Uwielbiam książki, które odsłaniają zaniechane czy drastycznie wręcz zarzucone labirynty dziejów – ich nieziszczone możliwości, ich karkołomne przepaści, ich fantasmagorie i iluzje, ich dziwne, niepokojące światła, cyzelowane niekiedy przez ciemność, a niekiedy przez wyuzdane szaleństwo, wariactwo czynów, wariactwo myśli. Uwielbiam te ukryte i jakby podziemne drogi z ich wielomownymi znakami i te pobocza wyobraźni, którymi uparcie, ekstatycznie, namiętnie – mając za swych patronów Cervantesa, Roberta Burtona, Jana Potockiego, Piranesiego albo Blake’a – podążają ich autorzy. I rzecz jasna zachwyca mnie decorum takich wędrówek, co do którego nie wiadomo nigdy, czy są to, w swoim wyrafinowaniu wizyjnym, krajobrazy fizyczne, prawdziwie dostępne zmysłom, czy też pejzaże wewnętrzne albo jakieś fantomy z nieludzkiego nadania. A zresztą, tak czy siak, prawda namacalnych doznań, prawda faktu, splata się tu po prostu z oniriadą, z prawdą rojeń i marzeń w jedną glątwę. I – mówiąc za Grochowiakiem – „nie ma miecza, i nie ma topora”, który mógłby rozciąć podobny węzeł (skądinąd to zgoła niepotrzebne).
Te zaginione, prowokujące, zachłanne światy, jakby ze sławnego przedpotopowego płaskowyżu Conana Doyle’a czy z archaicznych już powieści H. Ridera Haggarda, Edgara Rice’a Burroughsa albo Verne’a, z apokaliptycznych przywidzeń Monsù Desiderio i awantur Indiany Jonesa, objawiają się nagle, na moment, w jakichś tajemnych prześwitach czasu i przestrzeni, aby zaraz stoczyć się w niebyt, aby zostać ledwie powidokiem, chwiejnym i dalekim widziadłem, daremnym snem – czasem morderczym i upiornym, czasem złotym, fascynującym, świętym, w ich przemieszaniu zresztą. Tak właśnie jak w zwierciadle, które, zwłaszcza w tych niebywałych, przepastnych sprawach, jak słusznie mówił święty Paweł [1 Kor 13, 12], skazuje nas na widzenie mętne, niepewne, szczątkowe: „Po części bowiem tylko poznajemy, po części prorokujemy” [1 Kor 13, 9].
Wyroiło się u nas ostatnimi czasy takich historii całkiem sporo. I nadają one, mam wrażenie, polskiemu myśleniu o kulturze i historii, jak też najogólniej, o conditio humana, o rozmaitych egzystencjalnych przygodach osób i zbiorowości, nowy wymiar i sens. Dostrzegam zatem w tych opowieściach swoisty rodzaj, by tak powiedzieć, niezdyscyplinowanej antropologii – nie w tym znaczeniu, rzecz jasna, aby ewokowała ona jakieś niebywałe rozkiełznanie, jakiś radosny chaos. Mamy tu bowiem do czynienia, przeciwnie i paradoksalnie, ze starannością kroju, z uporządkowaniem i precyzją, nie tylko zresztą narracyjną. Sprawa sprowadza się natomiast – jeśli czytam to dobrze (nie mogę, a i chyba nie chcę wiedzieć tego na pewno) – na odejściu od esencjonalizmu czy substancjalności, od hierarchiczności, linearyzmu i jednoznaczności w stronę ulotności i polifoniczności, ku płynności słowa i obrazu, postaci i sceny. A przede wszystkim ku zmaganiom i feeriom kruchych i niepewnych siebie fragmentów oraz ku nie zawsze czytelnym palimpsestom, w których poprzez wierzchnie warstwy zapisów, te widoczne na pierwszy rzut oka, prześwitują kolejne, coraz to głębsze słoje o niepochwytnej tożsamości czy podejrzanej wymowie. Stare antynomie, stare przeciwieństwa między prawdą a zmyśleniem, między logosem a mitem, między trzeźwością rozumu a mistyczną ekstazą, między cierpieniem a rozkoszą, między aktem i potencją, między pustką a pełnią, między mistycznym wzlotem a materią brudną i przaśną, między śmiercią a życiem, między subiektem i obiektem, między pamięcią a mgłą – i tak dalej, i temu podobne – nie mają tu także nic do gadania (no najwyżej jako dobre przedmioty podejrzenia i ironii albo groteskowych przekształceń).
Lista świetnych literackich bywalców owych krajobrazów i owych specyficznych opowieści o dziejach – o czasie przeszłym nieminionym oraz jego płodnych potencjach – jest już spora: Olga Tokarczuk (mam tu na myśli „Podróż ludzi księgi”, „Biegunów” i oczywiście „Księgi Jakubowe”), Michał Komar („Trzy”, „Skrywane”), Andrzej Niewiadomski („Mapa. Prolegomena”), Radek Rak („Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli”), a wreszcie Krzysztof Mrowcewicz, autor „Rękopisu znalezionego na ścianie”, „Małego folio” oraz, ostatnio, „Burzy i zwierciadła”.
Historia nieustająco zaprzeczna
O tej ostatniej powieści znakomitego historyka literatury baroku oraz erudyty w mnóstwie innych fascynujących materii, szczególnie ezoterycznych i związanych ze sztuką dawną, niewiele na razie – pomijając bodaj miniesej Aleksandra Nawareckiego w „Gazecie Wyborczej” – pisano. Ale tak to już u nas jest z rzeczami, które nie wydają się à la mode i nie pasują do takiego albo innego ideologicznego czy też towarzyskiego strychulca.
Ja mam jednak „Burzę i zwierciadło” za książkę ważną (abstrahując już od samej przyjemności czytania owej feerycznej i zarazem posępnej opowieści). Patronuje jej i rozświetla ją mrocznym świecidłem umieszczony na ostatniej stronie i pełen barokowych konceptów taki oto wiersz autora:
Ta książka, którą trzymasz i wahasz się jeszcze,
zwabiony jej okładką i kartek szelestem,
to nie książka, lecz raczej zmętniałe zwierciadło,
w którym to się odbiło, co ze światłem wpadło;
nie zwierciadło, lecz cicha w srebrnej tafli burza,
w której ten, kto ją czyta, na śmierć się zanurza;
nie burza, ale ciemna życia tajemnica,
która strachem poraża i pięknem zachwyca;
nie tajemnica także, lecz scena w teatrze,
gdzie nie wejdziesz, lecz możesz z dala tylko patrzeć;
a na tej scenie pustej jedna leży róża –
tajemnica i scena, zwierciadło i burza.
A więc, jak podpowiada ów wiersz, wszystko, co tu się pojawia, zaraz sobie samemu przeczy, zaraz okazuje się czymś innym. I oczywiście kimś innym, zgodnie z epifanią Rimbauda z drugiego „Listu jasnowidza”: „Bo JA to ktoś inny”. To więc historia nieustająco zaprzeczna, nieustająco nicująca i, tym samym, nieustająco subwersyjna, wywrotowa i zarazem przewrotna. Historia, która wciąż zwodzi i wciąż wiedzie na pokuszenie – i jej czytelników, i jej bohatera głównego (by nie wspomnieć o innych personach, łącznie z autorem, który siebie zamieszcza na ostatnim miejscu listy „osób dramatu”).
Niby tym bohaterem oraz narratorem powieści jest jeden z wybitniejszych poetów polskiego baroku, Daniel Naborowski. No tak, ale to przecież awatar czy też porte-parole samego Krzysztofa Mrowcewicza, a następnie, jak dowiemy się zaraz z lektury, także i ktoś, kto musi się wcielić w inną postać i zagrać rolę swojego pozornego zwierzchnika, porażonego z nagła potwornym, długim i bliskim śmierci snem księcia Janusza Radziwiłła (niewydarzonego i kapryśnego ojca Bogusława z „Trylogii”).
Owej grze wcieleń towarzyszy gra form literackich – i nie tylko literackich. Najpierw zatem mamy do czynienia z przykładną powieścią w listach, rzekomo przez autora odnalezionych, i zaraz tajemniczo przepadłych, pisanych przez Naborowskiego do rzeczywistego patrona, Krzysztofa Radziwiłła, znakomitego wojownika i protektora polskich kalwinów, przyrodniego brata Janusza (i ojca innego Janusza, tego z „Trylogii”). A dalej jest to powieść awanturnicza, przygodowa, powieść, by tak powiedzieć, płaszcza i sztyletu, intrygi i trucizny, zdrady i miłości, na wzór sławnych romansów Gautiera, Paula Févala albo Dumasa ojca (trup zatem ściele się gęsto, błyskają mordercze ostrza, postaci w maskach czają się w ciemnych ulicach, polityczni agenci knują spiski, piękne kobiety kuszą swoim zabójczym wdziękiem). Jednocześnie jednak, skoro tu jesteśmy u progu XVII stulecia, w przełomowej dla europejskich dziejów epoce, kiedy nauka miesza się jeszcze z magią i astrologią, alchemią, mrocznym rytualizmem i doktrynami różokrzyża, odsłania się przed nami rozległa, ukazana nieraz w drastycznych obrazach panorama ówczesnego ezoteryzmu. Ezoteryzmu przede wszystkim, choć nie tylko, w służbie polityki.
Szekspir, różokrzyżowcy i ezoteryczna Europa
Gdyż „Burza i zwierciadło” to także powieść polityczna, a nawet więcej – powieść o wielkiej grze cywilizacyjnej: o Europę, jak dzisiaj wiemy, niedokonaną, taką, która mogłaby się pojawić, a się nie pojawiła, choć Mrowcewicz pokazuje, że jej potencje nie były wcale żałosne. I że krok tylko dzielił ją od sukcesu, od spełnienia – oczywiście w śmiertelnej walce religijnego fanatyzmu, zbrodni i tyranii z irenizmem, humanizmem i racjonalnością – wielkiej utopii, wielkiej pokojowej, rozumnej i otwartej jedności, o której śnił według Mrowcewicza nie tylko Naborowski, ale też bardziej jeszcze napotkany przez niego w Londynie Francis Bacon, krąg różokrzyżowców albo młodo zmarły następca angielskiego tronu, Henryk Fryderyk.
Naborowski przy tym zachowuje w powieści pewien dystans wobec tego mistyczno-utopijnego projektu – wolałby pozostać raczej jego widzem, a z konieczności staje się uczestnikiem. Idzie bowiem temu poecie i „radziwiłłowskiemu słudze”, dyplomacie, poliglocie i medykowi, o spełnienie bardziej realnego projektu, o którym rzadko wspominają historycy, a którego ośrodkiem głównym i podmiotem miała być Rzeczpospolita. W roku 1611 bowiem, kiedy toczy się akcja romansu, sięga ona właśnie po panowanie nad Moskwą, hetman Żółkiewski zajmuje stolicę carów, a królewicz Władysław Waza ma zostać koronowany na jednego z nich. Owej wielkiej imperialnej potęgi mógłby dopełnić – i po to Naborowski jedzie do Londynu i odgrywa tam rolę księcia Janusza Radziwiłła – mariaż następcy polskiego tronu z piętnastoletnią Elżbietą, córką angielskiego monarchy, Jakuba I Stuarta. Dla przybyłych ze Szkocji Stuartów, uważanych za ubogich krewnych ówczesnej monarchicznej Europy, związek z dziedzicem Wazów, Jagiellonów i Habsburgów byłby niesłychanym awansem. Niestety, jak wiadomo, małżeństwo to nie dochodzi do skutku, Elżbieta wychodzi za mąż za przywódcę niemieckich protestantów, elektora Fryderyka V, późniejszego jednorocznego władcę Czech, zwanego „Królem Zimowym”. I ostatecznie przypada jej długi wygnańczy los w Hadze. A gra o koronę angielską i szkocką, polską i litewską, szwedzką i moskiewską, a wreszcie czeską rozegrała się już w innych wielkich dramatach dziejowych.
Ale w Londynie powieściowy Naborowski spotyka się nie tylko z królem, jego rodziną i filozofującym kanclerzem Francisem Baconem, analitykiem naszych poznawczych złudzeń, z cynicznymi politykami, dworakami i dyplomatami, z różokrzyżowcami, uczonymi i mistrzami nauk tajemnych. Poznaje wtedy też poetę i „aktorzynę” Szekspira („o ile w ogóle istniał”) i bierze udział w premierowym spektaklu „Burzy”. Co do niej zresztą Mrowcewicz jest przekonany – o czym mówił już w „Małym folio” – że przedstawia ona w istocie dramatyczne perypetie z dziejów Wazów, nawiązując do uwięzienia rodziców przyszłego Zygmunta III, Jana III oraz Katarzyny Jagiellonki, przez szalonego Eryka XIV na wyspie na jeziorze Melarm, a potem na zamku Gripsholm (gdzie urodził się późniejszy król Polski).
I ostatecznie, mówi Mrowcewicz, patronem jego barokowego powieściowego widowiska jest „przede wszystkim Shakespeare, który jest niebem, morzem i ziemią, który jest po prostu ŚWIATŁEM”.
Gra luster
Tak właśnie – barokowego, barokowego najgłębiej, nawet w owych miejscach, gdzie wydaje się ona zabawą. Bo to nie jest ani pastisz, ani mechaniczny kolaż cytatów z rozmaitych tekstów kultury, ani silva rerum z literackiego lamusa, ani wreszcie archaizacja na modłę Sienkiewicza, Przyborowskiego czy nawet wielkiego i rzetelnego Kraszewskiego. Piękne, cyzelowane frazy tej opowieści, jej koncepty i jej poruszające obrazy, szyte nierzadko wierszem wielkich poetów, pojawiają się bowiem nie w swej (w domniemaniu) zamierzchłej bezpośredniości, lecz są wytworem ogromnej, organicznej i wnikliwej asymilacji – destylacji przez nowoczesny umysł i jego reguły gry. Słowem, Krzysztof Mrowcewicz nie wciela się w Daniela Naborowskiego naiwnie, nie imituje go, jak to czynił jeszcze Jarosław Marek Rymkiewicz: jest – najzwyczajniej – Naborowskim na nasze dni, kontynuatorem, nie naśladowcą. I czyta tamte odległe światy wedle pisanej nam zasady „płynności” – płynności widzenia i wyobraźni.
Autor jednak nie byłby sobą, gdyby zaraz nie zaprzeczył, jak sądzę, podobnemu spojrzeniu. Edytorska szata tej książki zdaje się to potwierdzać: nie dość bowiem, że zdobią ją wyszukane winiety i inicjały, że ma też ona, na wzór druków „z epoki”, rozliczne marginalia. I że na jej licznych rycinach pojawiają się tajemnicze czy demoniczne figury, konstrukcje i alegorie, niepokojące zwierzęta i wieloznaczne symbole, kościotrupy i obnażone postaci, rekwizyty nieznanych praktyk. Także dawna ikonografia – choćby „Melancholia II” Dürera, hybrydalne portrety Arcimbolda, światła świec z intymnych płócien Georges’a de La Toura albo „martwe natury” Holendrów (z ich obrazami ładu, który się właśnie rozprzęga) – jest tu ważnym źródłem pisania. Pisania, z jednej strony, bardzo sensualnego, apelującego jakby do ważnej dla barokowego malarstwa symboliki Pięciu Zmysłów (wystarczy przeczytać te zmysłowe, nieraz dosadnie, opisy karczem i dworów, podłych miejskich zaułków i sielskich ogrodów, żeglowania wśród burzy i pijaństwa do upadłości, „gabinetów osobliwości” z ich monstrami i szkieletami i plugawych lekcji anatomii, scen pożądania, nienawiści i rozkoszy, groteskowych osób i strojów, ezoterycznych misteriów…). Pisania, z drugiej strony, wizyjnego w swoich obrazach nieba ogarniętego burzą albo pogodnym blaskiem, ale też skazanego na uwięzienie w okowach iluzji, pośród gry cieni i świateł. I luster, zwłaszcza luster, które są w tej powieści stałym, jakby nieubłaganym zwiastunem zwątpień i złudzeń, i nierozstrzygalnych tajemnic: „List piszę wieczorem, przy blasku świecy. Świeca drży podwojona w lustrze, a jako że w głębi pokoju jest jeszcze jedno lustro, świece się mnożą, kopcą, mącą zwierciadła, wydłużają falujące cienie. Ciemno jest w kątach, ciemny jest korytarz, który kończy się w ciemności uchylonymi drzwiami. Ten korytarz, którym przechodziłem już wiele razy. Ale może tamten, w lustrze, jest inny i prowadzi gdzie indziej? W Jakiś świat, którego nikt nie pomyślał, w świat gry szklanych odbić, tam, gdzie mieszkają duchy?”.
To uwiedzenie poprzez iluzję, poprzez światy niepewne, niedokonane, pograniczne z zaświatem, zaczyna się zresztą w tej książce od zaraz, od jej okładki, na której niczym pieczęć widnieje trompe l’oeil Cornelisa Gijsbrechtsa z 1675 roku [Kolonia, Wallraf-Richartz-Museum] opatrzone podwójnym tytułem: to więc albo „Quodlibet” („Co się podoba”, z oczywistym odniesieniem do Szekspira), albo też po prostu „Stojak na listy”. Nie można się jednak dać zwieść autorowi – trzeba pójść za tą pierwszą z możliwości.
Książka:
Krzysztof Mrowcewicz, „Burza i zwierciadło”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2022.