Nataliya Parshchyk: Na przełomie 2013–2014 roku byłaś na Majdanie w Kijowie, a potem pojechałaś na Krym, byłaś tam podczas referendum.

Olia Mykhailiuk: Tereny Karpat i Krymu są dla mnie bardzo ważne osobiście. Urodziłam się w Kijowie, ale kiedy byłam dzieckiem, często jeździliśmy z rodzicami na Krym na wakacje. To nie tylko miejsce wypoczynku, ale pełne szczególnej energii. Na początku lat dwutysięcznych, w pierwszych latach moich studiów, Krym był dla mnie i wielu ludzi w moim wieku miejscem pierwszych wyjazdów bez rodziców. Jeździliśmy tam z przyjaciółmi autostopem, by odbywać długie wędrówki, filozoficzne rozmowy, przeżywać pierwsze pocałunki – wolność i jednocześnie odpowiedzialność. Czyli to, co kształtuje cię na całe życie. Dużo rozmawialiśmy o Ukrainie i o tym, czym jest dla nas ten półwysep. To odnosi się do sytuacji, w której zawłaszczone jest nie tylko twoje terytorium, ale twoja pamięć.

W 2011 roku z zespołem moich przyjaciół zorganizowaliśmy festiwal na Krymie. Reprezentujemy agencję artystyczną ArtPole, która przez lata organizowała wielodyscyplinarny festiwal world music i land artu, dziedziny, w której kontekstem jest ziemia, środowisko naturalne, tradycja. To było nasze pierwsze doświadczenie pracy na Krymie.

Zorganizowaliśmy festiwal „Wschodnie Wrota” w Bakczysaraju. To wielokulturowe i wieloreligijne miasteczko, w którym obecni byli Tatarzy krymscy, Karaimi, Ukraińcy, Rosjanie, Polacy. Bardzo interesujące było połączenie tych kultur w sztuce. Trzeba było wszystko jak najdelikatniej spleść, żeby nie było pęknięć i konfliktów. Był tam silny komponent polski. W „Sonetach krymskich” Adama Mickiewicza jest wiersz „Droga nad przepaścią w Czufut-Kale”. Nasze „Wschodnie Wrota” odbywały się właśnie na Czufut-Kale, na stromej skale, jak jaskółcze gniazdo, z dookolną perspektywą i widokiem gdzieś tam daleko na morze. Była muzyka ludów Krymu, zespoły z Polski, Czech, Ukrainy. Nasz zespół składał się głównie z Tatarów krymskich, mieliśmy bliskie relacje. Myśleliśmy o organizowaniu dalszych wydarzeń, by pleść sieć różnych kultur.

Po lewej stronie – krymski Tatar. Fot. z archiwum Oli Mykhailiuk. Po prawej – Hucuł. Fot. Vadym Ilkov.

Na Majdanie w lutym 2014 czułam pewien niepokój na myśl o Krymie. Nawet zaczęłam kilka prac, w których łączyłam czarno-białe fotografie – portrety naszych Hucułów i Hucułek i krymskich Tatarek i Tatarów. Poprzez studiowanie ich codziennego życia i zawodów, próbowałam zrównoważyć się wewnętrznie. Bałam się zadzwonić do przyjaciół na Krymie, w końcu to zrobiłam. I Aisze, moja przyjaciółka, powiedziała, że „wszystko jest w porządku, trzymamy się”. Powiedziałam, że w takim razie organizujemy próby wspólnego projektu, a ona zaczęła płakać. Zrozumiałam, że nic nie jest w porządku. Pojechaliśmy na Krym.

Po lewej stronie – krymska Tatarka. Fot. z archiwum Oli Mykhailiuk. po prawej – Hucułka. Fot. Vadym Ilkov.

To było dwa tygodnie przed referendum, na budynkach administracyjnych już wisiały rosyjskie flagi, sytuacja była niebezpieczna. Pojawiały się już blokposty, wszystko pochłaniała ta obca siła. Autostrady Symferopola i Sewastopola były oblepione billboardami z kwiatami wiosennymi i trójkolorowymi flagami. Wisiały plakaty z hasłami „Wiosna–Rosja”. To było brutalne i niszczyło wszelkie relacje, które tak długo budowaliśmy. Niszczyło nasze idee, koncepcje współistnienia. Wtedy zrozumiałam, że muszę to wszystko dokumentować.

Zrobiłaś na Krymie serię wywiadów.

Tak, a potem po siedmiu latach odnalazłam te same osoby i rozmawiałam z nimi ponownie o tym, jak się zmienili ci, którzy zostali na Krymie. To było w 2021, rok później byłoby to niemożliwe. 

To bardzo dziwne doświadczenie, bo sama żyłam w zupełnie innej rzeczywistości – wolnego, normalnego kraju. Organizowaliśmy festiwal, bardzo swobodnie poruszaliśmy się po Europie. Mieliśmy przyjaciół w różnych krajach. A tutaj nagle trafiamy do systemu, o którym czytałam w antyutopiach.

W 2014 roku nie pojęłabym tego, że po ulicach mogą jeździć samochody z głośnikami, które nadają komunikat, że Krym to Rosja, a na budynkach mogą wisieć ogłoszenia, by „wydać wrogów narodu”. Wraz z pełnowymiarową wojną w 2022 roku ludzie poczuli, że dzieje się coś nierealnego. Ja to poczułam już wtedy.

Wracałam na Krym w 2015 i 2016 roku, właśnie po to, żeby udokumentować to, co się tam działo, dla „Ukraińskiej Prawdy” – społeczno-politycznej gazety internetowej.

W twoich wywiadach czuć bezsilność i poczucie osamotnienia. Ludzie na Krymie wzywali Kijów do przebudzenia się, do tego, by przejął władzę. W tekstach zwracasz się do swoich przyjaciół artystów i muzyków, aby tam przyjeżdżali, ale wielu się bało. Jak to jest, że ty się nie bałaś? Opisujesz blokposty, rosyjskich żołnierzy z bronią.

Nie wiem, czy teraz byłabym w stanie to zrobić, mając doświadczenie i znając tyle historii przyjaciół, którzy trafili do niewoli. Ale w tamtym momencie czułam, że jestem jakoś chroniona.

Podczas pobytu na Krymie w 2015 roku nie chciałam wymieniać hrywien na ruble. Dlatego miałam ze sobą zapas jedzenia. Postanowiłam przyjmować wszystkie zaproszenia na wydarzenia i jako obserwatorka przepuszczać przez siebie tę krymską rzeczywistość. Ludzie mnie wspierali, przynosili słodycze, opowiadali historie. Otrzymałam dwa zaproszenia – jedno na górę Czatyrdah, drugie na koncert rosyjskiej muzyki rockowej.

Byłam na Czatyrdahu z Tatarami krymskimi, ponieważ była to rocznica deportacji właśnie Tatarów krymskich 18 maja 1944. Około pięciu tysięcy ludzi szło z niebieskimi flagami i złotą tamgą [symbole tatarskie – przyp. red.], bo ukraińskie flagi były zakazane.

Fot. Olia Mykhailiuk. Wędrówka na górę Czatyrdah, 18 maja 2015.

Osoba, która pomagała organizować festiwal w Symferopolu, wtedy była proukraińska. Jednak można było gościć już tylko rosyjskich muzyków. Zdecydowałam się pójść, aby mieć własne zdanie. Chciałam zobaczyć, jak wygląda publiczność na alternatywnym koncercie. Muzycy mieli georgiewskie wstążki [symbol nacjonalizmu rosyjskiego – przyp. red.]. Przez pewien czas trzymali się, ale potem wszystko przekształciło się w rosyjski patos.

Chciałam sfotografować w holu plakat, na których dzieci bawią się na brzegu morza, a nad nimi są chmury w kolorze czerwonym, białym i niebieskim. To była bardzo prymitywna propaganda. Wtedy zauważyłam, że ktoś się do mnie zbliża. Uciekłam. Nocowałam w dzielnicy zamieszkałej w większości przez Tatarów krymskich. Paradoksalnie – prowadzi tam bardzo długa ulica Russkaia. Kiedy wracałam do domu, pojawiło się stado psów i wyglądało to bardzo niebezpiecznie. Ludzie w takich sytuacjach prawdopodobnie się modlą, ja nie pamiętałam żadnej modlitwy, zamierzałam więc ją wymyślić. Skończyło się dobrze, jeden duży, ale sympatyczny pies odprowadził mnie do domu.

Przypomniała mi się ta sytuacja, bo zdałam sobie sprawę, że podróż tam to była niemądrym rodzajem odwagi, niebezpieczeństwo było realne. Chciałam przekazać, co tam się dzieje. Nie wiem, co było silniejsze – strach przed tym, co może mi się przydarzyć na półwyspie, czy frustracja, że na kontynencie nie chcą słuchać o tym, co się dzieje na Krymie.

Wspominasz, że na Krymie było znacznie więcej zagranicznych dziennikarzy niż ukraińskich.

Zagranicznym dziennikarzom Rosjanie pozwalali pracować, a naszym praktycznie nie. Dlatego redakcje po prostu bały się wysyłać tam swoich reporterów. Część miejscowych ukraińskich dziennikarzy była w niewoli, a część była tak wystraszona, że nawet nie rozważała raportowania o sytuacji.

Jak wpadliście na pomysł zorganizowania koncertu w ukraińskiej jednostce wojskowej?

To było cztery dni przed referendum. Jesteśmy agencją zajmującą się organizacją wydarzeń artystycznych, a wtedy było to niemożliwe. Dlatego chcieliśmy udowodnić sobie, naszym przyjaciołom i światu, że nadal będziemy trzymać się naszej muzyki, naszej idei. 

Ukraińskie wojska były wtedy zdezorientowane, bo nie było rozkazów. To dla żołnierzy bardzo przykra sytuacja, gdy nie mogą walczyć. Jedyne, co mogliśmy zrobić, to wspierać się wzajemnie. Wszyscy rozumieli że trzeba czekać, że być może będziemy zmuszeni opuścić Krym. Chcieliśmy więc zrobić coś, żeby nie wpaść w apatię.

Wymyśliliśmy koncert na przylądku Fiolent, zgodzili się przyjechać Białorusini – trio z Mińska. Dzięki ich paszportom mogliśmy jechać trasą Symferopol–Sewastopol. Naszym kierowcą był krymski Tatar, a dźwiękowcem Ormianin. To nas uratowało, ponieważ na dworcu już były przeszukania, psy, karabiny. Kiedy zobaczyli instrumenty, uznali, że przyjechali muzycy, którzy jadą na do Sewastopola świętować powrót Krymu do Rosji.

Przed Sewastopolem skręciliśmy do naszej jednostki wojskowej. Trio z Białorusi zagrało tam koncert. Przyjechali do nas również studenci z Sewastopola, którzy uszyli ogromną żółto-niebieską flagę. Potem, gdy ukraińscy żołnierze wychodzili z Krymu, zabrali tę flagę. To był symbol, że pozostali wierni przysiędze. Teraz ci, dla których graliśmy na Krymie, są w Odessie.

Ale wtedy byli w zasadzie zablokowani. Jak to wyglądało? 

Trwał proces negocjacji przed rozkazem opuszczenia Krymu, nikt nic nie wiedział. Ukraińscy żołnierze chcieli walczyć, bo to była ich ziemia. Andrij, który również pojawia się w filmie „Zbędne zostaje za kulisami” dla #BABYLON’13 [ukraińskie stowarzyszenie twórców filmów dokumentalnych założone w celu podnoszenia świadomości na temat protestów na Majdanie i sytuacji na Krymie – przyp. red.], mówi, że gdy wchodzili na teren Ukrainy, już w obwodzie chersońskim, witano ich „na rodzinnej ziemi”. Odpowiadał: „Ale moją rodzinną ziemią jest Sewastopol, tam się urodziłem”.

Czyli Krym i Ukraina były jakby osobno?

Kiedyś na festiwalu Intermezzo mój występ nosił nazwę „Krym to my”. Nie kontynent i półwysep oddzielnie, ale po prostu Ukraina. Jakie wspólne cechy mają wszystkie nasze regiony, co mamy wspólnego, mając tak różne tożsamości? Mamy wielonarodowe i wielokulturowe państwo. To bardzo dobrze, natomiast potrzebna jest nieustanna praca, aby czuć wspólnotę.

Moim zdaniem potrzeba było dużo takiej pracy z Krymem. Kiedyś w autobusie do Jałty jakiś mężczyzna powiedział do nas: „Młodzież! Albo ciszej, albo po rosyjsku”. A konferencja prasowa przed festiwalem w 2011 roku zaczynała się od pytania: „Czy umiesz mówić po rosyjsku?”.

Natomiast ja przebywałam na Krymie wśród ludzi o otwartych, europejskich poglądach. Byli tam w mniejszości. Potrzebowali wsparcia. Dlatego chcieliśmy tam organizować wydarzenia, warsztaty, by Tatarzy krymscy i inne narodowości mogły pokazywać swoją kulturę przez cały rok, a nie tylko podczas festiwali. 

W wywiadach mówisz o ludziach, którzy nie mają zdefiniowanego zdania.

Bardzo ważne było dla mnie to, by zobaczyć wszystko na własne oczy, bo nie mogłam uwierzyć, że maszyna propagandy może działać w taki sposób. Po prostu wyjeżdżasz niedaleko od Ukrainy, nawet teraz do Warszawy, i trudno ci uwierzyć, że tam na Krymie wiszą w szkołach portrety Putina i Stalina.

Jak to jest żyć na anektowanym Krymie, będąc Tatarem krymskim?

Trudne doświadczenie deportacji nauczyło ich ignorować to, co nieistotne, i skupiać się na innych rzeczach. Wspominałam, że, zespół białoruski grał dwa koncerty – jeden w jednostce wojskowej, a wieczorem w klubie. W pewnym momencie pijana kobieta, która, jak się okazało, miała urodziny, zaczęła krzyczeć obraźliwie o „tatarwie”, ponieważ irytowała ją interesująca, ale skomplikowana muzyka, którą grali. Aiszy, która jest krymską Tatarką, udało się jakoś uspokoić sytuację. Powiedziała: „dobrze, z okazji urodzin, kończymy”. Zrobiła to w taki sposób, żeby nie powstał konflikt i ani nasi Białorusini, ani publiczność nie poczuli się źle. Myślałam o samej Aiszy, bo obraźliwe słowo „tatarwa” było skierowane także do niej. To bardzo szlachetne mieć taką wewnętrzną godność, która chroni przed rzeczami niegodnymi uwagi.

Bakczysaraj (krymskotat. Bağçasaray), miasto na Krymie. Fot. Vadym Ilkov, 2011.

W 2021 udało ci się porozmawiać z tymi samymi ludźmi, co w 2014?

Większość osób, z którymi rozmawiałam, przeprowadziła się do Kijowa lub Lwowa. Jednak kilkoro znajomych nadal mieszka na Krymie. Odpowiedzieli na moje pytania, za co jestem im wdzięczna. Ale zmienili w tym czasie swoją perspektywę na prorosyjską.

Jednak przypuszczam, że nadal nie zdecydowaliby się donieść na mnie jako „wroga narodu”. Nie chcę tego sprawdzać, ale podejrzewam, że między ludźmi nadal istnieją pewne więzi.

W 2014 moja znajoma zdecydowała się pozostać w Krymie. To rodzaj manifestu adresowanego do Kijowa – nie chce się narzucać, jadąc do stolicy, bo czuje, że nikt tam na nią nie czeka. Jeśli chodzi o mnie, nie potrafiłabym żyć w kraju z portretami Stalina i Putinа. Lata 2015 i 2016 były dla mnie ważne, ponieważ widziałam, jaka zmiana zachodzi w moich znajomych, którzy tam zostali.

Jak do niej doszło?

W 2014 amplituda nastrojów była ogromna. Jedni byli bardzo zadowoleni z powrotu Rosji, inni sprzeciwiali się. Jednak pozostali na jednym półwyspie i zbliżyli się do siebie. Wiele osób teraz, po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji, może opowiedzieć podobne historie na przykładzie swoich piwnic w Mariupolu i innych miejscach. Ludzie po prostu mierzą się z codziennymi wyzwaniami, a nie myślą o różnicach.

Ci, którzy byli agresywnie prorosyjscy, widzą już wady tego systemu. Ci, którzy byli nastawieni patriotycznie i proukraińsko, odczuwają, że nie otrzymali pewnego wsparcia ze strony Kijowa. I obie strony zaczynają odpowiadać na pytanie, kim są: Rosjanami czy Ukraińcami? „Jesteśmy Krymianami”. To było słyszalne nawet wśród dzieci w szkole, jesteśmy z Krymu.

Powiedziałam mojej znajomej: „Mówisz mi, że te portrety musiały zostać zawieszone w szkołach, do których chodzi twoje dziecko. Ale co będzie następne?”. U każdego w pewnym momencie pojawia się granica. Ale ktoś może jej nie dostrzegać – i już znajduje się po drugiej stronie. 

Średniowieczne miasto-twierdza Czufut-Kale w południowo-zachodniej części Krymu, 2016.

Inny znajomy przekonywał: „Idioci zawsze się zdarzają, ale na Krymie nic ci się nie stanie”. To było w 2021 roku, przed pełnoskalową inwazją. Odpowiedziałam mu, że dziękuję, nie mam ochoty. Rozmawiałam z nim po ukraińsku, a on odpowiadał mi po rosyjsku.

Wiedział, że pojechałam do muzeum Łesi Ukrainki [ukraińska poetka, pisarka i krytyczka literacka, działaczka kulturalna, należy do najbardziej znanych kobiet dawnej i współczesnej Ukrainy – przyp. red.] w Jałcie w 2016 roku. Teraz zmienili je na muzeum Jałty. Krym stał się inny – inni ludzie, inaczej pachnie, panują inne nastroje. W muzeum przenieśli wszystkie eksponaty gdzieś na górne piętro, a na moje pytanie o to odpowiedzieli: „Co tam ta wasza Łesia, ona po prostu wynajmowała tu pokój”.

Krym pozostaje kwestią kontrowersyjną dla ukraińskiego społeczeństwa. Od 2014 roku do dziś półwysep jest dla wielu osób w Ukrainie tematem nieprzepracowanym, nie ma pewności, co z nim zrobić. Ważne jest, abyśmy mieli jednoznaczną opinię i plan działania. Żałuję, że moi znajomi nie wyjechali stamtąd już w 2014 z chęcią powrotu, jak będzie po wszystkim. Ale może wymagam od jednostek zbyt wiele. Mam nadzieję, że za kilka lat będę to w jakiś sposób to opisywać, a nie oskarżać.

Opowiedz o projektach „Krym Trzeci Wymiar” i „Ścieżka”.

Te wywiady zrobione ostatnio były właśnie częścią projektu „Krym Trzeci Wymiar”. Było to kilka rodzajów prac zebranych w jeden program – wywiady, instalacje wizualne i dźwiękowe, wszystko w 2021 roku. Duża instalacja znajdowała się w obwodzie chersońskim, teraz to punkt kontrolny Kałanczak, teren okupowany. To tylko pokazuje, że dziś musimy odzyskać już znacznie większy obszar niż przed 2022 rokiem – już nie tylko półwysep. 

Olia Mykhailiuk. Punkt kontrolny Kałanczak, obwód chersoński, 2021. Fot. Yulia Appen.

Od 2012 roku temat Krymu regularnie pojawia się w wydarzeniach ArtPola i w moim osobistym życiu, w postaci materiałów dla „Ukraińskiej Prawdy” i w formie projektu „Ścieżka”. On jest śladem pozostawionym w różnych miastach, w których się znajdujemy – my, którzy jesteśmy z Krymu lub bardzo go lubimy, lecz nie możemy tam wrócić. To jest rodzaj markera, informujemy siebie nawzajem, że Krym istnieje, że nie zniknął.

Tworzyliśmy murale w Kijowie, Berdiańsku i Chersoniu. Wielki piękny czerwony granat i ornamenty wykonał Alex Marchenko, który pochodzi z Krymu. Wzory zostały oparte na ornamentach artysty ceramika Rustema Skybina, Tatara krymskiego. Teraz podobnie robimy w Warszawie, dzięki temu i w niej jest część Krymu. Szukamy krajobrazów, faktur, aby znaleźć rodzaj metaforycznego języka.

A projekt „Nikt nie jest wyspą”?

On również wyrósł z naszego „Trzeciego wymiaru”. To dzieło audiowizualne, które łączy w sobie naturę i krajobrazy naszego obwodu chersońskiego. Filmowałam we wsi Khorly na półwyspie Girkyi Kut, dwadzieścia kilometrów od Krymu. Starałam się uchwycić na filmie tę bliskość, a jednocześnie niemożność wzajemnego kontaktu. Został on pokazany w Zamku Ujazdowskim w Warszawie.

Obwód chersoński, 2021. Na horyzoncie widnieje Krym. Fot. Yulia Appen.

Co oznacza tytuł?

Nikt nie jest wyspą – tak brzmi pierwsza linijka wiersza u Johna Donne’a. Nie możesz być sam, bo jesteś częścią świata. Krym jest półwyspem dającym radość, a jednocześnie stwarzającym ogromne zagrożenie. Kiedyś dekorowaliśmy drogę płytkami ceramicznymi, robionymi w Kałanczaku, a potem rosyjski sprzęt wojskowy jechał po nich na kontynentalną część kraju.

Jesteśmy połączeni. O tym chcę mówić w tych wszystkich projektach. Krym w 2014 roku należał do nas wszystkich. I teraz, kiedy te czołgi wjechały z półwyspu, też dotyczą nas wszystkich. To zagrożenie istniało, ale miłość również. Musimy dołożyć wszelkich starań, nie tylko wojsko powinno walczyć o powrót Krymu do Ukrainy.

Byłaś w Ałczewsku, w obwodzie ługańskim, podczas rosyjskiej inwazji.

Zarówno Krym, jak i Donbas są częścią tej samej wojny, która, jak widzimy, rozprzestrzeniła się na inne terytoria. W 2014 roku, po Krymie, wylądowałam w Ałczewsku, o którym wspomniałaś. Przeprowadziliśmy wydarzenie właśnie w tej miejscowości, kiedy rozpoczęła się okupacja. W ostatniej chwili, stały już blokposty, pociągi były ostrzeliwane, było niebezpiecznie. 

Byli tam okupanci, toczyły się walki. Pamiętam, że w nocy mówiono na przykład: „Nasze wojska są już przy kopalni numer dziesięć! Niedługo wyzwolą Ałczewsk”. Miejscowi żartowali: „Ale ci «wasi» to obrońcy czy wyzwoliciele?”. Wtedy jeszcze można było pojechać do Doniecka i Ługańska. Ałczewsk czekał na naszą armię, która niestety tam nie dotarła i od tego czasu jest on okupowany.

Czytałam ostatnio po raz pierwszy twoje wywiady z osobami z terenów okupowanych po 2014 roku. Nie byłaś jedyną osobą, która robiła podobne rzeczy, ale te głosy jakoś nie docierały na przykład do nas, mieszkańców Lwowa. Oczywiście byliśmy zaniepokojeni, ale ja nie miałam krewnych w obwodach donieckim i ługańskim ani na Krymie – i po jakimś czasie zaczęłam żyć swoim życiem. Było szkoda naszych ludzi, ale gdzieś pojawiały się myśli, że przecież tam było dużo separatystów, więc możliwe, że oni sami tego chcieli. Teraz rozumiem, że wróg przyszedł na naszą ziemię i rozpoczął wojnę.

To nie jest obojętność, tylko brak doświadczenia. Przejmujesz się, ale dopóki nie usłyszysz i nie poczujesz tego sama, nie wiesz, o co chodzi.

Robiłam w Poznaniu w ramach programu Gaude Polonia projekt o tamtej wędrówce z krymskimi Tatarami na górę Czatyrdah, czyli ich świętą górę. Kiedy schodziliśmy, nagle dookoła pojawiły się jeepy, ludzie w kominiarkach z bronią. Powiedziałam wtedy: co można zrobić, żeby zmienić tę sytuację? Mój przyjaciel, który był obok mnie, powiedział: „Olia, rób, co możesz, a resztę zrobi Bóg”. Zapamiętałam to zdanie i w 2016, rok po mojej wędrówce na Czatyrdah w dzień deportacji, zrobiłam w Poznaniu instalację „Resztę zrobi Bóg”.

A jak powstał projekt „Granica”?

Po Poznaniu nie wytrzymałam i jednak wróciłam na Krym. Wydawało mi się, że nie zdążyłam wytłumaczyć moim polskim znajomym, co się z nami dzieje. Jesteśmy w stanie wojny, anektowano nam Krym. Jakie to uczucie mieć anektowaną część swojego terytorium? Kiedy w Mariupolu był ostrzał, zginęli ludzie. Został on anektowany w 2014 roku, a potem odzyskany. Zrozumiałam, że polscy artyści muszą dotrzeć do Mariupola, być w tej atmosferze, bo jakkolwiek bym nie tłumaczyła, to tam były w ścianach dziury po kulach i trzeba to było zobaczyć na właśne oczy, żeby zrozumieć.

Wtedy wymyśliliśmy projekt „Granica”, w którym wzięło udział pięciu artystów z Ukrainy i pięciu z Polski, głównie performerzy. Chodziło nie tylko o granicę polityczną, ale też o osobistą i społeczną.

Ta twoja perspektywa jest bardzo potrzebna.

Czuję potrzebę bycia łącznikiem między tymi światami, ale czasem bardzo źle się czuję, bo wydaje się, że nie daję sobie rady. Jechałam kiedyś pociągiem do Kijowa i myślałam: „Co ty robisz na tym Krymie, na Donbasie? Masz tam krewnych albo majątek, że tak ci zależy?”. Nie mam tam krewnych ani majątku, na Donbasie nawet nigdy wcześniej nie byłam. Po prostu istnieje taka wartość jak Ukraina jako całość. To nie jest dla mnie bezosobowy krajobraz. 

Nie może przyjść ktoś obcy i po prostu mi tego zabrać. Bo nie można robić land artu bez przestrzeni. Dotyczy to również muzyki regionalnej wykonywanej na autentycznych instrumentach. Na przykład duduk musi być wykonany z drewna moreli, a trembita z karpackiej jodły. I tu przychodzi ktoś zupełnie obcy, kto nie zna tych powiązań, nie ma pojęcia, że w tym kraju próbujemy odnaleźć naszą wspólną historię i te przedmioty są nam potrzebne, fizycznie i jako symbol. Ten obcy zaczyna ją niszczyć, narzucać coś z zewnątrz. Nie mogłam tego znieść i dlatego trafiałam na te terytoria.

W Kijowie i w ramach „Granicy” miałam bardzo gniewny performance. Przez długi czas zbierałam różne przedmioty ceramiczne z napisami, które dziś tracą swoje znaczenie, takimi jak „pokój”, „dom”. Zdajesz sobie sprawę, jak wiele osób z Ukrainy tego nie ma. Jak więc odbierają te słowa, a jak odbierają ludzi, którzy to wszystko mają i mogą sobie po prostu taki przedmiot postawić na półce. Występ polegał na tym, że coraz głośniej rozbijałam te przedmioty. Na początku mówiłam, a potem krzyczałam: „Czy masz tu krewnych czy majątek?”.

Przebywasz teraz na rezydencji artystycznej Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski.

To były spotkania odbywające się w sześć wtorków i jeden czwartek. Pokaz filmu „Nikt nie jest wyspą” został przyjęty bardzo ciepło, chociaż nie jest to skończona praca, bo wojna trwa. Ważne jest, że na spotkaniach była prawdziwa, ciepła komunikacja między ludźmi. Dyskusje trwały długo, kilka razy zegarek pokazywał już północ. Mam szczerą nadzieję, że dało to jakieś głębsze zrozumienie ukraińskiego kontekstu. 

Co planujesz po powrocie?

Zaraz po powrocie do Ukrainy jadę do Irpinia z sadzonkami z Warszawy. W ciągu roku postaramy się ustrukturyzować nasze doświadczenie pracy na odbitych terenach. Pracujemy obecnie w regionie Chersonia. Tydzień temu wystąpiłam w Otwartym Jazdowie w ramach projektu Miedzymiejscowej Ukraińskiej Spółdzielni Artystycznej z performansem poświęconym wydarzeniom w Ukrainie, szczególnie w obwodzie chersońskim, po wysadzeniu tamy w Nowej Kachowce.

Jestem bardzo wdzięczna Warszawie, że nie narzuciła mi swojego kontekstu. Pozwoliła mi zanurzyć się w sobie, przemyśleć pewne tematy. Szykując się do powrotu do Ukrainy, myślę o tym, żeby jak najwięcej ludzi żyło, jak najwięcej Ukraińców było z nami w momencie zwycięstwa. Chociaż słowo „zwycięstwo” jest mi zupełnie obce. Nie dążyliśmy do pokonania kogokolwiek, więc co to za „zwycięstwo”? Żyliśmy, rozwijaliśmy się i to było naturalne. Teraz odzyskujemy swoje.

Fot. Olia Mykhailiuk, obwód ługański, Stanica Ługańska, 2016.