Mehmed VI, ostatni sułtan, uosabia największą klęskę w tureckiej historii. Po katastrofalnie przegranej przez imperium osmańskie pierwszej wojnie światowej, a następnie przegranej, wydawało się, wojnie z Grecją, gdy trwały jeszcze rzezie jego chrześcijańskich poddanych, Ormian i Greków, zgodził się na podpisanie traktatu pokojowego z Sèvres, który dawał Grecji wybrzeże egejskie, Ormianom i Kurdom niepodległość, aliantom ogromne strefy wpływów, a dla Turcji pozostawił jedynie północno-zachodni ogryzek Anatolii. Obalony przez własny parlament, salwował się ucieczką na pokładzie brytyjskiego pancernika.
W rok później zbuntowany oficer Mustafa Kemal pokonał Greków, podpisał z aliantami ustanawiający współczesną Turcję traktat z Lozanny i ogłosił powstanie Republiki Tureckiej. Parlament republiki obwołał go prezydentem, nadając mu imię Atatürk, „ojciec Turków”. Atatürk zwykł przebywać w byłym sułtańskim pałacu Dolmabahçe, gdzie zmarł, i ze względu na tę więź właśnie tam są obchodzone odbywające się w Stambule uroczystości państwowe.
A mimo to paradę stu okrętów wojennych przez Bosfor, jaką uczczono w niedzielę stulecie Republiki, prezydent Recep Tayyip Erdoğan obserwował z pałacyku Mehmeta VI, nie z pałacu Dolmabahçe. Najwyraźniej chciał podkreślić swój dystans do założyciela świeckiej i prozachodniej Republiki. Erdoğan, który rządzi już dłużej od Atatürka, jest wprawdzie władcą równie jak on autorytarnym, lecz pragnie Turcji islamskiej i osmańskiej.
Rządowy Departament do spraw Religii ma budżet większy od wielu ministerstw i ustala obowiązującą treść piątkowych kazań w meczetach. Zaś Bracia Muzułmańscy to najbliżsi międzynarodowi sojusznicy prezydenta – choć w reszcie świata muzułmańskiego budzą raczej odrazę swym fundamentalizmem i przemocą. Stąd poparcie dla Hamasu, którego przedstawicieli Erdoğan oficjalnie przyjmuje (jedynie w Moskwie i Teheranie cieszą się podobną atencją), i potępienie dla Izraela. Państwowy wiec solidarności z Gazą zgromadził więcej uczestników niż oficjalne obchody rocznicy republiki.
Odwieczne ziemie tureckie
Zanikające w dzisiejszej Turcji państwo świeckie ma być zapamiętane jedynie jak epizod; oficjalne hasło rocznicowe brzmi „3000 lat państwowości, 100 lat Republiki”. Te 3000 lat to oczywiście mit – ale można będzie niebawem, w rocznicę bitwy pod Manzikertem, kiedy to w 1071 roku Turcy pokonali Bizancjum, istotnie mówić o tysiącleciu. Tyle, że za pół wieku Erdoğan nie będzie już prezydentem, to jeden z niewielu pewników tureckiej polityki. Podobnie jak ten, że umrze on, sprawując tę funkcję – chyba, że zdąży przekazać ją zięciowi.
Zaś dla pana prezydenta dawne miasta osmańskie, dziś na Bałkanach czy Bliskim Wschodzie, „są nieodłączną częścią terytorium ojczyzny”, jak powiedział w przemówieniu rocznicowym. „Sto lat temu, dla tego kraju i tego narodu, Gaza była tym, czym dziś jest Adana”, stwierdził także, by uzasadnić, dlaczego Turcja nie może pozostać obojętna wobec tego, co tam się dzieje. Gdyby Hamas nie miał większych problemów, winien bacznie zwrócić uwagę, że kolejny suweren rości sobie prawa do ziemi, którą hamasowcy pragną rządzić.
Zaś roszczenia te należy traktować całkiem poważnie. Turcja okupuje dziś północną jedną trzecią Cypru, z której wygnała greckich mieszkańców i zastąpiła ich anatolijskimi osadnikami. Jest jasne, że światu pozostaje jedynie uznać północny Cypr za niepodległe państwo – albo, jeśli się będzie wzdragał, za kolejną prowincję Turcji. Turcja okupuje też 10 procent terytorium Syrii, skąd wygnała z kolei syryjskich Kurdów. Pragnie tam się osiedlić 3,7 miliona syryjskich Arabów, którzy znaleźli w Turcji schronienie przed wojną, a których Turcy teraz chcieli by się pozbyć.
Obszary okupowane w Iraku są dużo mniejsze, choć Ankara nie kryje chęci przyłączenia „odwiecznie tureckiego” i roponośnego Mosulu. A póki co intensywnie bombarduje masyw Kandil, gdzie mieszczą się obozy partyzantki tureckich Kurdów z separatystycznej PKK, militarnie w Turcji pokonanej za cenę dziesiątków tysięcy zabitych. Autonomii kurdyjskiej w Turcji więc nie będzie, a może nawet, za kilka pokoleń, i samych Kurdów: znów są karani za mówienie publicznie po kurdyjsku.
Pan prezydent wprawdzie zamierzał zawrzeć z nimi kompromis, na gruncie wspólnej wiary islamskiej – ale zrezygnował, gdy się okazało, że w PKK przeważają świeccy nacjonaliści. Z takimi – Kurdami, ale także Turkami czy Palestyńczykami – pan prezydent rozmawiać nie zamierza. Świecka turecka opozycja to zdrajcy, podobnie jak świeccy palestyńscy nacjonaliści z Fatahu.
Sułtan Erdoğan
Ze spuścizny Zachodu pan prezydent zachowuje to, co użyteczne: prawa człowieka, do respektowania w Gazie, ale przecież nie w Turcji samej, gdzie piosenkarka idzie do więzienia, bo panu prezydentowi nie spodobał się tekst jej piosenki. Sojusze – jak najbardziej: przecież zapowiedział, że w końcu się zgodzi na Szwecję w NATO – oczywiście, jeśli zostanie spełnionych parę dodatkowych tureckich warunków.
Antyrosyjskość – pełna zgoda: Turcja sprzedaje bayraktary Ukrainie, ale nie zamierza ani zrezygnować z rosyjskiego gazu, ani wprowadzić sankcji, które mogłyby być dla tureckiej gospodarki bolesne. To nie jest niekonsekwencja: po prostu imperia mierzy się innymi kryteriami niż państwa pospolite. I sułtanów też. Dlatego też to Ankara będzie decydować, jak się Turcję będzie nazywać w innych językach. Skoro angielskie słowo „turkey” oznacza także indyka, odtąd ma być „Türkiye”, jak po turecku. Po francusku i po polsku też; sułtanowie nie mają czasu na drobiazgi.
Patrząc z pałacyku ostatniego sułtana na paradę wojennych okrętów, pan prezydent zapewne wyświetlał sobie w wyobraźni film jego życia – wstecz. Schodzi z pokładu brytyjskiego pancernika, cofa podpis z Sèvres, pokonuje aliantów – a wówczas Gaza i Mosul, Cypr i Sarajewo wracają, jak Adana, do macierzy. Tyle że na tronie zasiada nie nieudacznik Mehmet – ale on. On, który Turcję przebudował tak bardzo, że niedługo będą uczyć, iż to on zwyciężył pod Manzikertem.
I zwycięża nadal.