Miłośnicy niecodziennej dwudziestowiecznej prozy anglosaskiej zostali niedawno obdarowani przez PIW „Kochanką Wittgensteina” Davida Marksona. Teraz dostali kolejny prezent – powieść Ann Quin (1936–1973) pod tytułem „Berg”, wydaną przez Ossolineum. Różnica między PIW-em a Ossolineum (w dawnych czasach, gdy ludzie czytali książki, chcąc dowiedzieć się z nich czegoś istotnego, należącymi do ścisłej elity polskiego rynku wydawniczego i wciąż, mimo licznych przeciwności losu, pieczołowicie podtrzymującymi ten prestiż) polega obecnie między innymi na tym, że Ossolineum od wielu lat wydaje bardzo mało książek. Niemniej wciąż stara się, aby ilość przechodziła w jakość.

Ann Quin jest postacią pod pewnym względem podobną do Davida Marksona. Oboje nigdy nie zyskali szerokiej rozpoznawalności, mimo że (czy może właśnie dlatego, że) tworzyli literaturę godną bacznej uwagi. Oboje weszli do mieszkania literatury umeblowanego przez tytanów modernizmu, a ich zadanie polegało na wprowadzeniu do tego wystroju jakichś sensownych i interesujących odmian. Obojgu, sądząc po przekładach ich reprezentatywnych powieści, zadanie to udało się bardzo dobrze.

Czytaj także recenzję „Kochanki Wittgensteina” Davida Marskona >>>

Kolejna cecha wspólna – „Berg”, tak samo jako „Kochanka Wittgensteina”, słabo się nadaje na przypadkową lekturę służącą do zabicia wolnego czasu lub nudy urlopowej. Jest to utwór nieduży objętościowo, lecz wymagający dużej uwagi od czytelnika, który, nastawiwszy nosa, dolnym węchem wyczuje nutę Joyce’a, górnym – nutę Becketta. Ale dominuje w tej powieści własny ton jej autorki, której udało się nie pozostać w cieniu poprzedników. Zalicza się ją wraz z B.S. Johnsonem i kilkoma innymi autorami, raczej nieznanymi w Polsce, do luźno powiązanej grupy brytyjskich prozaików eksperymentujących z materią narracyjną w kontraście wobec silnej we wczesnych latach sześćdziesiątych opcji realistyczno-krytycznej, której reprezentantami byli zwłaszcza Młodzi Gniewni – cieszący się wówczas znacznie większym rozgłosem.

Jak dowiadujemy się z posłowia do polskiego przekładu powieści Quin, krytycy porównywali pisarstwo jej i jej kolegów między innymi do francuskiej „nowej powieści”. Po pół wieku można jednak zaryzykować uwagę, że porównanie takie nie do końca było trafne. „Nowa powieść” szła w gramatykę, jej autorzy eksperymentowali z czasami narracji i niuansami stylistycznymi dyktowanymi przez paradygmaty odmian. W narracji, jaką zbudowała Ann Quin w „Bergu”, z gramatyką nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Quin sonduje bowiem możliwości prozy nie na poziomie strukturalnych modeli świata w języku, lecz na polu, przez które przechodzi granica między światem zewnętrznym a światem postrzegającego ten świat umysłu. Interesuje ją możliwość opisania owego granicznego pola w sposób inny niż ten, który proponowali Joyce w technice strumienia świadomości i Beckett w wyabstrahowanych wypowiedzeniach słabo określonych podmiotów. Przedstawia dla nich interesującą alternatywę.

Ale o czym jest ta powieść? O człowieku, który chce zabić swojego ojca – to mówi nam autorka w pierwszym zdaniu, będącym niewątpliwie pułapką. Czy zatem jest to powieść o kompleksie Edypa? Tak i nie. Tak, bo dedykowana jest „Matce” a jej bohater wyraźnie związany jest ze swoją matką w sposób co najmniej przesadny jak na dorosłego mężczyznę. Nie, bo analiza motywów edypalnych uwikłana jest w punkt widzenia bohatera w taki sposób, że czytelnik nie ma pewności, czy to, co widzi jego oczami, dzieje się naprawdę w realnym świecie, czy tylko w umyśle Berga, czy też gdzieś pomiędzy. To kolejna cecha tej powieści uderzająco zbieżna z „Kochanką Wittgensteina”, a próby uporania się z niepewnością poznawczą stanowią w lekturze problem poważniejszy niż potencjalnie nieprzepracowany przez bohatera kompleks. Jej streszczenie obarczone byłoby sporym ryzykiem, ponieważ mogłoby wyglądać jak streszczenie takiej sobie powiastki kryminalno-psychologicznej, spłaszczając wiele warstw tej prozy do jednej, pretekstowej, a z kolei wdawanie się w detale jej konstrukcji narracyjnej wymagałoby napisania sporego studium. Nie ma rady, kto ciekawy, musi sam przeczytać. Liczymy tu poważnie na sto, może dwieście osób w kraju. Powiedzmy tyle, że ramę fabularną stanowi czworokąt „Berg junior – Berg senior – pani Bergowa – druga kobieta”, przy czym każdy nieco ponadprzeciętnie podejrzliwy czytelnik może odnieść wrażenie, że wszystkie te postacie w jakiś sposób przenikają się nawzajem i wcale nie w tym sensie, że uprawiają perwersyjne gry erotyczne (albo nie tylko w tym).

Jaka może być najprostsza definicja obłędu? Może taka: w obłęd popadasz wtedy, kiedy przestajesz odróżniać to, co dzieje się na zewnątrz ciebie, od tego, co dzieje się tylko w twojej głowie, oraz – to jest drugie kryterium – utrata zdolności tego rozróżnienia jest trwała, nie zaś momentalna (na moment zdarza się to od czasu do czasu chyba każdemu). „Berg” jest powieścią o tak właśnie rozumianym obłędzie, chociaż ani przez chwilę nie sugeruje się w jej tekście, że którakolwiek z pojawiających się postaci ma jakiś poważniejszy problem psychiczny. To już ostatnia zbieżność między Quin i Marksonem – bohaterka „Kochanki Wittgensteina” jest wymodelowana dokładnie w ten sam sposób. Czy tych dwoje zawarło jakiś sekretny pakt twórczy, który łączył ich ponad otchłaniami Atlantyku?

Podano niedawno, że w tym roku francuski rynek wydawniczy notuje kryzys, ponieważ ukaże się tylko około czterystu pięćdziesięciu nowych powieści, podczas gdy jeszcze kilka lat temu było ich około siedmiuset rocznie. Zatem nawet po spadku produkcji w ciągu ostatniej dekady Francuzi dostali do czytania lekko licząc pięć tysięcy powieści. Kto to czyta? A kto będzie czytał starsze powieści, które pilni znawcy odkurzają z pyłu bibliotek i serwują przejedzonej publiczności? Warunkiem pozwalającym uznać coś za godne czytania jest, rzecz jasna, unikalny, interesujący i dobrze dopracowany pomysł twórczy. Tylko skąd mam wiedzieć, który z tysiąca nieznanych mi jak dotąd pisarzy miał taki pomysł, skoro ich nie przeczytałem? Przecież nie mogę ufać pierwszemu lepszemu przemądrzałemu felietoniście produkującemu się w „Kulturze Liberalnej”. Ale chwileczkę – skąd decydenci w Ossolineum wiedzieli, że warto wydać „Berga”? Ktoś im niechybnie podpowiedział, ktoś znający się na rzeczy. I tak oto, proszę państwa, wkraczamy w labirynt opinii, mód, trendów i nastawień, z którego wyłania się mniej lub bardziej niestabilny zestaw „wartościowej literatury”. Czy nie lepiej kupić po prostu coś, co figuruje na pierwszym miejscu bestsellerów Empiku? No cóż – zależy, komu zdecydujemy się zaufać.

 

Książka:

Ann Quin, „Berg”, przełożył Jerzy Jarniewicz, posłowie Katarzyna Bazarnik, Wydawnictwo Ossolineum, Wrocław 2023, seria „Z Kraju i ze Świata”.