1.

W ubiegłym tygodniu miałem okazję dyskutować w programie publicystycznym „Super Expressu” redaktor Kamili Biedrzyckiej. Niespodziewanie, nie żaden lewicowo-lewicowy publicysta, ale redaktor Łukasz Warzecha, oznajmił, że partia władzy wraz z prezydentem zmieniła tak zwane lex Tusk pod naciskiem Amerykanów. Oczywiście, w sieci znajdą Państwo podobne opinie innych autorów, wraz z przypomnieniem o uratowaniu przez Waszyngton telewizji TVN czy interwencjach z czasu ustawy o IPN. 

Skandal? Przecież „wszyscy to wiedzą”.

Tyle że te opinie obywają się w zasadzie bez twardych dowodów. Dlatego wzrok należy skierować w innym kierunku. Osłabienie instytucji państwa polskiego w ostatnich latach spowodowało, że de facto Trybunałem Konstytucyjnym stała się dziś ambasada amerykańska.

Piszę o tym, albowiem po opublikowaniu artykułu o polskich sprawach w „New York Timesie” w ojczystych mediach społecznościowych co nieco się zagotowało. Uwagi na temat splotu geopolityki oraz spraw krajowych w czasach wojny na Wschodzie budzą emocje, nie ma się czemu dziwić.

Dopiero jednak w kontekście przebiegu prac na „lex Tusk” na serio można wrócić do pytania z tekstu z „NYT”: czy w czasie wojny z autorytarną Rosją Putina USA nie powinny czasem przypominać naszemu rządowi o przynależności do rodziny państw demokratycznych? Jeśli wziąć słowa Warzechy i innych osób poważnie, to USA i tak to mniej lub bardziej zakulisowo czynią we współpracy z obecnym rządem Prawa i Sprawiedliwości. 

2.

Czy oznacza to ciche wyprzedawanie interesu narodowego? Jakąś Targowicę 2.0? Oczywiście, że nie. Jak pisał Stefan Sękowski w „Rzeczpospolitej”: „Wolałbym, żeby strażnikiem konstytucji był w Polsce prezydent RP, a nie prezydent USA. Te przykłady [ustawa o IPN, lex TVN, lex Tusk – przyp. JK] wskazują nam nasze miejsce w szeregu jako kraju zależnego, co mnie martwi”. Zgadzam się z podskórnym wnioskiem Sękowskiego, że sianie instytucjonalnego zamętu od 2015 roku walnie przyczyniło się do ułatwienia zewnętrznych nacisków. Lider PiS-u sądził, że konstytucyjna mętna woda będzie działać na jego korzyść. 

Tak było w początkowym okresie kryzysu. Osłabienie Trybunału Konstytucyjnego i próby wpływania na wymiar sprawiedliwości wzmacniały władzę wykonawczą. Znikały rozmaite ograniczenia. Skoro PiS nigdy nie zdobyło większości konstytucyjnej i nie można było zmienić ustawy zasadniczej z 1997 roku de iure, uczyniono to de facto. Owa metoda, jak wiadomo z historii państwa i prawa, ma jednak swoje granice. Po początkowym wzmocnieniu rządu – do państwa wkrada się chaos prawny i rosną koszty zarządzania kryzysowego. Przykładem tego był tak zwany bunt sędziów w Trybunale Konstytucyjnym. Nic nowego pod polskim słońcem.

Warto o tym przypominać, albowiem całe spory o „Targowicę” oraz rzekome „donosy”, choćby nie wiadomo, w jaką euforię wprawiały algorytmy zza Oceanu [sic!], i nie wiadomo, jak się klikały w naszym języku – są sporami NIE NA TEMAT. Owe zarzuty, chociaż atrakcyjne na tle historii, świadczą o neurotycznym stosunku do otaczającej nas rzeczywistości. O oglądaniu geopolitycznych rozgrywek przez okulary przeszłości, przecierane szmatką pobożnych życzeń. Pomijam w tym miejscu, skalę histerycznych reakcji na artykuł w „NYT” – trudno bowiem rozstrzygnąć, na ile boty udawały ludzi, a na ile ludzie udawali boty. Przejdę do trzech ważnych dla nas, jako dla wspólnoty, punktów.

3.

Po pierwsze, czy wolno debatować o polskich sprawach poza krajem?

W latach 1999/2004 dokonała się wielka ucieczka ze Wschodu. Polska wstąpiła do NATO, później do UE. Przerwano nieszczęsny cykl zależności naszego kraju od Moskwy, który sięgał XVIII wieku. Oczywiście, wszystko ma swoją cenę. Ową ceną do zapłacenia było uszczuplenie suwerenności na rzecz struktur międzynarodowych. Po 1989 trauma obecności wojsk radzieckich na naszym terytorium była na tyle duża, że nie wahano się przed podjęciem zasadniczych decyzji, na które życzliwym okiem spoglądał także papież Jan Paweł II.

Sukces w zabezpieczeniu polskiej suwerenności zmusza do nowego rozdania na politycznej scenie. Dawne podziały wietrzeją. Tak było w 1989, tak było w 2004. Po chwili geopolitycznej dezorientacji („Udało się! …ale co dalej?”) do naszego życia wkroczył nowy podział: na tych, którzy boją się „tylko” Wschodu, oraz na tych, którzy boją się Wschodu, ale także Zachodu.

Podkreślam: boją się – nasz kraj po doświadczeniu wymazywania z mapy jest krajem posttraumatycznej suwerenności. Polacy nerwowo reagują na każde zagrożenie z zewnątrz. Przeczuleni są także na tle potencjalnej zdrady. Często wyolbrzymiają zagrożenia fikcyjne, nie zauważając realnych. Wszystko to wydaje się jednak zrozumiałe. Nie na to uczyliśmy się w szkole o rozbiorach, żeby nie mieć teraz skojarzeń z Targowicą, kampanią wrześniową itp. 

Politycy rządowi skwapliwie wykorzystują nasze kody kulturowe. W 2023 słowem roku jest „suwerenność” i oczywiście jej obrona. Warto dodać jeszcze jedno: hipokryzja. Oczywiście, nie przejmą się tym zarzutem, to jednak nie powód, aby nie przypomnieć o tym, że Zbigniew Ziobro w Parlamencie Europejskim skarżył się na polski rząd. 

Tak, tak, proszę Państwa, minister sprawiedliwości i lider „Suwerennej Polski” dnia 6 lipca 2011 roku podczas inauguracji polskiej prezydencji w UE opowiadał na Zachodzie, jak koszmarny jest rząd Donalda Tuska. Tym wspominkom pikanterii dodaje fakt, że politycy Platformy Obywatelskiej skarżyli się na donosicielstwo. Na przykład Jacek Protasiewicz z PO powiedział: „Zacznę od słów przeprosin, za to, że europosłowie z Polski, z PiS, wykorzystują PE do naszej wewnętrznej debaty i przeprowadzają tutaj nasze polsko-polskie spory”.

4.

Jednak to nie koniec. Jest więcej smakowitych cytatów.

„Parlament Europejski jest naturalną areną do informowania o tym, co dzieje się w kraju” – tak PiS skomentowało wówczas wystąpienie Ziobry. „Jeśli poważnie traktujemy misję eurodeputowanych, to niechaj zadają pytania, niechaj pokazują to, co się dzieje w naszym kraju. Czymś złym byłoby, gdybyśmy wszyscy przymykali oczy na to, co się dzieje” – komentował ówczesny szef klubu PiS-u, Mariusz Błaszczak. I tu pyszny cytat z Błaszczaka: „Parlament Europejski nie jest jakimś towarzyskim skupiskiem ludzi, tylko posłów wybranych z poszczególnych państw, którzy reprezentują swoich wyborców i którzy zadają pytania i oczekują rzetelnych odpowiedzi na te pytania. […] Prawda zaś wygląda tak, że obecna władza w Polsce nie toleruje krytyki, a media stoją po jej stronie i nie informują o zagrożeniach demokracji”.

Inny europoseł PiS-u, Ryszard Legutko, nie tylko poza krajem bezpardonowo wynosił polskie sprawy na europejskie forum i krytykował polski rząd, ale także wyraził nadzieję, że „Donald Tusk nie będzie próbował ograniczyć publicznej debaty w Polsce, argumentując to tym, że krytyka rządu w trakcie prezydencji szkodzi Polsce”. Atakując premiera Polski wówczas słowami, które naprawdę warto przytoczyć: „Panie premierze, zamykanie ust konkurentom politycznym nie jest w Europie akceptowane”.

Inny dzisiejszy supersuwerenista, Antoni Macierewicz, nie wahał się ani chwili, aby apelować o uruchomienie jej organów i zaangażowanie UE w stworzenie Międzynarodowej Komisji do spraw Katastrofy Smoleńskiej. Proszę sobie przypomnieć, że na ten temat pisało i mówiło Radio Maryja, bez wspominania o Targowicy, Ujściu czy innych negatywnie kojarzących się miejscowościach okresu I Rzeczypospolitej.

Jeśli chodzi o zarzut donoszenia na Polskę poza granicami od czasu 1999/2004, jest on w pełni obrotowy. Krótko mówiąc, warto zrozumieć jego historyczne podglebie, jednak zajmowanie się nim na serio w wypowiedziach polityków to zawracanie głowy. 

5.

Po drugie, czy wolno debatować o Polsce poza Polską – w czasie wojny?

Wśród ciekawszych zarzutów pojawia się uwaga o tym, że w czasie wojny raczej nie należy pisać o Polsce poza krajem. Argument ten podniósł Jarema Piekutowski, z którym miałem okazję polemizować w audycji Tomasza Stawiszyńskiego na antenie Tok FM.

Po uchwaleniu pierwotnej wersji „lex Tusk” wybuchła awantura o granice wpływania na proces wyborczy. Rzecz od razu stała się przedmiotem debaty międzynarodowej. Członkowie rządu PiS-u brali jak najbardziej czynny udział w opowiadaniu o sprawach polskich poza Polską. Poinformowano nas, że dnia 1 czerwca br. minister spraw zagranicznych udał się do Oslo na spotkanie szefów MSZ państw NATO i tam miał zapewniać sekretarza stanu USA Antony’ego Blinkena, że z ustawą o komisji do spraw badania wpływów rosyjskich jest wszystko w porządku.

Wiemy, że prezydent Andrzej Duda wraz z PiS-em wycofali się z tego stanowiska. Jednak rodzi się pytanie, czy wcześniejsza dyskusja nie nosiła znamion wprowadzania w błąd naszego strategicznego sojusznika? Czy takie postępowanie leży w naszym interesie?

Moja odpowiedź brzmi: nie. I tym bardziej – w czasie walki z autorytarnym reżymem Putina nasza debata powinna być demokratyczna.

Właśnie dlatego przypominałem, że w latach 1999/2004 uszczupliliśmy suwerenność na rzecz UE i NATO w naszym interesie. Skądinąd słusznie zauważali to politycy PiS-u na międzynarodowych forach, tyle że czynili to, zanim zdobyli władzę w Polsce (ciekawe, czy się powstrzymają przed forami międzynarodowymi, jak stracą władzę).

Obecny system powiązań międzynarodowych sprawia, że zarzuty o donoszenie na kraj – są niedorzeczne, bo pochodzą z minionej epoki, ery bicia się o niepodległość, a nie życia w niepodległym kraju z wolnością debaty jako warunkiem demokracji. Rozumiem te odruchy i nie zgadzam się z nimi.

Oczywiście, że obecny rząd, jak każdy inny, chciałby monopolu w sprawach najważniejszych dla bezpieczeństwa, jakiejś wyłączności głosu ponad granicami. Jednak walka o demokrację przebiega ponad granicami. I na pozostawienie ostatecznego monopolu debaty – właśnie o sprawach zasadniczych – w rękach rządu nie może być zgody. To nie byłaby demokracja ani liberalna, ani nieliberalna – po prostu żadna.

Warto może podkreślić, że argument „z wojny” na swoją korzyść przytacza rząd Mateusza Morawieckiego non stop. Czyni tak bez żadnego przejmowania się instrumentalizacją tematu w okresie przedwyborczym.

6.

Po trzecie, czy prawica mogłaby używać translatorów? 

Najważniejsze zdanie dla armii krytyków artykułu z „NYT”, jak można sądzić, nie dotyczyło wcale tego, że w Polsce łamie się prawo i standardy dobrych obyczajów. Nie, krytyków nic nie obchodzi moralna degeneracja reprezentantów mediów publicznych (choćby na tle sprawy Filiksów – kampanii medialnej nieprzychylnej wobec rodziny już po samobójstwie nastolatka; w TVP wymowne było zaniemówienie redaktora Adriana Klarenbacha).

Najważniejsze bowiem okazało się pytanie, czy – skoro walczymy z autorytarnym reżymem Putina – USA nie mogłyby się zastanowić nad uzależnieniem strumienia dolarów od utrzymania w Polsce demokratycznych standardów.

Oto zdanie: „Waszyngton mógłby uzależnić pomoc finansową – w zeszłym roku Stany Zjednoczone zainwestowały 288,6 miliona dolarów w polskie wojsko – od przestrzegania standardów demokratycznych i rządów prawa”.

Nigdzie nie pada zatem sugestia o odbieraniu dotychczasowej pomocy. Nigdzie nie pojawiło się zdanie o odcięciu Polski od wsparcia militarnego. Jak widać po słowie could [mógłby], chodzi o rozważenie uzależnienia przyszłej pomocy finansowej od przestrzegania standardów demokratycznych i rządów prawa.

Jeśli kogoś boli „przestrzeganie standardów demokratycznych i rządów prawa”, niech sobie przypomni, z kim trwa walka militarna i ideologiczna na Wschodzie. W 2023 roku obronę partyjnych interesów przedstawia się przy tym jako obronę suwerenności. Proszę nie dać się na to nabrać.

Cytat przekręcono w mediach społecznościowych. Sens tekstu zmasakrowano w tygodnikach prawicowych. Apeluję do redaktorów, choćby do redaktora Rafała Ziemkiewicza: czy prawica mogłaby zacząć używać translatorów i oddawać się przyjemnościom lektury ze zrozumieniem? 

7.

W „Onecie” redaktor Witold Jurasz zauważył, że Waszyngton wcale nie musi być zainteresowany praworządnością. Podzielona i słaba Polska, w której wszyscy bez głębszej refleksji skaczą sobie do gardeł, wydaje się na rękę Amerykanom. Warto się nad tym zastanowić.

Tyle że nasz polsko-polski amok, podsycany gorliwie przez sztaby wyborcze, zastąpił ponadpartyjną rozmowę o bezpieczeństwie. Tymczasem zamiast bredni o maksymalnej suwerenności państwa, warto przypominać sobie, że Polska sama się nie obroni.

Nawet Finlandia z poważnymi siłami zbrojnymi schroniła się pod parasolem NATO. Co zrobiły Helsinki? Odstąpiły cząstkę suwerenności za cenę bezpieczeństwa.