Kiedy mówię znajomym, że piszę książkę filozoficzną o kryzysie wieku średniego, czekam, aż przestaną ze mnie żartować, a następnie proszę o propozycje lektur. Większość znajomych – zwłaszcza mężczyźni – podsuwa mi głównie powieści. Niektóre już wymieniłem, a do niektórych z czasem dojdziemy. Inne mieszczą się w przedziale od komicznych (Richard Russo, „Prawy człowiek”) przez sarkastyczne (Saul Bellow, „Herzog”) po ponure (Richard Yates, „Droga do szczęścia”). Ogólnie rzecz biorąc, wpisują się w stereotyp wieku średniego jako okresu utraconych szans, zawiedzionych nadziei i uciążliwych powinności społecznych. Osiągnąć wiek średni to patrzeć, jak życie nas omija.
Niektórzy znajomi opowiadają mi o swoich osobistych doświadczeniach. Oto co napisał do mnie kolega, naukowiec z bogatym dorobkiem:
W połowie 1994 roku dopadło mnie coś na kształt kryzysu wieku średniego. Latem tego roku skończyłem czterdzieści lat. […] Wszystko mi się w życiu świetnie układało. Miałem jednak trójkę małych dzieci i ogromny kredyt hipoteczny, przez co ogarnęło mnie nieodparte uczucie, że już nigdy niczego nie zmienię. Że już nigdy… jak by to powiedzieć… nie napiszę powieści, nie nakręcę filmu, nie zostanę piosenkarzem folkowym i nie zrobię żadnej z innych rzeczy, o których zawsze marzyłem. Miałem pozostać na zawsze uwięziony w potrzebie osiągania dochodów na określonym poziomie, co mnie potwornie przygnębiało. To było oczywiście strasznie egoistyczne i moja żona nie chciała o tym słyszeć. Teraz jednak znajduję dziwną pociechę w fakcie, że być może istnieje cały gatunek literacki na ten temat!
Niewątpliwie można znaleźć pociechę w fakcie, że nie jesteśmy w czymś sami, ponieważ rozpoznanie się w losie innych to wstęp do zrozumienia. Czy można sobie wyobrazić coś bardziej dodającego otuchy niż świadomość, że poczucie „życie mnie omija” dotyka tak wielu innych ludzi? Musimy spojrzeć w oczy rzeczywistości, która w moim przypadku wygląda następująco:
Na początku chciałem zostać poetą. Pierwszy utwór, który można by od biedy nazwać wierszem, napisałem jako siedmiolatek: rymowane kuplety o smutku placu zabaw, T.S. Eliot spotyka Ogdena Nasha. To się nadawało tylko do kosza. Podszedłem do sprawy trochę poważniej, kiedy wziąłem udział w warsztatach przeprowadzonych przez Carol Ann Duffy, wtedy szerzej nieznaną późniejszą laureatkę wielu nagród. Kazała nam pisać sonety z punktu widzenia podmiotów lirycznych losowanych z kapelusza na karteczkach papieru. W pierwszych czterech linijkach mieliśmy opisać, co widzą przez okno. Mnie się trafiła „modelka”. Miałem wtedy dwanaście lat i zazdrościłem dziecku, które wylosowało „astronautę”. Stremowany i zawstydzony, chyba po raz pierwszy w życiu próbowałem wyobrazić sobie świat widziany oczami innej osoby. Wiersz podobał się Duffy, mnie się podobało jego pisanie, a także fakt, że nie przypominał niczego, co do tej pory popełniłem. Mimo to nie zostałem poetą.
Przez jakiś czas myślałem o medycynie. Mój ojciec jest lekarzem i chciał, żeby jeden z jego synów kontynuował rodzinną tradycję, według wzoru z sitcomu z lat osiemdziesiątych „Don’t Wait Up”, o dwóch dermatologach, ojcu i synu. Ojciec uważał dermatologię za wdzięczną dziedzinę medycyny, ponieważ niewielu pacjentów umiera. Mnie bardziej interesowało ratowanie życia, chociaż mdleję na widok krwi. Kiedy przyszło co do czego, poszedłem za swoją muzą i zapisałem się na filozofię, czego efekty widać na załączonym obrazku.
Nie żałuję podjętej decyzji. Nie sądzę, abym lepiej ułożył sobie życie jako poeta czy lekarz – jeśli już, to gorzej. Los obszedł się ze mną bardzo łaskawie. Mam to szczęście, że w czasach, kiedy w środowisku akademickim pewność dochodów daje tylko profesura, jestem profesorem filozofii – i to na kryzysoodpornym MIT. Mam wspaniałych kolegów i studentów. Jeśli liczycie na katastrofę, to musicie zaczekać do następnego rozdziału, który mówi o tym, co powinniśmy czuć, kiedy w naszym życiu źle się dzieje. W tym rozdziale narzekamy, kiedy w życiu dzieje się dobrze. Bo prawda jest taka, że kiedy powtarzam eksperyment z warsztatów literackich i z kapelusza mojej osobistej historii wyciągam „lekarza” albo „poetę”, rysując gałąź drzewa możliwości, która została bezpowrotnie odcięta, mam poczucie utraty, która ociera się o żal. Myślę o wierszach, których nigdy nie napiszę, o ludziach, którym nie uratuję życia. Z miejsca, w którym się znajduję, nie widzę drogi do życia tych innych ludzi, nie widzę przyszłości, w której studiuję medycynę albo zostaję znośnym poetą. (Z pewnością żałujecie, drodzy czytelnicy, że los hojniej mnie nie obdarzył talentem poetyckim). A nawet jeśli, nie byłoby to życie, które sobie wyobrażałem w wieku siedemnastu lat. Z zazdrością patrzę na moje młodsze „ja”, na możliwości, które wtedy przede mną stały, na wybory, których nie dokonałem. Ten nastolatek mógł zostać, kim tylko chciał, a ja jestem skazany na podążanie wyznaczonym kursem, określoną drogą, wszystkie inne drzwi są przede mną zamknięte.
Obraz samego siebie, który tutaj przedstawiam, nie jest zbyt pochlebny: to nieprzyzwoite skamleć, że nie możemy mieć wszystkiego. Ale warto tu dostrzec interesujący wątek. Może wy również przywołujecie duchy niezrealizowanych życiorysów i żałujecie, że nie zrobiliście i już nigdy nie zrobicie pewnych rzeczy, które mogliście zrobić. Nie musicie uważać, że popełniliście błąd, aby mieć poczucie, że coś was ominęło albo odczuwać nostalgię za czasem, kiedy nie wiedzieliście, jaki kształt przybierze wasze życie. Gdybym mógł, to napisałbym o was. Wybór mnie samego jako obiektu analizy jest nie tylko znacznie bardziej praktyczny, ale ma również tę wielką zaletę, że moja historia jest taka nudna. Powołanie, które ukształtowało moje plany życiowe, nadało mojemu życiu postać, która idealnie się nadaje do prostego eksperymentu myślowego. Przeciętny czterdziestoletni amerykański pracobiorca dwanaście razy zmieniał pracę i cały czas rozgląda się za nową. Jego drzewo tworzy skomplikowaną sieć rozgałęzień symbolizujących życia, które ta osoba przeżyła lub nie. Moje życie przypomina raczej dzieło pieczołowitego ogrodnika, który nieustannie przycina drzewo. Trzy gałęzie: poeta, lekarz, filozof – jedna żywa, dwie martwe. Dzięki swojej prostocie moje drzewo doskonale ilustruje coś, co dotyczy każdego: fakt, że coś nas w życiu ominęło. Czy filozofia może nam pomóc się z tym pogodzić? Czy może nas nauczyć zadowolenia się tym, co mamy? I czy może nam wyjaśnić, dlaczego tak łatwo wpadamy w nostalgię, kiedy rozmyślamy o przeminionej młodości? Tak, może, przynajmniej w jakimś stopniu. Jak wygląda ta pomoc, dowiecie się w tym rozdziale.
Życie mięczaka
Jak to często bywa, rola filozofii zaczyna się od dokonania rozróżnienia i nadania mu nazwy. Nie wszystkie podjęte w życiu decyzje budzą w nas poczucie straty, którym się tutaj zajmujemy. Musimy zatem podzielić nasze decyzje na dwie grupy.
Załóżmy, że zaproponowano wam nagrodę pieniężną i dano wam do wyboru dwie możliwości: jeden banknot pięćdziesięciodolarowy albo dwa. Gdyby pozostałe warunki były identyczne, wybralibyście zapewne sto dolarów i dłużej byście się nad tym nie zastanawiali. Decyzja ta nie wzbudziłaby w was żadnych rozterek, a po jej podjęciu nie odczuwalibyście żalu ani rozczarowania. Nie opłakiwalibyście straconej szansy na mniejsze pieniądze. Wartość stojących przed wami możliwości była – aby posłużyć się trochę nadużywanym terminem – współmierna.
Współmierne wartości mierzy się za pomocą jednej skali: większa wartość zawiera w sobie mniejszą i rekompensuje jej utratę. Nie ma powodu odczuwać żalu z powodu rezygnacji z jednego banknotu pięćdziesięciodolarowego, ponieważ za obiema decyzjami kryje się to samo pragnienie: pragnienie pieniędzy, lepiej zaspokajane przez dwa banknoty.
Tego rodzaju decyzje są względnie rzadkie. Przypuśćmy zatem, że musicie wybrać między wykładem na interesujący was temat – na przykład podróże międzygwiezdne albo historia matrioszki – a pójściem na urodziny niedawno poznanej osoby, z którą chcielibyście się zaprzyjaźnić. Jesteście rozdarci, ale ostatecznie uznajecie, że przyjęcie jest ważniejsze. Inaczej niż w przypadku stu dolarów, wasza decyzja pociąga za sobą niepowetowaną stratę: wartość wiedzy i wartość przyjaźni są niewspółmierne i chociaż możecie być zadowoleni z tego, że w tym przypadku wybraliście przyjaźń, większa wartość nie zawiera w sobie mniejszej. Pragnienie, które stoi za chęcią posłuchania wykładu, nie znajdzie zaspokojenia na przyjęciu urodzinowym. Pozostanie niespełnione w waszym sercu.
Powyższy scenariusz brzmi zapewne nadmiernie dramatycznie. Wspomnienie wykładu, który was ominął, nie będzie was dręczyło. Ale niewspółmierność może przybierać znacznie bardziej drastyczną postać. W powieści Williama Styrona z 1979 roku „Wybór Zofii” matka musi zdecydować po przybyciu do Auschwitz, które z dwójki jej dzieci będzie żyło, a które umrze; jeśli odmówi dokonania wyboru, zginą obydwoje. Postanawia poświęcić córkę. Przez całe późniejsze życie dręczą ją wyrzuty sumienia, mimo że nie miała lepszego wyboru i uratowała przynajmniej jedno dziecko. Wartość życia jednego dziecka jest niemożliwa do porównania z wartością życia drugiego. W znanym eseju Jean-Paul Sartre pisze o studencie, który przyszedł do niego z prośbą o radę: czy powinien narażać życie w ruchu oporu, czy też zaopiekować się matką, która bez niego byłaby samotna i zrozpaczona? Nie ma sposobu na uniknięcie niepowetowanej straty.
Najprostsze przypadki niewspółmierności dotyczą środków do realizacji określonych celów, na przykład pieniędzy. Jednak także w przypadku wartości ostatecznych może występować współmierność. Jeremy Bentham, którego poznaliśmy w rozdziale 2, rozumiał szczęście – „miarę dobra i zła” – w kategoriach „rachunku szczęścia”, czyli zrównoważenia jednostek przyjemności i unikania jednostek bólu. Przyjemność była dla niego jednorodnym, mierzalnym odczuciem bez żadnych różnic jakościowych: im więcej, tym lepiej. John Stuart Mill następująco to wyraził w swoim słynnym (aczkolwiek niepoprawnym) cytacie z Benthama: „Przy jednakowych ilościach przyjemności push-pin jest równie dobre jak poezja”. (Push-pin to dziewiętnastowieczna brytyjska zabawa dla dzieci.) Dla Benthama wybór między dwoma przyjemnymi doświadczeniami niczym się nie różni od wyboru między dwiema ofertami pieniężnymi: należy bez namysłu wybrać większą. Doznawana przyjemność zawiera w sobie tę odrzuconą i ją rekompensuje. Nic nas nie omija, ponieważ dostajemy więcej tego samego. Tymczasem w odróżnieniu od pieniędzy przyjemność ma wartość ostateczną. Według Benthama przyjemność jest podstawowym celem ludzkiego życia.
Czy powyższa terminologia w czymś nam pomaga? Ile czerpię pociechy z myśli, że wartość poezji, medycyny i filozofii jest niewspółmierna, kiedy myślę o tych wszystkich rzeczach, których nie zrobiłem, o nienapisanych wierszach i nieuratowanych życiach? A wy? Czy o waszej drodze życiowej myślicie teraz z mniejszym żalem, mimo wszystkiego, co was ominęło? Podejrzewam, że nie.
Ale chwila moment! Na naszą sytuację można spojrzeć zupełnie inaczej. Dlaczego w ogóle się zajmujemy niespełnionymi pragnieniami, mimo że w naszym życiu wszystko idzie dobrze? Dlaczego po osiągnięciu wieku średniego uznajemy, że coś nas ominęło? To, że nie możemy mieć wszystkiego, czego chcemy, a to, co mamy, nie zawiera w sobie i nie rekompensuje tego, czego nie mamy, wynika z niewspółmierności, ze zróżnicowania wartości, z faktu, że w ludzkim życiu jest tak wiele rzeczy, których warto chcieć, o które warto zabiegać i walczyć. Tylko ludzie, którzy nie dostrzegają tej niewyczerpanej skarbnicy albo mają chorobliwie spaczony gust, mogą uniknąć poczucia, że coś ich ominęło. A takimi ludźmi raczej nie chcielibyśmy być.
Spróbujcie sobie wyobrazić, jak musiałoby wyglądać wasze życie, abyście całkowicie uniknęli niepowetowanej straty. Gdybyście musieli wybrać między dwiema rzeczami, których nie dałoby się ze sobą porównać, ich wartość musiałaby być współmierna albo jedna z tych rzeczy musiałaby nic dla was nie znaczyć. Nie moglibyście jednocześnie kochać poezji, medycyny i filozofii. Większość tego, co w życiu dobre, musiałoby zostać przed wami zatuszowane lub zlikwidowane. Wasze doświadczenia emocjonalne byłyby monochromatyczne: nie przeżywalibyście konfliktów wartości, ale też nie znalibyście różnorodności życia emocjonalnego, która z tych konfliktów wyrasta.
Moglibyście uznać za kuszące, aby podążyć za hedonistyczną zasadą Benthama i zastosować rachunek szczęścia, w którym jedynym dobrem jest przyjemność i brak bólu. Jednak teoria Benthama nie przekonuje, po pierwsze dlatego, że w życiu chodzi nie tylko o to, jak się czujemy, a po drugie dlatego, że również przyjemności często są niewspółmierne. Zmuszeni do wyboru między oglądaniem zachodu słońca a słuchaniem symfonii możecie się zdecydować na to drugie, ale poczucie konfliktu jak najbardziej ma tutaj sens. Muzyka nie zaspokoi chęci zobaczenia koloru zachodzącego słońca. Pragniemy określonych przyjemności, a nie jednorodnego hedonistycznego pobudzenia zmysłów.
Aby osiągnąć współmierność w rozumieniu Benthama, musielibyśmy zrezygnować z rozróżniania poszczególnych rodzajów przyjemności. Musiałoby nam zależeć wyłącznie na ilości, a nie jakości lub przedmiocie naszej radości. Musielibyśmy radykalnie uprościć nasze pragnienia, unicestwiając większość dobrych rzeczy lub na nie obojętniejąc. „I tak by żył, nie jak człowiek – pisze Platon w «Filebusie» – ale jakiś mięczak albo jakiś stwór morski, obdarzony duszą, między ostrygami”.
Życzyć sobie szczęścia bez straty to życzyć sobie głębokiego zubożenia świata albo naszych relacji z nim, drastycznego ograniczenia horyzontów. Jednak za tym życzeniem wiele przemawia. Niewspółmierność komplikuje nam życie, toteż jest najzupełniej zrozumiałe, że się przeciwko niej buntujemy. Per saldo jednak byłoby przewrotne, gdybyśmy z jej powodu zrezygnowali z wielu dobrych rzeczy, które oferuje nam życie.
Powyższe rozważania nie podsuwają nam reguł unikania kryzysu wieku średniego, lecz wskazówek na temat radzenia sobie z nim. Można znaleźć pociechę w fakcie, że jeśli różne rzeczy nas w życiu omijają, to tylko na skutek jego nieprzebranego bogactwa. W odkryciu tym zawiera się cudowna myśl: życie ma nam do zaoferowania tyle pięknych rzeczy, że jeden człowiek nie zdąży ich wszystkich zakosztować. Nie wystarczyłaby nawet nieśmiertelność: wasza wieczna biografia musi się różnić od innych wiecznych biografii, które mogły być waszym udziałem. Nadal coś by was ominęło.
Powiedzcie sobie zatem następującą rzecz: chociaż mogę ubolewać nad tym, że czuję żal, i pragnąć, żeby żadne pragnienie nie pozostało niespełnione, koniec końców nie mogę życzyć sobie wyłącznie pragnień, które dają się w całości spełnić. Poczucie straty jest realne, ale powinniśmy się z nim pogodzić zamiast próbować je usunąć. Potraktujcie swoje straty jako uczciwą zapłatę za bardzo wartościowy fakt, że żyjecie.