0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Czytając > Wołająca na plaży....

Wołająca na plaży. O książce „Kochanka Wittgensteina” Davida Marksona

Paweł Majewski

„Kochanka Wittgensteina” jest powieścią. Jest to powieść bez fabuły, bez akcji, bez wydarzeń. Marksonowi udało się jednak coś niezwykłego – mimo głębokiej „nieliterackości” swojej książki stworzył w niej bohaterkę (jedyną osobę pozostałą na Ziemi) o wiele bardziej żywą i realną od większości szeleszczących papierem postaci zaludniających sensacyjną prozę.

Trzeba to powiedzieć jasno. Chociaż książka nazywa się „Kochanka Wittgensteina”, a jej tytuł oryginalny, „Wittgenstein’s Mistress”, wybrzmiewa nawet mocniej i osobom niezorientowanym może naprawdę kojarzyć się z klimatem romansowym, to jej autor, David Markson nie miał, nie ma i nie będzie miał szans, aby pod względem popytu czytelniczego dorównać Blance Lipińskiej lub Małgorzacie Kalicińskiej. Przy Szczepanie Twardochu zresztą też nie ma szans. Podana przez tłumacza w posłowiu informacja, że maszynopis tej powieści odrzuciło pięćdziesięciu czterech (tak!) wydawców, jest w pełni zrozumiała. Większość osób, które po nią sięgną, odłoży ją po kilkudziesięciu albo i kilkunastu stronach z grymasem zniechęcenia. Dlatego trzeba tu wyrazić szacunek i podziw dla Państwowego Instytutu Wydawniczego, że podejmuje się wydawania nieczytalnych książek w czasach, kiedy nawet książki czytalne są coraz rzadziej czytane, i to nie dlatego, że ludzie stają się bardziej tępi umysłowo, niż byli przedtem, lecz dlatego, że czytanie książek przestaje być w obecnym stuleciu zajęciem jakkolwiek znaczącym cywilizacyjnie, stając się powoli, lecz wyraźnie zajęciem hobbystycznym.

Z posłowia dowiadujemy się też, że entuzjastą „Kochanki Wittgensteina” był David Foster Wallace, co nie jest niespodzianką – obaj z Marksonem byli bowiem wybitnymi przedstawicielami literatury nieczytalnej. Z tym, że Foster Wallace uzyskał już za życia spory jak na pisarza hermetycznego rozgłos, który po jego samobójczej śmierci jeszcze wzrósł. Polscy entuzjaści oczekują z wypiekami na twarzy zapowiadanego od lat i mającego się niebawem ukazać przekładu jego opus magnum, „Infinite Jest”. Natomiast David Markson (1927–2010) nie uzyskał prawie żadnego rozgłosu ani za życia, ani po śmierci, chociaż nie był eremitą i podobno nie miał nic przeciwko byciu znanym. Był jednak znany głównie znawcom i tak już pozostało. Ta rozbieżność między nim a wieloma innymi twórcami trudnych tekstów literackich z drugiej połowy ubiegłego wieku jest zastanawiająca, ale nie będziemy tutaj snuli dywagacji na temat niezbadanych ścieżek społecznej rozpoznawalności.

„Kochanka Wittgensteina” jest powieścią. Jest to powieść bez fabuły, bez akcji, bez wydarzeń, bez bohaterów. Ma trzysta stron druku i składa się z jedno-, dwu-, najwyżej trzyzdaniowych akapitów. Etykietuje się ją jako przynależną do pisarstwa autotematycznego, jako jeden z utworów poświęconych analizie procesu własnego powstawania. To tylko częściowo słuszne określenia. „Kochanka Wittgensteina” dotyczy bowiem nie tylko samej siebie – jako tekstu literackiego mówiącego o sobie – lecz również, i to bardzo intensywnie, świata zewnętrznego. Świat ten jest w niej jednak ukazany w bardzo niezwykły sposób.

Tytułową „kochanką Wittgensteina” jest narratorka powieści i zarazem jedyna osoba, która występuje w niej w czasie rzeczywistym. Wszystkie słowa tego utworu stanowią jej monolog wewnętrzny, z którego wynika już po kilku pierwszych stronach, że jest ona jedyną osobą pozostałą na Ziemi – chociaż do końca nie dowiemy się, co sprawiło, że wszyscy inni jej mieszkańcy (w tym również zwierzęta) zniknęli i nie dowiemy się również, czy wie to bohaterka. Jest ona malarką i znawczynią literatury oraz sztuki. Zamiast więc natykać się na zmutowanych bliźnich czy niebezpieczne rejony postapokaliptyczne (jak by się działo w każdej porządnej powieści gatunku „post-apo”), podróżuje sobie spokojnie po opustoszałej planecie, przesiadając się z jednego bezpańskiego samochodu do drugiego, rozmyślając bezustannie o „Iliadzie”, o tragediach greckich i szekspirowskich, o różnych postaciach literackich i historycznych, o licznych artystach i artystkach, których dzieła ogląda w pustych muzeach, a wreszcie o rozmaitych epizodach z własnego przeszłego życia.

Istotą sytuacji literackiej zbudowanej przez Marksona jest fakt, że cała – skądinąd nadzwyczaj bogata – pamięć kulturowa i osobista bohaterki powieści jest odcięta od kontekstów, które niegdyś towarzyszyły jej treściom. Wygląda to trochę tak, jak gdyby człowieka mającego dużą bibliotekę odizolować nagle od jej zasobów i pozostawić go wyłącznie z tym, co zapamiętał z czytanych książek, a w sytuacji, o której mowa, odcięcie to obejmuje również treść życia osobistego, ponieważ z jakiejś nieznanej przyczyny nagle nic z niego nie zostało – jest się na świecie samemu/samej, i to w najskrajniejszym z możliwych znaczeń tego wyrażenia.

Pozostawiona więc samej sobie w pustym świecie, bohaterka (wiemy o niej, że ma na imię Kate) pogrąża się w otchłani swojej pamięci i stopniowo traci w niej orientację. Markson bardzo precyzyjnie dawkuje ten postępujący uwiąd, mieszając w umyśle swojej bohaterki imiona postaci, okoliczności ich życia i cechy twórczości. Nie jest to zupełny i nagły chaos, lecz powolne, trudno zauważalne oddalanie się myślącego umysłu od świata zewnętrznego, ukazane z podziwu godną maestrią literacką. Myśli Kate nie tylko zaczynają się łagodnie plątać, lecz również coraz silniej krążą wokół samych siebie i wokół coraz bardziej wątpliwych relacji swoich treści ze światem zewnętrznym. Bo Kate nie jest nieobecna duchem w pustym świecie. Przebywa w nim bardzo świadomie. Przez większą część czasu utworu (a raczej – w czasie, gdy myśli) znajduje się w domu letniskowym położonym na jednej z północnoamerykańskich plaż. Zdarza się jej nawet pisać kijkiem na piasku. Marksonowi udało się w tej powieści coś niezwykłego – mimo jej głębokiej „nieliterackości” stworzył w niej bohaterkę o wiele bardziej żywą i realną od większości szeleszczących papierem postaci zaludniających drugo- i dalszorzędne powieści obyczajowe czy sensacyjne.

Ale co w tym wszystkim robi Wittgenstein? Krytycy dostrzegli głównie to, że „poszatkowany” styl powieści naśladuje styl „Traktatu logiczno-filozoficznego”. Jednak w „Kochance” jest wiele tropów wiodących w stronę „Dociekań filozoficznych”, też zresztą podzielonych na kilkaset krótkich paragrafów, jako że Wittgenstein, czy to „wczesny”, czy „późny”, zawsze unikał rozbudowanych wywodów. Najważniejszym składnikiem intelektualnym „Kochanki” jest przenikający cały ten utwór niepokój co do stabilności relacji łączących umysł ludzki, świat zewnętrzny, język, którym umysł ów świat ujmuje i wyraża, a wreszcie pamięć i wyobraźnię, które umożliwiają umysłowi wychodzenie poza chwilę aktualną. Bohaterka, monologując nieustannie o wszystkim, co pamięta i co widzi, stopniowo coraz wyraźniej i coraz boleśniej zdaje sobie sprawę z narastającego oddalenia treści swojej świadomości od wszystkiego, co było niegdyś ich podstawą. Ludwig Wittgenstein nie należał do osób przyjemnych dla otoczenia (świadczy o tym bardzo wiele relacji z pierwszych rąk), ale nie jest wykluczone, że po przeczytaniu powieści Marksona skinąłby głową z uznaniem.

Czy składający się na nią monolog jest w istocie monologiem wewnętrznym ostatniej mieszkanki Ziemi, czy też raczej monologiem psychotyczki przebywającej w zakładzie zamkniętym? Nie sposób tego rozstrzygnąć, ponieważ żaden szczegół utworu nie pozwala czytającemu wyjść poza obszar umysłu narratorki. Czytający widzi świat, ale tylko ten, który jest w jej głowie i o którym wiadomo, że nie ma w nim – w czasie rzeczywistym narracji – żadnego innego człowieka. Tylko co to znaczy „czas rzeczywisty narracji”? I co by miało znaczyć stwierdzenie, że w czyjejś głowie nie ma żadnego człowieka? Można sobie łatwo przedstawić (w głowie), że w całkowicie normalnym świecie zaludnionym paroma miliardami ludzi ktoś fantazjuje, iż jest w nim jedynym żywym człowiekiem. Może tak właśnie robi narratorka? Autor dyskretnie, ale nieustająco daje do zrozumienia, że stworzona przez niego postać nie w pełni panuje nad zawartością własnego umysłu – myli nie tylko informacje historycznokulturowe, ale również informacje na temat własnego życia osobistego, w tym imię własnego zmarłego podobno w dzieciństwie synka. Ponadto chwilami sama przyznaje, że przez pewien czas była obłąkana, chociaż nie wiadomo, co chce przez to powiedzieć.

Lektura „Kochanki Wittgensteina” wytrąca czytelnikowi z ręki wszelkie narzędzia, które przy lekturze bardziej czytalnej prozy pozwalają mu ustalić i ustabilizować pozycję poznawczą wobec tego, co czyta. Zarazem jednak ta poznawcza bezradność wobec „Kochanki” szybko staje się fascynującą przygodą lekturową. No, powiedzmy, dla niektórych fascynującą.

 

Książka:

David Markson, „Kochanka Wittgensteina”, przełożył i posłowiem opatrzył Krzysztof Majer, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022, seria Proza Światowa.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 696

(20/2022)
10 maja 2022

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj