscy sojusznicy pokonali z pomocą pana prezydenta Ormian, więc żadnej pedagogiki wstydu też już nie będzie. Za tym wszystkim zagłosowała połowa Turcji.

Zabetonowana demokratura

Tych głosów może byłoby mniej, gdyby więcej ludzi mogło się dowiedzieć o przemocy w więzieniach, o korupcji i bezkarności władzy, o prześladowaniach mniejszości religijnych, narodowych, seksualnych. Ale niemal wszystkie media prywatne są już pod kontrolą przyjaznych władzy przedsiębiorców, a państwowa telewizja poświęciła w przedwyborczym kwietniu kandydatowi opozycji 32 minuty. Niby nawet sporo, ale prezydent dostał 32 godziny. W rankingu wolności prasy RSF Turcja jest na 15 miejscu od końca; Polska, mimo wszystko, ponad sto miejsc dalej. Bezkarności byłoby mniej, gdyby jeszcze były niezależne sądy – ale po nieudanym zamachu stanu z 2016 roku zwolniono ponad cztery tysiące sędziów i prokuratorów; niemal połowa obecnych sędziów została mianowana już po tym. Turecka demokratura jest już zabetonowana i nie musi nawet wyborów fałszować. Większość obywateli myśli tak, jak chce władza, bo nie pozna powodów, by myśleć inaczej: 80 procent nie zna języków obcych i jest skazana na to, co podają krajowe media. Ewentualną nieposłuszną mniejszością zająć się zaś mogą posłuszne już sądy.

Suweren wie, jak żyć

Nie wszystko jeszcze zostało zrobione. Na Kiliçdaroğlu głosowało całe śródziemnomorskie i egejskie wybrzeże, otwarte na świat i nadal różnorodne – ale już nie wybrzeże czarnomorskie, które jeszcze nie czuje się zupełnie pewnie w swych pogreckich i poormiańskich dobrach. Kandydata opozycji poparł też cały kurdyjski wschód kraju, bo choć Kiliçdaroğlu nie obiecywał Kurdom niczego, to przynajmniej nie obiecywał Turkom, jak Erdoğan, że Kurdom niczego nie obieca. Głosowały wielkie miasta, gdzie ludzie nie lubią, jak im się mówi, jak mają żyć, choćby sami nie byli gejami, zaś alkoholu nie pili z wyboru. Ale reszta kraju wie, jak należy żyć: tak, jak my. Sam pan prezydent potwierdził, że tak właśnie żyć trzeba. Więc jeśli ktoś chce żyć inaczej, to niech to robi bardzo dyskretnie, albo najlepiej gdzie indziej. Tak w końcu demokratycznie zdecydował suweren.