„Jestem zdziwiona, że jesteś zdziwiona” – powiedziała mi znajoma dziennikarka, której opowiedziałam o groźbach śmierci, które przychodziły do mnie i Jarosława Kuisza przez dwa tygodnie po opublikowaniu tekstu w „The New York Times” o polskiej praworządności. Rzeczywiście. Pamiętam, gdy ujawniono, że groźby śmierci otrzymywał prezydent Gdańska, Paweł Adamowicz – wtedy wywoływało to szok. Pamiętam także, że szokiem było, gdy podczas demonstracji ulicznej na „szubienicach” powieszono zdjęcia europosłów. To było kilka lat temu.
A dziś? Rozmawiam z koleżankami i kolegami z różnych redakcji i słyszę, że w międzyczasie sprawa się „znormalizowała”. Wielu eksponowanych w mediach dziennikarzy mówi mi, że otrzymuje takie groźby kilka razy w miesiącu, nawet kilka razy w tygodniu. Niektórzy codziennie. Zaznaczmy, że przemoc nie ogranicza się do gróźb śmierci – są także inne zapowiedzi przemocy, wyzwiska, opluwanie. Większość dziennikarzy wypracowała strategię polegającą na przeczekiwaniu. Piszą coś, a gdy potem przychodzą pogróżki, nie reagują, bo nagłaśnianie sprawy wzmaga ją. Część zgłasza tak zwane groźby karalne na policję, ale raczej robi to dla zasady. Bo jeśli chodzi o policję, zakłada się z góry, że ta będzie bezradna.
Groźby przychodzą przez media społecznościowe, a więc drogą elektroniczną. Może to pozwala myśleć, że są mniej realne niż namacalny list papierowy lub widoczne w przestrzeni publicznej szubienice dla europosłów. A przecież życie w sieci już dawno stało się nieodłączną częścią naszej społecznej obecności. Uprawiamy życie towarzyskie w mediach społecznościowych, spotykamy tam życiowych partnerów, znajdujemy produkty, które następnie kupujemy. Nie ma powodów, aby uważać, że przemoc doświadczana i wyrządzona w tych mediach jest mniej prawdziwa niż ta twarzą w twarz.
Wtórna wiktymizacja
Panuje jednak zastanawiające przyzwolenie na tego rodzaju przemoc. Osobę wystawioną na nią przywołuje się do porządku, tak jakby powinna się z nią liczyć. „Napisaliście coś, o czym wiedzieliście, że wywoła burzę” – napisał pewien kolega – „więc czemu się dziwicie?”. Jednak burza to jedna rzecz – a druga to życzenia śmierci. Burza jest czymś normalnym w demokratycznej sferze publicznej. Nie oczekuję, że w trakcie gorącej debaty interlokutor będzie zakładać retoryczne białe rękawiczki. Nie ma też co obrażać się na to, że ktoś wyrazi swoje zdanie nieco bardziej jędrną polszczyzną, wskazując, że interlokutor (lub interlokutorka) nie jest zbyt mądry (mądra). Dozwolone jest również, a jakże, wywijanie co mocniejszymi publicystycznymi zwrotami, określającymi dane zachowanie, wypowiedź pisemną czy ustną. Niektórzy polemiści z prawicy pisali na przykład, że nasza argumentacja jest „haniebna”. Niewiele tu pola do riposty, bo zarzut „hańby” nie jest argumentem, na który można odpowiedzieć. Ale takie jest publicystyczne prawo. Co innego, gdy ktoś życzy śmierci lub grozi innego rodzaju przemocą. To już nie jest burza, ale przekroczenie granic. To jest zgoda na przemoc, normalizacja jej, to samo, co argument: „zgwałcił, bo założyła za krótką spódnicę”.
Ktoś inny napisał: „jesteście dziennikarzami” (w domyśle: jesteście znani, jesteście osobami publicznymi), „więc was nie żałuję”. Z jakiego powodu osoba publiczna bardziej zasługuje na życzenia śmierci niż inna? Kiedy publikowanie swojego nazwiska lub wizerunku zaczęło oznaczać przyzwolenie na przemoc? Jeszcze ktoś inny sugerował, że jesteśmy przewrażliwieni – zupełnie jakby pogróżki tego rodzaju były rodzajem retorycznej zabawy, ironicznymi uwagami. Tak jednak nie jest. W „Kulturze Liberalnej” przygotowaliśmy dokumentację różnego rodzaju komunikatów, które do nas przychodziły po opublikowaniu tekstu. „Zabrać qrwie obywatelstwo”, „będziecie wisieć”, „takie jak ty to się kiedyś goliło do łysa” – te uwagi raczej nie brzmią ironicznie.
Normalizacja życzeń śmierci i w ogóle agresji pod adresem konkretnej osoby po jej wypowiedzi publicystycznej jest pewnie częściowo zapośredniczona atmosferą polityczną w Polsce po 2015 roku. Jednak tylko częściowo, ponieważ zjawisko jest globalne. Jest ono zatem w jeszcze większej mierze efektem rozpowszechnienia mediów społecznościowych. Francuski socjolog Pierre Rosanvallon pisał swego czasu, że media te zmieniają nas jako podmioty polityczne. Jesteśmy bardziej nastawieni na naszą „autentyczność”, autentyczność przeżyć, emocji. Jesteśmy nastawieni na jednostkowość, a nie grupowość życia społecznego. Na „tu i teraz” naszych oburzeń, a nie na wspólnotę, w której obok emocji musi być jeszcze myśl o tym, co wspólne.
Oczywiście, nie jest tak, że tego rodzaju autentyczność musi zawsze wiązać się z nienawistną mową i hejtem. Na obecność tych dwóch ostatnich w wielkiej mierze wpływają algorytmy działające w mediach społecznościowych. W ostatnich latach wiele pisano choćby na temat Twittera, że w większej mierze sprzyja kampaniom nienawiści niż pozostałe platformy społecznościowe. Choć powtarza się jak mantrę, że stało się to wraz z przejęciem medium przez Elona Muska, w istocie na problem ten zwracano uwagę już niemal dziesięć lat temu, czyli długo przed czasami ekscentrycznego miliardera. Od tego czasu Twitter wciąż nie rozwiązał problemu. Z innymi platformami nie jest lepiej. Wiele napisano o tym, jak Facebook przyczynia się choćby do polaryzacji politycznej. Jednym z najbardziej niepokojących przykładów była tu sprawa ludobójstwa w Mjanmie (Birmie) – eksperci do spraw praw człowieka w ONZ zwracali uwagę, że Facebook pełnił ważną funkcję w szerzeniu mowy nienawiści w tym państwie.
Zakrzykiwanie Milla
W XIX wieku angielski filozof John Stuart Mill, jeden z ojców współczesnego liberalizmu, wzywał do stworzenia przestrzeni publicznej opartej na wolności słowa. Każda osoba powinna móc wypowiedzieć swoje poglądy w debacie publicznej – przekonywał. Wówczas poglądy, które nie są prawdziwe, albo te, które są zbyt radykalne, będą podlegać weryfikacji w dyskusji. Ludzie, dyskutując, uzgodnią wiele punktów widzenia. Poglądy skrajne będą się łagodzić i przesuwać do centrum, zamiast nabrzmiewać na marginesach debaty publicznej.
Gdy pojawiły się media społecznościowe, towarzyszyła im romantyczna epoka wiary w ich zbawienną moc dla demokracji. Uważano, że „era Zuckerberga”, nazwana tak na wzór „ery Gutenberga”, pozwoli na aktywizację obywateli i uwolnienie demokratycznej energii. Że media społecznościowe dadzą ludziom nową agorę, zamienią nas w krytycznych i refleksyjnych „prosumentów” (zamiast zorientowanych na dobra materialne konsumentów). Z perspektywy ostatnich lat dobrze już wiemy, że obraz mediów społecznościowych nie jest różowy. Jak każde wynalezione przez człowieka narzędzie komunikacji potrzebują one regulacji, przyzwyczajenia i kompetencji ludzi, którzy ich używają. W przeciwnym razie zbyt duże jest prawdopodobieństwo, że zamiast prosumentów powstają bezmyślnie podający treści followersi, dodatkowo niepokojąco przyzwalający na przemoc. Wtedy millowska debata publiczna zostaje zakrzyczana, zanim w ogóle się rozpocznie.
Debata publiczna jest istotną częścią demokracji. Dlatego konieczne jest, abyśmy pamiętali, że przestrzeń mediów społecznościowych nie jest w żaden sposób „wirtualna”, czyli mniej prawdziwa, niż to, co otacza nas w trzech wymiarach. Występująca w nich przemoc jest realna, a zwracanie na nią uwagi to nie wyraz przewrażliwienia, ale traktowania serio otaczającej rzeczywistości. A także troski o wspólną agorę.