Skutki rozpoczętej przez Ukraińców kontrofensywy pozostają kluczową niewiadomą obecnej fazy rosyjsko-ukraińskiej wojny. Dalszy przebieg konfliktu zależy od skali natarcia – pożądane byłoby rozerwanie lądowego połączenia Rosji z Krymem. Niemniej, Kijów jest wciąż daleki od osiągnięcia tego celu, a sama perspektywa zdobycia tych terenów jawi się jako niepewna.
Odbicie znacznej części zajętego przez Rosjan ukraińskiego terytorium nie daje także gwarancji, że Kreml będzie skory do ustępstw. Do tej pory poważne ciosy wymierzone w rosyjskie wojska nie zmieniały modus operandi agresora na poziomie politycznym. Odpowiedzią na niepowodzenia „specjalnej operacji wojskowej” jest jeszcze więcej brutalności. Ostatni przykład to ostrzał miejsc, z których Ukraińcy ewakuują ludzi zagrożonych w wyniku wysadzenia elektrowni wodnej na Dnieprze.
Czy to oznacza, że kontrofensywa nie przyniesie żadnego rozstrzygnięcia? Nie, jeśli spojrzymy na nią jak na jedną ze składowych tego, co mogłoby doprowadzić do pokonania Rosji. Obok tego, co dzieje się na polu bitwy, istotny jest też wymiar polityczny: wsparcie Zachodu dla Ukrainy, pogłębianie izolacji Moskwy czy manifestowana wobec niej asertywność.
Do wszystkich powyższych elementów doszedł kolejny, który potencjalnie może odegrać znaczącą rolę w procesie osłabiania Kremla. Chodzi o fakt urealnienia się wojny dla mieszkańców Rosji. Działania zbrojne wyszły bowiem poza ekran ich telewizorów i stały się namacalne.
Granica nie okazała się czerwoną linią
W swojej polityce zagranicznej Putin od lat hołduje regułom imperialnej myśli politycznej, zgodnie z którymi granice Rosji czy ruskiego miru są płynne, zawsze można je przesunąć dalej. Wychodząc z takiego założenia, można było zanegować istnienie Ukrainy i podjąć próbę ponownego włączenia jej do imperium.
Wydarzenia sprzed dwóch tygodni udowodniły, że granice Rosji rzeczywiście są wątpliwe. Tyle że w innym sensie. Okazało się bowiem, że ich przekroczenie, nawet w realiach wojny, nie jest trudne. Udowodnili to rosyjscy dywersanci, którzy ze strony ukraińskiej wtargnęli na terytorium przygranicznego obwodu biełgorodzkiego, na co Ukraińcy dali im zielone światło. Antyputinowscy ochotnicy rozpoczęli tam regularne wypady, ostrzeliwując się z wojskiem Federacji Rosyjskiej, niszcząc niektóre budynki i przejmując na krótko kontrolę nad wybranymi miejscowościami.
Co istotne, dotychczas w kremlowskim przekazie granica „Rosji właściwej” stanowiła jedną z najgrubszych czerwonych linii. Jej przekroczenie miało grozić eskalacją działań Moskwy. Strach przed odwetem długo hamował więc zapędy Ukraińców. Ta groźba oddziaływała jednak przede wszystkim na Zachód, który komunikował władzom w Kijowie: róbcie wszystko, ale nie atakujcie celów wewnątrz Rosji.
Jednak ta czerwona linia została przekroczona. I to nie tylko przez grupy dywersyjne, ale i drony. Bezzałogowce atakują już nie tylko obwody przygraniczne, ale również cele w głębi Rosji. W tym Moskwę – pod koniec maja kilka z nich zostało zestrzelonych na stołecznych przedmieściach, w efekcie niektóre spadły na budynki mieszkalne.
„Przecież mieszkamy w Rosji!”
Z punktu widzenia militarnego oddziaływanie operacji dywersyjnych jest niewielkie. Poza tym, antyputinowscy ochotnicy przeprowadzający wspomniane wypady to margines rosyjskiej opozycji – nie reprezentują oni znaczącej siły wewnątrz kraju. Zuchwałość ochotników jest jednak na tyle duża, że z powodów wizerunkowych władze rosyjskie nie mogły pozostawić ich działań bez odpowiedzi. Tym bardziej, że dywersji towarzyszyła kampania informacyjna skierowana do mieszkających na pograniczu Rosjan.
Głębokość, na jaką dywersanci wtargnęli do Rosji, „wyzwalając” po drodze jej obywateli spod zbrodniczego reżimu i śladowy opór na granicy ukazały niezdolność sił rządowych do odparcia ataku. W panice lokalne władze rozpoczęły ewakuację mieszkańców, chociaż wielu z nich pozostawiono samym sobie. W sieciach społecznościowych pojawiły się więc relacje, w których ci domagają się pomocy i ochrony. Przecież nie może tak być, że władza nie dba o tych, którzy mieszkają w Rosji!
Nie warto mieć złudzeń – pojedyncze zajazdy na obwód biełgorodzki nie zainicjują procesu zbiorowego otrzeźwienia Rosjan. Wśród rosyjskiego społeczeństwa wciąż przeważa mechanizm masowej inercji. Jak dowodzą socjologowie, znaczna część mieszkańców Rosji uważa, że skoro już wojna się rozpoczęła, to należy ją zakończyć zwycięsko, nawet ponosząc wysokie koszty. Reakcje na rajdy pogłębiają jednak chaos, tak potrzebny Ukrainie dla korzystnego przebiegu konfliktu.
Kreml w defensywie?
Działalność dywersantów zaskoczyła państwowych propagandystów, którzy przez pewien czas nie wiedzieli, w jaki sposób je przedstawić. W końcu zdecydowano, że w roli agresorów wystąpią Ukraińcy i sprzymierzeni z nimi najemnicy, między innymi Polacy. Faktyczne pochodzenie sprawców przemilczano najprawdopodobniej dlatego, żeby Rosjanie nie zauważyli, że istnieją aktywne ruchy antyputinowskie.
Umiejscowienia rajdów nie dało się jednak ukryć. Samo przeniesienie obszaru aktywnych działań zbrojnych na rosyjskie tereny przygraniczne to dla Kremla wyzwanie. Władze Rosji zostały za ich sprawą zepchnięte do defensywy – chociaż do tej pory lwią część ich działań stanowiły akcje zaczepne, agresywne. Utrata przez Moskwę inicjatywy w wojnie to sytuacja niewygodna, w której nie czuje się ona komfortowo.
Dywersje ochotników i kontrofensywa ukraińskich wojsk nie doprowadziły jednak do zmiany zachowania Putina, który nadal pełni rolę oddalonego od przyziemnych spraw arbitra, „holograma”. Dyktator przekonuje, że wszystko pozostaje pod kontrolą, a kontrofensywa Ukraińców zostanie poskromiona. Zadania związane z prowadzeniem wojny są oddelegowywane niżej, co pozwala mu na uniknięcie odpowiedzialności za ewentualne błędy.
Niemniej, takie podejście niesie ze sobą pewne ryzyko. Nie interweniując personalnie, autokrata pozwala na to, by jego podwładni gryźli się wzajemnie po kostkach, co w realiach wojny zwiększa szansę dekompozycji władzy. Konflikt pomiędzy szefem wagnerowców Jewgienijem Prigożynem a ministerstwem obrony trwa, doprowadzając do ekscesów w rodzaju niedawnego pojmania wojskowego oficera przez najemników grupy Wagnera. Widoczny jest także chaos informacyjny. W pierwszych dniach czerwca gubernator obwodu biełgorodzkiego w odpowiedzi na wideo dywersantów zgodził się na spotkanie z nimi pod pretekstem wymiany jeńców. Choć do wymiany nie doszło, sytuacja zadała kłam propagandowej konstrukcji o kontrolowaniu terytorium Rosji.
Prawdziwa wojna a zakłamana rzeczywistość
Przed 24 lutego zeszłego roku kremlowski reżim żył wojną – ale tą dziejąca się gdzieś daleko, w Donbasie bądź w imaginacjach propagandystów. O domniemanych wrogach Rosji obywatele dowiadywali się, siedząc wygodnie przed telewizorami. Teraz okazuje się, że decydenci nie mają dobrej recepty na sytuację, w której wojna stała się rzeczywistością i przekroczyła granice Federacji Rosyjskiej. Nalotu dronów na Moskwę nie można wymazać ze zbiorowej świadomości za pomocą propagandy, tak jak nie można zapobiec panice w przygranicznych miejscowościach.
Tymczasem stopniowe zwiększanie presji poprzez regularne nękanie w pasie przygranicznym, rajdy w głąb terytorium Rosji oraz ataki dronów przynoszą Ukraińcom korzyść. Działania te wskazują bowiem na dysfunkcjonalność putinowskiego reżimu. W chwili, gdy chaos się pogłębi – również na skutek kontrofensywy – nie można wykluczyć tego, że okoliczności zmuszą Putina do wyjścia z roli „arbitra” i reakcji. Ta zaś może być podyktowana pośpiechem bądź paniką.
Naturalnym krokiem w takich warunkach, byłoby podniesienie rangi tak zwanej „specoperacji” na poziom wielkiej wojny ojczyźnianej, konfrontacji „my przeciwko wszystkim”. Taka narracja jest forsowana przez propagandę, ale nie przekłada się na realne działania, chociażby wprowadzenie stanu wojennego w Rosji. Putin wciąż stara się tego uniknąć, ograniczając się do „cichej”, stopniowej mobilizacji. Porażka na froncie i chaos na granicy może go jednak zmusić do zmiany kursu. Taki obrót spraw wystawiłby cały reżim na poważną próbę, której rosyjska elita zdaje się śmiertelnie obawiać. Być może słusznie.