Czy PiS okłamało prezydenta Dudę?

W ostatnim tygodniu miało miejsce dziwne wydarzenie polityczne. No dobrze, nie tylko w ostatnim tygodniu, ale nie bądźmy drobiazgowi. Otóż prezydent Andrzej Duda wygłosił nietypowe oświadczenie po spotkaniach z przedstawicielami partii politycznych, które weszły do nowego parlamentu.

Oświadczenie wyglądało następująco. Koalicja Obywatelska, Trzecia Droga oraz Lewica powiedziały prezydentowi, że mają wspólnego kandydata na premiera – popierają kandydaturę Donalda Tuska. Z kolei na spotkaniu z PiS-em prezydent usłyszał, że ich kandydatem na premiera jest Mateusz Morawiecki: „PiS poinformowało mnie, że będą mieć większość w Sejmie. Podobny komunikat usłyszałem od KO, Trzeciej Drogi i Lewicy”.

Jaki wniosek wyciągnął z tego Duda? „Jak państwo rozumiecie, muszę to rozważyć”. Jego zdaniem, „mamy dzisiaj dwóch poważnych kandydatów do stanowiska premiera”. Tyle że koalicja partii opozycyjnych może liczyć na 248 głosów w Sejmie, a więc ma większość, do której potrzeba 231 głosów. PiS ma w Sejmie 194 głosów. Istnieją zatem dwie możliwości: albo PiS wie coś o matematyce, czego my nie wiemy, albo bezczelnie okłamało prezydenta.

Dlaczego więc Duda ośmiesza się, przedstawiając publicznie takie wyjaśnienia? Partia Kaczyńskiego przegrała wybory i nie ma większości. Nie należy więc teraz robić cyrku. Przedłużanie procesu powołania nowego rządu jest dla PiS-u wygodne z powodów, które nie mają nic wspólnego ze zdrowym standardem demokratycznym. Prezydent powinien powierzyć misję tworzenia nowego rządu Donaldowi Tuskowi.

Prawica nie rozumie, dlaczego przegrała wybory

Ale opory w przyjęciu do wiadomości porażki wyborczej to jedna rzecz. Druga rzecz jest taka, że prawicy widocznie trudno zrozumieć przyczyny przegranej nawet na własny użytek. Jarosław Kaczyński stwierdził, że PiS przegrało, ponieważ „zdołano skutecznie stworzyć potężne zjawisko urojonej rzeczywistości”. Wicemarszałek Terlecki powiedział, że „młodzi potraktowali wybory jak imprezę”. Marek Suski odpowiedział na pytanie, z kim PiS stworzy większość w Sejmie, że to nie z jego winy „nie ma ludzi w Sejmie kochających Polskę”. Niektórzy na prawicy prędzej uwierzą w teorie spiskowe o tajemnych siłach, które pomogły opozycji, niż dostrzegą, że większość Polaków, a w szczególności tych młodszych, ma inne poglądy niż Kaczyński.

Badania opinii publicznej sugerują, że Polacy głosowali przeciwko PiS-owi w szczególności z powodu sytuacji gospodarczej, zagrożeń dla demokracji i prawa aborcyjnego. Na wykresach popularności partii politycznych widać, że największy spadek poparcia dla PiS-u, którego partia nigdy nie odrobiła, miał miejsce po wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji. Wydaje się, że był to również moment, w którym do gry w większej liczbie weszli młodzi wyborcy.

Gdyby PiS uchwaliło ustawę o związkach partnerskich i nie zmierzało do zmiany prawa aborcyjnego, to może rządziłoby wiecznie. W ten sposób uniemożliwiłoby opozycji obranie kursu bardziej liberalnego kulturowo, a jednocześnie na tyle umiarkowanego, że pozwalającego liczyć na masowe poparcie wyborców. Być może opozycji i tak udałoby się wygrać, ale na pewno byłoby to trudniejsze. Jednak PiS wybrało drogę ideologicznego fanatyzmu, zresztą nie tylko w tej kwestii, a potem się dziwi, że ludzie nie chcą fanatyzmu.

Kaczyński i jego wrogowie

To jednak prowadzi do jeszcze jednej kwestii. Niektórzy zwracają bowiem uwagę, że kampania wyborcza PiS-u niepotrzebnie była tak agresywna i negatywna – i gdyby tylko PiS miało łagodniejszy przekaz, który zwracałby większą uwagę na potrzeby umiarkowanych wyborców, to wynik mógłby być inny.

Moim zdaniem takie komentarze pomijają ważną okoliczność praktyczną. Otóż PiS-owi bardzo trudno byłoby prowadzić inną kampanię. Obecna nie była bowiem wypadkiem przy pracy, lecz prostą konsekwencją przyjętego modelu rządzenia, w którym tylko PiS reprezentuje lud, a wszyscy inni są agentami albo zdrajcami. W tej sprawie Polacy wyprowadzili Kaczyńskiego z błędu. Okazało się, że PiS wcale nie reprezentuje ludu, a tylko jego mniejszość.

Ów model rządzenia od 2015 roku opierał się na dwóch filarach: kumulacji władzy i radykalizacji konfliktu politycznego. Jako że jest to proces, który trwał, to z czasem władzy było coraz więcej, a konflikt stawał się coraz głębszy. Jako że w międzyczasie trzeba było zrobić szereg rzeczy nieestetycznych albo bezprawnych, to wspólna droga i wspólne transgresje konsolidowały obóz (tak zwana brudna wspólnota), ale jednocześnie zrażały do niego ludzi, dla których to już było za dużo. A także utrudniały poszerzenie poparcia, ponieważ próg wejścia do popierania PiS-u stawał się z czasem zbyt wysoki.

Porażka PiS-u: powody filozoficzne

A zatem, chociaż z punktu widzenia gry o utrzymanie rządów tego rodzaju podejście dawało PiS-owi pewną praktyczną przewagę, wynikającą choćby z nadużywania władzy, to jednocześnie alienowało coraz większą grupę wyborców spoza twardego elektoratu. Ostatecznie okazuje się zatem, że PiS może zająć pierwsze miejsce w wyborach, ale nie ma zdolności koalicyjnej. I potem brzmi dość dziwnie, że nagle zaczyna dopuszczać możliwość koalicji rządowej z tymi, którzy jeszcze przed chwilą byli wyzywani od najgorszych kreatur.

Wszystko to pokazuje ograniczenia modelu polityki opartego na radykalnym konflikcie, rozumianego w terminach fundamentalnego podziału na przyjaciół i wrogów. W tym kontekście lepszy jest bardziej konsensualny model liberalno-demokratyczny, w którym zasadą jest otwarta debata i dążenie do porozumienia między różniącymi się partnerami. W takim modelu nie mielibyśmy problemów z kryzysem konstytucyjnym i rządami prawa. Tyle że gdyby PiS od początku przyjęło takie podejście – to nie byłoby obecnym PiS-em.