Stephen King jest pisarzem godnym uwagi. Potencjalnie zasługuje na uwagę nawet tych, którzy nie schodzą w lekturze poniżej pewnego poziomu. Jeszcze dzisiaj, kiedy powstają muzea i rozprawy doktorskie poświęcone fenomenowi znanemu jako disco polo, przyznanie w towarzystwie mającym się za wyrafinowane intelektualnie, że czerpie się przyjemność z lektury powieści Kinga, może skwasić nastrój, a już niemal na pewno wywoła ironiczne uśmieszki, które są niezawodnym symptomem nieschodzenia poniżej pewnego poziomu, przynajmniej na tle naiwniaków mówiących szczerze, co im się podoba, a co nie.

Godne uwagi w Kingu są jednak nie tyle „horror”, „makabra” i „przerażenie”, w których zdarza mu się przekraczać granice szmiry lub niezamierzonej śmieszności, ile raczej opisy zwyczajnego, codziennego życia ludzi z amerykańskiej prowincji. W ogromnym zestawie książek wyprodukowanych przez tego pisarza są takie, których naprawdę nie warto czytać. Wiele jego rzeczy to sklecona naprędce konfekcja księgarska. Jednak niektóre napisane przez niego powieści to świetna proza, niewiele ustępująca twórczości autorów z akademickiego kanonu (jeśli ktoś o nim jeszcze pamięta). A źródłem ich jakości jest głównie posiadana przez autora umiejętność opisywania nastrojów amerykańskiego życia małomiasteczkowego. Podejrzewam zresztą, że to tym klimatom na równi z grozą i strasznością King zawdzięcza niesłabnące od półwiecza powodzenie wśród publiczności łaknącej czegoś swojskiego, nie tylko w Stanach.

Termin „Southern Gothic” funkcjonował pierwotnie jako publicystyczna obelga dla pewnego rodzaju pisarstwa amerykańskiego, potem jednak został zaanektowany przez profesorów literaturoznawstwa, którzy nadali mu polor i godność jako nazwie jednego z najważniejszych nurtów w dwudziestowiecznej literaturze Stanów Zjednoczonych. Jego reprezentantami byli między innymi William Faulkner, Truman Capote, Cormac McCarthy, Harper Lee, Eudora Welty i Flannery O’Connor. Ich twórczość, mimo że w przypadku każdej tych osób pozostaje jedyna w swoim rodzaju, ma kilka cech wspólnych – za najważniejszą z nich można zaś uznać uobecnianie tego, co niesamowite, w tym, co zwyczajne.

Twórców spod znaku Southern Gothic można by próbować ułożyć na skali wyznaczającej zawartość niesamowitości w codzienności. Okazałoby się jednak, że niemal wszyscy mieszczą się w środkowej części rozkładu normalnego. W tej literaturze nie dzieje się prawie nic jednoznacznie strasznego (bo trudno nazwać czymś strasznym na przykład Faulknerowską scenę linczu na amerykańskim Południu w pierwszej połowie dwudziestego wieku – była ona tam bez mała równie pospolita, jak sceny korków ulicznych w wielkim mieście). Nie ma tam również niczego ewidentnie nadnaturalnego (chociaż niektóre sytuacje we wczesnych opowiadaniach Capote’ego są bliskie tej kategorii). Niesamowitości zawartej w powieściach i opowiadaniach Południowców nie da się pokazać palcem, ani kładąc go na konkretnym słowie czy zdaniu w tekście, ani kierując go w stronę określonego elementu świata w tym tekście przedstawionego. Jest ona rozłożona równomiernie, wszędzie i we wszystkim. Cały świat południowego gotyku jest nią przeniknięty. Ale dzieje się to w sposób całkowicie odmienny od tego, jakim Latynosi przesycali magią swoje światy w ramach „realizmu magicznego”. Ich chwyty nie wszystkim się podobały i po kilkudziesięciu latach wiele z nich trąci zapaszkiem sklepu z „egzotycznymi” pamiątkami dla turystów. Natomiast osiągnięcia Południowców jak dotąd oparły się próbie czasu. Może dlatego, że umieszczali niesamowitość nie w świecie i jego przedmiotach, lecz w umysłach ludzi żyjących w tym świecie. To z ludźmi dzieje się u nich coś dziwnego, nie z rzeczami. To ludzie patrzą na swoje otoczenie w taki sposób, że ono staje się niesamowite.

Stephen King oczywiście nie może być zaliczony do nurtu Southern Gothic, ponieważ żyje i tworzy w innej części swojego kraju. Ale ma z nim coś wspólnego. Jest kimś w rodzaju przyszywanego kuzyna z Północnego Wschodu albo może nawet jest „wariatem na strychu” dla tego gatunku. Podaje wprost, bez osłonek, to, co tamci dyskretnie sugerują – że w drobnych codziennych ludzkich rytuałach, w najzwyklejszych sytuacjach kryje się zaród szaleństwa, który może dać plon, jeśli uczestnicy tych wydarzeń, kierowani treścią swoich umysłów, skłonią się mimowolnie w nieodpowiednią stronę istnienia.

Carson McCullers zajmuje w konstelacji Southern Gothic ustaloną pozycję. Wraz z Flannery O’Connor tworzą swoistą diadę – były obie kobietami wyobcowanymi ze swoich środowisk, niezbyt się nadającymi do „normalnego” życia, od wczesnej młodości przejawiającymi talent literacki, mającymi spore problemy osobiste, zmarłymi względnie młodo po poważnych chorobach. Za życia poważano je mniej niż po śmierci. W Polsce McCullers znana była już od dawna z dwóch powieści wydanych w serii „Nike” („Serce to samotny myśliwy”, „W zwierciadle złotego oka”) i z długiego opowiadania „Ballada o smutnej knajpie”. Teraz dostaliśmy nowy przekład tego opowiadania w pakiecie ze wszystkimi pozostałymi, co uzupełnia dla polskich odbiorców obraz Southern Gothic o dość istotny element.

W utworach McCullers niesamowitości jest wyjątkowo niewiele jak na ten gatunek. O ich atmosferze decyduje bardziej jakieś je-ne-sais-quoi umieszczone między słowami i wewnątrz sytuacji fabularnych. Nikt nie jest tam szczególnie „dziwny” ani nic nadzwyczajnie „dziwnego” się nie dzieje. A jednak w tych utworach nikt nie jest też pewny ani samego siebie (względnie samej siebie), ani swojego otoczenia. Nie w tym sensie, że pewnego dnia obudzi się halucynując lub, że nagle zza węgła wyskoczy wilkołak albo starszawa ciocia podczas obiadu rodzinnego wejdzie na sufit i zacznie pluć ogniem na siostrzeńców – raczej w tym sensie, że nie ma się gwarancji trwałości co do żadnej z cech tworzących poczucie porządku świata. Oddanie tego rodzaju niepewności nie przez werbalizmy i nadmiar retoryki odautorskiej, lecz przez opisy sytuacji, działań i drobnych gestów, przez nieliczne wypowiadane słowa, należy do zadań wyjątkowo trudnych w rzemiośle pisarskim. Większość utworów McCullers zamieszczonych w wydanym przez Czarne tomie „Komu ukazał się wiatr?” pochodzi z jej wieku młodzieńczego, najwcześniejsze powstały, kiedy miała siedemnaście lat. Ich dojrzałość warsztatowa robi duże wrażenie.

Poetyka Southern Gothic jest unikalna. Ani w literaturze Starego Świata, ani u Latynosów nie występuje podobny gatunek. Jest w nim coś, co zaświadcza, że biali Amerykanie, którzy go stworzyli, wyrażali w nim nie do końca uświadomione przeświadczenie, że w świecie, który opanowali i którym zarządzają kosztem innych ludzi i przy ich wielkiej krzywdzie, nie są istotami dobrze osadzonymi, że ten świat – chociaż jest ich „światem życia” – nie jest przez nich w pełni oswojony, a oni nie są w nim w pełni osadzeni. Stąd też, chociaż w odniesieniu do innej części Stanów Zjednoczonych, biorą się fantazje Stephena Kinga (a wcześniej H. P. Lovecrafta) na temat grozy ukrytej w przyjemnych małomiasteczkowych landszaftach Nowej Anglii. Stary Świat od zawsze jest na własnych starych śmieciach. Dlatego tego rodzaju problemy miewają tylko jego forpoczty wypuszczone niegdyś na inne rejony. No, chyba że i u nas zdarza się komuś mieć poczucie, że mieszka na obcych trupach.

 

Książka:

Carson McCullers, „Komu ukazał się wiatr?”, przełożył Michał Kłobukowski, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023.