W 2007 roku Parlament Europejski przyjął „Sprawozdanie w sprawie zabójstw kobiet (kobietobójstwa) w Ameryce Środkowej i Meksyku oraz roli Unii Europejskiej w zwalczaniu tego zjawiska”. W ślad za Konwencją z Belém do Pará zdefiniował kobietobójstwo jako „każdy akt lub każde zachowanie związane z sytuacją kobiet, które powoduje śmierć, skrzywdzenie lub cierpienie fizyczne, seksualne lub psychiczne kobiety, zarówno w życiu publicznym, jak i prywatnym”. Wskazał również, że „karanie i eliminowanie tego zjawiska stanowi obowiązek i powinno być priorytetem dla każdego państwa prawa”.

Przemoc wobec kobiet? To w Danii, nie w Polsce

W Ameryce Środkowej i Meksyku, których dotyczy „Sprawozdanie”, kobietobójstwo wynika przede wszystkim z przemocy domowej i działalności grup przestępczych. Przybiera katastrofalne rozmiary i ma postać porwań, masowych gwałtów, bezprzykładnej przemocy. 

Unia Europejska, powołując się na szereg dokumentów międzynarodowych ratyfikowanych przez rządy tych państw, wezwała je do „doprowadzenia przed oblicze sprawiedliwości zarówno sprawców tych zbrodni, jak i urzędników, którzy na samym początku niedbale prowadzili śledztwa i utrudniali pracę wymiaru sprawiedliwości”. 

Możemy powiedzieć: „daleki Meksyk, Trzeci Świat, strach tam jechać, nas sytuacja ta nie dotyczy, bo przecież żyjemy w państwie o jednym z najniższych wskaźników przemocy wobec kobiet”. Zgodnie z raportem „Przemoc wobec kobiet. Badanie na poziomie Unii Europejskiej” Polska wydaje się pod tym względem krainą mlekiem i miodem płynącą: przemocy fizycznej lub seksualnej ze strony partnera lub innej osoby doświadczyło tylko 19 procent kobiet, przy średniej unijnej na poziomie 22 procent. 

Nie to, co w przerażającej Danii, w której doświadczyła jej ponad połowa (52 procent). Oczywiście warto się zastanowić, a najlepiej zbadać, co uznają za nią Dunki, Finki i Szwedki, deklarujące ją najczęściej w Europie, a co Polki, Chorwatki i Austriaczki, deklarujące ją najrzadziej. Jednak nie o tym jest ten tekst. 

Złożone w ofierze

Możemy się cieszyć z tych wspaniałych wskaźników, ale nie zmieni to faktu, że w Polsce po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej z 22 października 2020, usuwającego przesłankę embriopatologiczną z Ustawy o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży, kolejne kobiety umierają w męczarniach, ponieważ ich życie staje się mniej ważne od życia płodu rozwijającego się w ich macicach. 

Czy orzeczenie Trybunału dotyczyło wykreślenia przesłanki związanej z ratowaniem życia i zdrowia kobiety? Nie, nie dotyczyło. Czy wpłynęło na jej stosowanie? Tak, wpłynęło. 

Jeśli zabieg ratujący życie lub zdrowie kobiety mógłby uszkodzić płód, to przynajmniej w części szpitali lekarze tego zabiegu nie wykonają. Bo się boją, bo sumienie im nie pozwala, bo wolą nie ryzykować prokuratorskich zarzutów, bo chcą, żeby decyzję podjął ktoś inny. Efekt mrożący działa znakomicie.

Iza z Pszczyny. Dorota z Bochni. Agnieszka z Częstochowy. Marta z Katowic. Agata z Piły. Pięć znanych z imienia ofiar śmiertelnych lekarskiego przekonania, że kiedy kobieta jest w ciąży, nie ma nic ważniejszego od życia płodu. Nic, łącznie z jej życiem. W sytuacji jego zagrożenia prawo nie zakazuje terminacji ciąży. Nie zmusza lekarzy do zwlekania z ratowaniem życia kobiety aż nie będzie pewności, że płód także nie żyje. 

Do listy ofiar śmiertelnych mogłaby dołączyć Łodzianka, której zagrażającą życiu 14-tygodniową ciążę lekarze starali się podtrzymywać po odejściu wód płodowych, choć płód znajdował się w kanale rodnym i nie miał szans na przeżycie. Uratowała ją determinacja w walce o własne życie i wiedza o tym, gdzie szukać pomocy.

Lekarze oburzeni na media, a nie na władzę

Te dramatyczne przykłady nie są efektem stosowania ustawy. Ona nie zabrania ratowania życia i zdrowia. Mogę zrozumieć obawę przed odpowiedzialnością karną za przerwanie ciąży, jednak w każdym z przypadków prawo na nie pozwalało. Problemem nie były przepisy, tylko przekonanie, że wraz z momentem zajścia w ciążę kobieta musi liczyć się z faktem, że w imię dbałości o jej ciążę może się zdarzyć, że ktoś skaże ją na „śmierć, skrzywdzenie lub cierpienie fizyczne, seksualne lub psychiczne”, właśnie dlatego, że jest kobietą (w ciąży). 

To jest kobietobójstwo à la polonaise. Zgodne z sumieniem, z własnym bezpieczeństwem, z obecnym w Stanowisku Polskiego Towarzystwa Ginekologów i Położników przekonaniem, że informowanie o tych koszmarnych historiach to „szkalowanie, burzenie autorytetu, bezpodstawne oskarżenia”, a nawet, że „nosi znamiona linczu publicznego”. 

Prezydium Zarządu PTGP stwierdza, że zmniejsza się liczba młodych lekarzy chcących realizować tę specjalizację. Łączy to z „obecnym trendem regularnie pojawiającej się nagonki medialnej”, która ma jakoby „zmierzać do zastraszenia całego środowiska”. 

Szkoda, że Prezydium o to rzekome zastraszanie obwinia dziennikarzy informujących o tragediach, a nie polityków tworzących drakońskie przepisy antyaborcyjne i kierujących prokuraturą tak, by lekarze bali się przeprowadzać legalne zabiegi aborcji.

Szkoda, że nie idą drogą wyznaczoną przez poprzednie prezydium, czyli publikacji stanowiska wyrażającego protest wobec orzeczenia Trybunału i wskazującego jego konsekwencje dla życia i zdrowia kobiet i dzieci, tylko „przypominają, że lekarze jako obywatele są zobowiązani do przestrzegania obowiązującego prawa”. A przecież mogliby podkreślić, że ratowanie płodu kosztem życia lub zdrowia kobiety w ciąży nie wynika z polskiego prawa, nawet tego obowiązującego po październiku 2020.

Szkoda również, że nie widzą, że pisząc takie listy, poświęcone nie – jak sugerowałby tytuł – procedurom medycznym, tylko własnemu oburzeniu na złe media, głupie społeczeństwo i bezczelne kobiety, po prostu wspierają partię rządzącą w marszu po władzę absolutną.

Polska droga do Gileadu

Władza absolutna jako cel polityczny to klucz do zrozumienia przyczyn tragicznych historii z ostatnich lat. Władza nad ciałami czy, mówiąc bardziej precyzyjnie, seksualnością, daje władzę nad człowiekiem. Przekonanie o niższości kobiety jest obecne w tradycjonalistycznej wizji świata. 

Osiem lat temu oburzałyśmy się kuriozalną konferencją „La donna è mobile. Prawne aspekty następstw cykliczności płciowej kobiet”, której organizator – profesor prawa i działacz „pro-life” – sugerował, że fakt istnienia cyklu menstruacyjnego powinien wpływać na prawodawstwo. Dziś możemy jedynie żałować, że polska droga do Gileadu z „Opowieści podręcznej” nie zatrzymała się na niszowych konferencjach prawicowych profesorów.

Relacja między religią, zwłaszcza tą ujętą w instytucjonalne ramy Kościołów, a polityką, zawsze jest relacją trudną i – jak pokazuje historia – ryzykowną przede wszystkim dla Kościołów. Sytuacja, w której politycy tworzą prawo zbieżne z ich nauczaniem, czy też preferowanymi przez nie systemami etycznymi, pokazuje, że Kościoły co prawda są silne politycznie, ale słabe duszpastersko.

Głęboka słabość Kościoła

Jeżeli do przestrzegania własnych zaleceń muszą wiernych zmuszać za pomocą odpowiednich paragrafów w kodeksie karnym, to znaczy, że hierarchowie zdają sobie sprawę z faktycznej słabości reprezentowanej instytucji. 

Jeśli natomiast tej słabości nie widzą i cieszą się, że na przykład Polska stała się pięknym, katolickim krajem, w którym chroni się każde „życie nienarodzone”, a kobiety – co prawda pod przymusem, ale nic to – poświęcają na jego rzecz własne życie, to znaczy, że nie znają ani historii dawniejszej, ani współczesnej. Że zamykają oczy na przykłady Irlandii i Hiszpanii, w których swego czasu bardzo silny politycznie Kościół po zmianie władzy został po prostu porzucony przez wiernych, a prawo zostało zliberalizowane. 

Oznacza to także, że nie zauważają, że kiedy władza polityczna się zmieni, to już nic nie będzie skłaniać ich (byłych) wiernych do przestrzegania zaleceń katolickiej etyki seksualnej i stosunku do przerywania ciąży. Druga strona tej relacji, czyli politycy korzystający ze wsparcia Kościoła rzymskokatolickiego, nie ryzykują natomiast absolutnie niczym. Wtedy kiedy potrzebują, zyskują skutecznego sojusznika w walce o władzę. 

Cena jest niewygórowana: opowiadanie o ważnej roli Kościoła i sporo publicznych pieniędzy. Z etyką nie ma to nic wspólnego, ale… tu nie chodzi o etykę, tylko o władzę.

Wolność wyboru, a nie przymus podporządkowania 

W komentarzach dotyczących tragicznych historii Izy, Doroty, Agnieszki, Marty, Agaty i anonimowej Łodzianki, która przeżyła, pojawia się czasem postać Joanny Beretty Moli, świętej Kościoła rzymskokatolickiego wyniesionej na ołtarze przez Jana Pawła II. 

Ta włoska lekarka i matka trójki dzieci zdecydowała się donosić czwartą ciążę, choć w jej trakcie zachorowała i była świadoma, że brak podjęcia leczenia najprawdopodobniej spowoduje jej śmierć. Podjęła decyzję zgodną z własnymi przekonaniami. Moim zdaniem okrutną wobec żyjącej trójki dzieci. Zdaniem osób podzielających jej światopogląd – decyzję heroiczną i świadczącą o głębokiej wierze.

Dla tego tekstu ważne jest, że donoszenie ciąży kosztem własnego życia (i sieroctwa całej czwórki dzieci) było świadomą decyzją Beretty Moli. Nikt tej decyzji nie podjął za nią, nikt poza nią samą nie stwierdził, że jej życie jest mniej ważne od życia jej przyszłego dziecka. Podkreślił to Jan Paweł II, określając ją jako „młodą matkę z diecezji mediolańskiej, która by dać życie córce poświęciła swoje w świadomej ofierze”.

„Świadoma ofiara” to słowo-klucz. Należałoby jeszcze dodać: dobrowolna. Wynikająca z decyzji i wolności podążania za własnymi przekonaniami. To wszystko miała Beretta Mola. Nie miały tego natomiast Iza, Dorota, Agnieszka, Marta, Agata i Łodzianka. One chciały żyć. Część pisała swoim bliskim, że nie chce umierać. Walczyły o swoje życie i zdrowie. Nie chciały być męczennicami, nie chciały osierocić swoich dzieci, nie chciały heroizmu rozumianego tak, jak w odniesieniu do kobiet w ciąży definiował go Jan Paweł II.

Podstawą chrześcijańskiej etyki jest wolność wyboru, a nie przymus podporządkowania przepisom lub sumieniu innej osoby. W rzymskim katolicyzmie nie zostaje się świętą za to, że przypadkiem straciło się życie albo dlatego, że sposób stosowania prawa nie kładł nadmiernego nacisku na życie i zdrowie człowieka w jakiejś sytuacji. Heroizm bez możliwości podjęcia decyzji o swoim życiu nie jest heroizmem, tylko efektem braku wyboru. 

Polityka życia i śmierci

O etyce możemy mówić tylko wtedy, kiedy człowiek waży różne racje i podejmuje świadomą decyzję wynikającą z określonego światopoglądu. Rozważania o charakterze etycznym dotyczą wyłącznie sytuacji, w której wybór istnieje. Są zasadne także, kiedy jest to wybór tragiczny, ale nie wtedy, kiedy decyzję podejmuje ktoś inny w imieniu osoby, której postępowanie mamy oceniać na gruncie etycznym, a zwłaszcza, gdy podejmuje tę decyzję wbrew jej woli.

Polityka natomiast karmi się sytuacjami, które jej beneficjenci mogą wykorzystać jako paliwo dla sporów społecznych dotykających zagadnień etycznych. Kwestie ludzkiej seksualności, życia i śmierci dotyczą każdego, a temperatura sporu jest wysoka. Jeśli okaże się, że ryzyko polityczne związane z dalszym zaostrzaniem przepisów dotyczących ludzkiej seksualności lub, bardziej precyzyjnie, praw kobiet (w tym prawa do życia) jest zbyt duże, prorządowe media po prostu przemilczą sprawę i związane z nią protesty. 

Jeśli natomiast sondaże pokażą, że to dobra pożywka dla tak zwanych obrońców życia, których można by wykorzystać w walce o władzę, to „argumenty” z porządku etycznego i/lub religijnego powrócą do dyskursu. A że nie ma to nic wspólnego z wpisaną w etykę wolność wyboru i miłość bliźniego? Cóż, rewolucja wymaga ofiar.

Trzy perspektywy działania

Czy w tej sytuacji możemy zrobić cokolwiek poza bezradnym wstawianiem hasztagów typu #anijednejwięcej i pisaniem smutnych tekstów? 

W krótszej perspektywie: dzielić się z koleżankami numerem telefonu 501 694 202 dla osób będących w ciąży i sytuacji zagrażającej życiu, który na fali ostatnich dramatycznych wydarzeń uruchomiła Fundacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny Federa. 

Gdy znajdziemy się lub wiemy, że ktoś znalazł się w takiej sytuacji, jak najszybciej informować media, bo telefon od dziennikarza do rzecznika szpitala potrafi znacząco poprawić sytuację pacjentki. Nagłaśniać wszystkie przypadki szpitalnej przemocy wobec kobiet tak, żeby społeczeństwo było ich świadome. 

W nieco dłuższej perspektywie: stojąc nad urną wyborczą pamiętać, jakie ugrupowania zgotowały nam ten los i spowodowały upadek państwa prawa. Nie dawać się uwieść propagandzie mówiącej o prorodzinności lub zniechęcającej do udziału w wyborach, „bo to nic nie zmieni” lub „wszyscy politycy są tacy sami”. 

W najdłuższej: nie ustawać w przypominaniu, że kobiety także są ludźmi, więc stosowanie Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka dotyczy ich w takim samym stopniu jak mężczyzn. Mamy prawo do życia, wolności i bezpieczeństwa swej osoby, nie możemy być traktowane w sposób okrutny, nieludzki lub poniżający. Że jesteśmy ludźmi. Żyjącymi, myślącymi, czującymi, samoświadomymi. Wydawałoby się, że w trzeciej dekadzie XXI wieku, w państwie należącym do Unii Europejskiej, nie trzeba o tym przypominać. 

#nikogo?

Jednak to właśnie tu i teraz co kilka miesięcy czytamy o wydarzeniach, które bez intelektualnych wygibasów można określić mianem kobietobójstwa i łamania podstawowych praw. Nie jesteśmy już na etapie brzmiących dziś buńczucznie haseł typu #aborcjanazadanie, tylko #womenslifematter – bo to już kwestia życia. Jeszcze żyjemy w Polsce, a nie w Gileadzie, ale to się może zmienić.

Jeśli uważasz, że to tylko przypadki, które się zdarzają, że Ciebie to nie dotyczy, bo jesteś mężczyzną / kobietą po menopauzie / znasz, kogo trzeba / nie planujesz ciąży, to mam dla Ciebie smutną historię z marca tego roku. 

Miałam mały wypadek. Pojechałam na najbliższy (czytaj: warszawski) Szpitalny Oddział Ratunkowy. Lekarka stwierdziła, że ponieważ mocno uderzyłam się w głowę i mam wstrząśnienie mózgu, niezbędna jest tomografia komputerowa. Byłam przygotowana na podpisanie tradycyjnego oświadczenia, że nie jestem w ciąży albo że jestem świadoma zagrożenia. Nic z tego!

„Takie mamy procedury”

Na nic moje zapewnienia, na nic gotowość podpisania oświadczenia, na nic moje głośne stwierdzenie, że własny mózg jest dla mnie kluczowy. Lekarka zarządziła badanie krwi na beta-HCG, czyli hormonu, który pozwala stwierdzić, że jest się lub nie jest się w ciąży. „Takie mamy procedury”, powiedziała z pewnym zakłopotaniem. Dopiero po uzyskaniu potwierdzenia, że faktycznie w niej nie jestem (na co czekałam ponad godzinę) mogłam udać się na tomografię. 

Strach się bać, co by było, gdybym jednak była w ciąży. Czy jej dobro byłoby ważniejsze od zdiagnozowania, czy nie mam na przykład krwiaka mózgu? A gdybym zarówno była w ciąży, jak miała krwiaka, to czy wewnątrzszpitalne procedury pozwoliłyby na zastosowanie odpowiedniego leczenia? Czy miałabym możliwość dokonania wyboru między własnym życiem lub/i zdrowiem a dobrem płodu, tak jak miała ją wspomniana Joanna Beretta Mola, będąca zresztą patronką kaplicy w jednym z warszawskich szpitali położniczych? Naprawdę boję się, że nie.

Przecież politycznych decydentów, zadowolonych biskupów i umywających ręce profesorów z zarządu PTGP nie obchodzi, że w wyniku tego potencjalnego krwiaka mózgu, w potencjalnej ciąży, mogłabym ponieść „śmierć, krzywdę lub cierpienie fizyczne, seksualne lub psychiczne”. 

W Polsce strach zachodzić w ciążę (nawet chcianą). Strach uderzyć głową w znak drogowy. A właściwie: strach być kobietą.

 

*Żródło ikony wpisu: Creative Commons, autor zdjęcia TitiNicola