Sprawa pani Joanny, postawionej w opresyjnej sytuacji przez policję po samodzielnym wykonaniu aborcji, jest nietypowa na tle innych bulwersujących spraw – chociaż minął już ponad tydzień od jej ujawnienia, wciąż mówi się o niej i pisze.
W tym czasie posłowie Koalicji Obywatelskiej Michał Szczerba i Dariusz Joński ujawnili, że w biurowcu w centrum Warszawy powstały, jak to nazwali, „tajne mieszkania i apartamenty” dla osób związanych z władzą, prezes Jarosław Kaczyński wykluczył ze wspólnoty Polaków lidera PO Donalda Tuska, okazało się, że mąż minister Jadwigi Emilewicz dostał posadę w radzie nadzorczej spółki Orlen Asfalt. Zgodnie z prawem inflacji afer, które działa w Polsce w ostatnich latach, o poniżeniu i zastraszeniu, które spotkały panią Joannę, powinno być już cicho, bo uwagę powinny przyciągnąć inne skandale. Tak się jednak nie dzieje.
Wprawdzie nadużycie władzy wobec kobiety nie wyciągnęło na ulice tysięcy osób, jednak temat wraca w różnych odsłonach – demonstracje odbywają się, tylko mniej liczne, sprawą zajmuje się zespół parlamentarny, a polityczki i politycy wciąż komentują ją w mediach.
Kobieta-terrorystka
Sprawa pani Joanny pokazała dwie rzeczy. Pierwsza to niepisany, ale w rzeczywistości zmieniający się status kobiety, która zaszła w ciążę. W przypadku pani Joanny wystarczyła informacja, że wykonała ona samodzielnie aborcję, aby funkcjonariusze poczuli się upoważnieni do nieuprawnionej ingerencji w jej prywatność, nietykalność – ogółem, do zanegowania części jej praw obywatelskich.
Działali tak, jakby mogli te prawa pominąć, jakby kobieta była terrorystką, wobec której można zawiesić pewne podstawowe zasady w imię bezpieczeństwa publicznego.
Podobny mechanizm zadziałał wśród lekarzy, którzy nie chcieli przerwać ciąż zagrażających życiu ich pacjentek, a one umarły. Status tych pacjentek w oczach lekarzy, jak wskazują ich działania, zmienił się z powodu ciąży i ratowanie ich nie było już najważniejsze. One same jakby przestały być pełnoprawnymi osobami czy obywatelkami.
Pokazuje to, że sposób, w jaki państwo PiS-u traktuje aborcję, wpłynął na to, jak politycy, lekarze, policjanci traktują kobiety w ciąży. Nie chodzi tylko o wyrok Trybunału Julii Przyłębskiej, który ograniczył możliwość wykonywania legalnych aborcji tylko do przypadku gwałtu lub ratowania życia kobiety. Na postawy wpłynęły nie tylko powtarzane w przestrzeni publicznej słowa typu „życie poczęte”, „zabijanie” zamiast „płód”, „aborcja”, ale też działalność środowisk antyaborcyjnych, ich publiczna obecność, zwłaszcza pod szpitalami, zastraszająca lekarzy, czy też lęk przed tym, jak prokuratura potraktuje przerwanie ciąży w szpitalu – jako ratowanie kobiety czy złamanie prawa. Aborcja przestała być postrzegana jako moralny wybór, jest traktowana jako zniweczenie ciąży, którą trzeba chronić. Nawet jeśli będzie to ochrona przed nosicielką tej ciąży, czyli kobietą.
I tak kobiety straciły w Polsce prawo do siebie samych, tylko dlatego, że są w ciąży albo przeprowadziły aborcję. Utrata tej autonomii nie jest zapisana w żadnym kodeksie. Jest to utrata domyślna, uzasadniania lękiem albo wewnętrznym przekonaniem innych osób, które przejmują życie czy wolność kobiety w swoje władanie.
Pokazuje to sytuacja, w której policjanci zażądali od pani Joanny telefonu i laptopa. Przecież w Polsce obywatel nie musi udostępniać swoich rzeczy policji, jeśli w danej sytuacji nie jest zagrożone czyjeś życie lub mienie, nie musi nawet wpuścić jej do domu. Policjanci, którzy odebrali rzeczy pani Joannie, zachowywali się, jakby uzasadniała to jej przerwana ciąża. Ciąża odebrała jej więc w rzeczywistości, choć nie w prawnych kodeksach, część podstawowych praw obywatelskich.
Państwo zachęca do dyskryminacji
Druga kwestia dotyczy tego, na jakiej podstawie policja przyznała sobie takie uprawnienia. Funkcjonariusze muszą wiedzieć, że tego się od nich oczekuje, a więc, że nie spotka ich za to kara, a raczej uznanie. Być może na tej samej zasadzie lekarze bardziej boją się konsekwencji, które spotkają ich za przerwanie ciąży niż za śmierć pacjentki.
Przyzwolenie na dyskryminację kobiet połączone z lękiem przed niejasno identyfikowanymi zasadami postępowania sprawiają, że tam, gdzie powinno działać prawo, działa uznaniowość. A skoro prawo ustępuje uznaniowości, to znaczy, że żyjemy nie w państwie prawa, a w państwie policyjnym.
Może dlatego ta sprawa wciąż porusza. Wybiórczo opresyjna policja, pracujący w lęku przed prokuraturą kosztem życia i zdrowia pacjentów lekarze działają na wyobraźnię – coś podobnego może spotkać każdego z nas.
Równie ważne jest jednak to, że prywatna sprawa, staje się w państwie PiS-u własnością publiczną, z cudzym prawem do ingerencji w wolność jednostki.