Przyznam, że ilekroć widzę czołówkę nowego filmu Allena – gdy pojawiają się charakterystyczne białe litery na czarnym tle i rozbrzmiewa jazzowy, zwykle dixielandowy motyw – ogarnia mnie ekscytacja, puls przyśpiesza, serce bije mocniej. Taką reakcję organizmu wyrobiło niegdyś we mnie oglądanie znakomitych filmów tego reżysera.

Ale reakcja ta staje się coraz częściej odruchem czysto automatycznym i niczym nieuzasadnionym. Znakomite filmy Allena to, niestety, coraz bardziej odległa przeszłość. Ostatni jego naprawdę wybitny film, „Blue Jasmine”, powstał dziesięć lat temu, potem amerykański reżyser kręcił filmy nieznaczące i w najlepszym razie przeciętne: „Magia w blasku księżyca” [2014], „Śmietanka towarzyska” [2016], „Na karuzeli życia” [2017], „W deszczowy dzień w Nowym Jorku” [2019], „Hiszpański romans” [2020]. 

Ostatni, „Niewierni w Paryżu”, miał swoją premierę na tegorocznym festiwalu w Wenecji, wprawdzie poza konkursem, ale zawsze: w Ameryce Woody może być bojkotowany, na Europę jednak zawsze może liczyć. I został tam bardzo dobrze przyjęty. Wiem od naocznych świadków, że gdy nazwisko reżysera pojawiło w napisach czołowych, na sali rozległy się oklaski, a po jego zakończeniu entuzjazm widowni jeszcze wzrósł. Także w prasowych relacjach festiwalowych pisano o nim życzliwie i raczej pochlebnie.

Ja pozwolę sobie jednak mieć w tej kwestii zdanie odrębne. W porównaniu z wyżej wymienionymi tytułami „Niewierni…” są filmem nieco lepszym, co nie znaczy jeszcze, że dobrym. To, że został zrealizowany w całości po francusku, w języku, którego reżyser – jak sam przyznaje – nie zna, może po części wyjaśniać, czemu dialogi są tak drętwe, ale nie tłumaczy, dlaczego sam film jest tak mdły i nijaki. 

Materiały prasowe dystrybutora KINO ŚWIAT

Miłosny trójkąt plus teściowa

Główną, w pewnym sensie tytułową bohaterką „Niewiernych…” jest urodziwa Fanny (Lou de Laage), żona bogatego finansisty Jeana (Melvil Paupaud), pracująca w eleganckim domu aukcyjnym. Pewnego dnia Fanny spotyka na ulicy kolegę z liceum, początkującego pisarza Alaina (Niels Schneider), który już w swoich pierwszych słowach wyznaje, że w szkole się w niej podkochiwał – i wiele wskazuje, że do dzisiaj mu nie przeszło. Zaczynają się spotykać, chodzą na romantyczne spacery w paryskich parkach, Alain kupuje jej w antykwariacie tomik poezji (mąż nie schodzi poniżej pierścionków z brylantami), zaprasza do swojego wynajętego mieszkania. Wkrótce zostają kochankami, romans rozkwita, ale Jean zaczyna coś podejrzewać…

Przyjrzyjmy się postaciom składającym się na miłosny trójkąt, na którym zostaje zbudowana opowieść.

Jean to klasyczny „szwarccharakter”. Nie dość, że zamożny burżuj (a więc figura w dzisiejszym kinie bardzo niepopularna), to jeszcze źródła jego zamożności są mętne: w pewnym momencie mówi tajemniczo, że „czyni bogatych jeszcze bogatszymi”, więc można się domyślać, że inwestuje ich pieniądze, pobierając przy tym sute prowizje. Ale mówi się też na mieście, że miał coś wspólnego z zagadkową śmiercią wspólnika, która znacząco poprawiła jego sytuację finansową. Na dodatek dysponuje też całym zestawem antypatycznych cech przypisywanych – cóż, że siłą stereotypu – takim paryskim krezusom: ogromne zadowolenie z siebie, chełpliwość, arogancja. W stosunku do żony jest zaborczy i próbuje ją cały czas kontrolować. A przy tym to osobnik infantylny, który będąc pod pięćdziesiątkę, bawi się kolejką elektryczną; tory i dworce zajmują osobny pokój w jego ogromnym mieszkaniu. I, co już dla mnie niewybaczalne, uwielbia polować. Scena, w której mierzy ze strzelby do dorodnego jelenia, właściwie wystarcza, aby go na zawsze znielubić.

Fanny jest efektowna i atrakcyjna, ale też dość nijaka i pusta. Ma słabość do sztuki (jej pierwszy mąż był muzykiem, wybór pracy w domu aukcyjnym też nie jest przypadkowy), ale w głębi duszy pozostaje zwykłą mieszczką. W swoich uczuciach nie jest całkiem bezinteresowna: twierdzi, że kocha męża, ale chyba głównie ze względu na luksusowe życie, jakie dzięki niemu prowadzi. Wprawdzie protestuje, gdy dostaje od Jeana kosztowny pierścionek, ale głównie dlatego, że nie chce być postrzegana przez jego znajomych jako trophy wife.

Alain ma być, w przeciwieństwie do tępego materialisty Jeana, „romantycznym artystą”. Nie mieszka wprawdzie na strychu, ma bardzo przyzwoite mieszkanie w dobrej dzielnicy, ale w porównaniu z mężem ukochanej jest ubogim młodzieńcem. Mam jednak wrażenie, że brakuje mu niezbędnego w roli uwodziciela uroku osobistego (choć Fanny zapewne uważa inaczej), jest dość toporny. I choć rozumiem, że serce nie sługa, to jakoś nie przepadam za facetami, którzy tak bezceremonialnie zabierają się do rozbijania cudzych małżeństw.

Wypada tu wspomnieć o jeszcze jednej, drugoplanowej postaci, która jednak w drugiej części filmu zaczyna odgrywać istotną rolę. To przybyła w odwiedziny matka Fanny, Camilla (Valerie Lemercier), mieszkająca na stałe w Nowym Jorku. Jak przystało na mieszkankę tego miasta, Camilla jest osobą neurotyczną, regularnie zażywającą antydepresanty. Początkowo cieszy się z małżeństwa córki i jest zięciem zachwycona, w pewnym momencie jednak całkowicie zmieni o nim zdanie. 

Wbrew niektórym doniesieniom, „Niewierni..” nie są komedią – podczas seansu nikt, włącznie ze mną, ani razu się nie roześmiał, a nie podejrzewam, aby zebrali się tam wyłącznie pozbawieni poczucia humoru ponuracy. | Paweł Mossakowski

Nieciekawy film obyczajowy i nudnawy thriller

Wbrew niektórym doniesieniom, „Niewierni…” nie są komedią – podczas seansu nikt, włącznie ze mną, ani razu się nie roześmiał, a nie podejrzewam, aby zebrali się tam wyłącznie pozbawieni poczucia humoru ponuracy. Owszem, są sytuacje mające humorystyczny potencjał, które mogłyby być rozegrane komediowo, ale Allen tych okazji do śmiechu – myślę, że świadomie – nie wykorzystuje. W efekcie powstaje lekki, ale niezbyt ciekawy film obyczajowy, który w pewnym momencie mrocznieje i zmienia się w nudnawy thriller: napięcie, które się w nim pojawia, zmieściłoby się w baterii typu „paluszek” i rośnie dopiero w scenach kulminacyjnych.

Taki wybór konwencji przez reżysera nie jest wielką niespodzianką. Wprawdzie Allena kojarzymy głównie z komediami, ale w jego obfitej twórczości („Niewierni…” są jego pięćdziesiątym filmem pełnometrażowym!) thrillery też się przecież zdarzały. Niekiedy i z dobrym rezultatem dokonywał kombinacji tych dwóch gatunków. Jak w „Tajemnicy morderstwa na Manhattanie” [1993], filmie o nowojorskim małżeństwie (Woody Allen i Diane Keaton), których leciwa sąsiadka umiera w bardzo podejrzanych okolicznościach. Czy w „Strzałach na Broadwayu” [1994], gdzie młody dramaturg i reżyser (John Cusack) był zmuszony do obsadzenia w swojej sztuce nieutalentowanej aktorki, dziewczyny groźnego gangstera (Chazz Palminteri).

Ale robił też „czyste” thrillery – to określenie jest zresztą umowne, były to raczej dramaty psychologiczne z intrygą kryminalną – w których zwykli, przeciętni, zdawałoby się cywilizowani ludzie okazywali się zdolni do morderstwa; albo popełniali je „własnoręcznie”, albo zlecali zawodowcom. Tak było w „Zbrodniach i wykroczeniach” [1989], w którym szanowany lekarz-okulista (Martin Landau), którego kochanka zaczęła mu grozić, że ujawni romans jego żonie, postanawiał szantażystkę zlikwidować. Czy też w udanym, choć moim zdaniem przecenionym „Wszystko gra” [2005] opowiadającym o wszetecznym trenerze tenisa, który spotykając się z siostrą jednego ze swoich uczniów, zakochuje się w jego narzeczonej (Scarlett Johansson). „Niewierni…” też należą do tej grupy; i w nim również pojawia się triada: namiętność, zdrada, zbrodnia.

Scenariusz robi wrażenie, jakby został napisany przez sztuczną inteligencję – liczne zwroty akcji bardzo łatwo przewidzieć, można nawet się zabawić w przepowiadanie kwestii dialogowych. | Paweł Mossakowski

Banalna historia, pomysłowa pointa

Pewną, zapewne najmniej istotną słabością filmu Allena jest to, że wymyślone przez niego postacie nie wzbudzają żywszych emocji. Jean (najlepiej skądinąd grany) wywołuje wprawdzie żywiołową niechęć, ale stosunek do pary kochanków pozostaje letni; ich dramatyczne losy śledzi się dość obojętnie. „Niewierni…” nie wytrzymują pod tym względem porównania ani z „Wszystko gra”, ani z innym europejskim filmem Allena, także operującym erotycznym trójkątem, „Vicky Cristina Barcelona” [2008].

Mam też wrażenie, które zresztą stale towarzyszy mi przy oglądaniu ostatnich tytułów Allena, że już ten film zrobił, tylko znacznie lepiej. Nie będę tu opisywał wszystkich obecnych w nim motywów i tematów znanych z jego wcześniejszej twórczości – widz sam bez trudu je odnajdzie – podam tylko jeden przykład. Paryskie milieu, w którym obracają się Jean i Funny, jest nieco podobne, przynajmniej na pierwszy rzut oka, do świata nowojorskich intelektualistów, stanowiącego naturalne otoczenie wielu bohaterów Allena. Oczywiście nie całkiem: tam są jajogłowi, tu burżuje, tam towarzystwo rozdyskutowane, tu rozplotkowane, tam snobizm intelektualny, tu towarzyski itd. Ale główna różnica polega na tym, że z dętych rozmów i pretensjonalnego języka nowojorskich kolegów Allen pokpiwał dowcipnie i inteligentnie, tu robi to mechanicznie i rutynowo, przez co obraz paryskiej socjety jest doskonale bezbarwny.

Ale największą wadą filmu jest banalność historii, oczywistość rozwiązań fabularnych, brak oryginalnych, zaskakujących pomysłów – z wyjątkiem jednego, zostawionego na sam koniec. Scenariusz robi wrażenie, jakby został napisany przez sztuczną inteligencję – liczne zwroty akcji bardzo łatwo przewidzieć, można nawet się zabawić w przepowiadanie kwestii dialogowych. Także allenowskie filozofowanie na temat roli przypadku w życiu, fenomenu istnienia, znaczenia zbiegów okoliczności, nieprzewidywalnej ironii losu itd. nie wykracza poza komunały. 

Co przemawia na jego korzyść? Z pewnością filmowi nie można zarzucić niespójności, wszystko rozwija się tu logicznie i konsekwentnie (choć gdy operuje się wypróbowanymi schematami, o porządek nietrudno). Żwawy rytm „Cantaloupe Island” Herbiego Hancocka, otwierający film i stanowiący w nim główny motyw muzyczny, nadaje mu lekkość i podkręca tempo. „Niewierni…” mają też przyjemny wygląd: Paryż jest miastem bardzo fotogenicznym, a stojący za kamerą Vittorio Storaro („Czas Apokalipsy”, „Konformista”, „Ostatnie tango w Paryżu”) pozostaje  mistrzem w swoim fachu. Najlepsza jest na swój sposób zabawna i zaskakująca pointa. Ale dotrwać do niej niełatwo.

Film:

„Niewierni w Paryżu” [Coup de Chance], reż. Woody Allen, USA–Francja 2023.

Ikona wpisu: materiały prasowe dystrybutora KINO ŚWIAT