Nie wszystko jednak da się zrzucić na politykę: rezerwy sąsiedniej Gujany, szacowane na 11 miliardów baryłek. Wprawdzie odkryto je dopiero dziesięć lat temu, ale dochód z ich eksploatacji powinien i tak obsypać złotem zaledwie 800-tysięczną ludność kraju. Tymczasem PKB na głowę jest tam z grubsza taki sam, a w obu krajach połowa ludności żyje poniżej progu ubóstwa.
Na domiar złego Wenezuela chciałaby rozwiązać swe problemy gospodarcze, anektując Essequibo – roponośne ziemie stanowiące dwie trzecie terytorium wschodniego sąsiada, choć zamieszkałe jedynie przez 150 tysięcy ludzi. W niedzielnym referendum 95 procent Wenezuelczyków miało poprzeć ten projekt.
Napoleon, wojna, kolonializm – wielowymiarowy chaos
Granic międzypaństwowych nie zmienia się jednak w jednostronnym referendum. Tyle tylko, że ta akurat granica ma wyjątkowo skomplikowany status prawny.
Gdy Wenezuela była hiszpańską kolonią, Essequibo istotnie leżało w jej granicach – ale inni kolonizatorzy, zwłaszcza protestancka Wielka Brytania i Holandia, nie uznawali dekretu papieskiego. Dokument podzielił Amerykę Łacińską między Hiszpanię i Portugalię, kolonizatorów katolickich, a Wenezuelę przyznał pierwszej z nich. Stąd kolonizowali oni słabo zaludnione ziemie na wschód od Caracas, w tym Gujanę, tocząc między sobą o nie spory.
Wojny napoleońskie w Europie wyklarowały sytuację: Wenezuela ogłosiła niepodległość, zaś była Gujana holenderska, kontrolująca Essequibo, stała się brytyjską. Wenezuela, jako spadkobierczyni Hiszpanii, nadal rościła sobie pretensje, zwłaszcza gdy w Essequibo odkryto złoto, ale w 1899 roku arbitraż międzynarodowy ostatecznie przyznał sporne terytorium Londynowi.
Caracas nigdy nie uznało tego orzeczenia, niebezzasadnie: historycy uważają, że Wielka Brytania, która miała dwóch sędziów w komisji arbitrażowej, podobnie jak reprezentujące w niej Wenezuelę USA, dogadała się z neutralnym rosyjskim przewodniczącym komisji. Wspólnie postawili Amerykanom ultimatum: albo uznają, że Essequibo jest brytyjskie, w zamian za pewne ustępstwa terytorialne wobec Wenezueli, albo taka decyzja i tak zapadnie większością 3:2, ale wówczas o żadnych ustępstwach nie będzie mowy. Stąd jednomyślne orzeczenie komisji.
Gdy Gujana jako jedyne anglojęzyczne państwo Ameryki Łacińskiej zyskała w 1966 roku niepodległość, Caracas ponownie zgłosiło roszczenia i wynegocjowano wówczas Protokół Genewski, w którym oba państwa zobowiązywały się do załatwienia sprawy polubownie. Zdaniem Wenezueli oznacza to, że orzeczenie komisji stało się niebyłe – bo inaczej do czego potrzebny jest Protokół?
Gujana uważa zaś, że orzeczenie jak najbardziej obowiązuje, zaś Protokół oznacza jedynie, że Wenezuela nie będzie dążyć do jego obalenia siłą. Tymczasem Caracas siłą zajęło gujańską wyspę Ankoko i wspierało zbrojne ruchy secesjonistyczne, a orzeczenia nadal nie uznawało.
Maduro konsoliduje nacjonalistyczny elektorat
Poprosiło za to sekretarza generalnego ONZ o mediację, a ten skierował sprawę do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości, którego jurysdykcji Wenezuela wszelako nie uznaje. Ten zaś wezwał w przeddzień referendum wezwał strony do „niepodejmowania działań zmieniających obecną sytuację”. Jako że Gujana wnosiła o to, by MTS zakazał Wenezueli przeprowadzenia referendum, zaś Trybunał się przed tym powstrzymał, uznając, że nie ma takich uprawnień, Maduro otrąbił sukces, a rezultat referendum miał być jego potwierdzeniem.
W pięciu pytaniach rząd pytał Wenezuelczyków, czy popierają (1) odrzucenie linii z 1899 roku, (2) uznanie Protokołu jako jedynej podstawy prawnej, (3) odrzucenie jurysdykcji MTS, (4) odrzucenie gujańskiej granicy morskiej opartej na linii z 1899 roku i (5) utworzenie w Essequibie prowincji Wenezueli i nadanie jej mieszkańcom wenezuelskiego obywatelstwa. Zgoda na (5) oznacza de facto zgodę na wojnę.
Ze względu na rażącą dysproporcję sił Wenezuela wygrałaby ją z łatwością, ale naraziłaby się na przywrócenie właśnie zniesionych sankcji USA oraz regionalne potępienie – i nie jest jasne, czy zdołałaby kontrolować rozległą nową prowincję, zwłaszcza w obliczu gujańskiego oporu partyzanckiego. Doświadczenie Argentyny, której junta podjęła w 1982 roku wojnę z Wielką Brytanią o Falklandy i w rezultacie przegranej straciła władzę, skłania do ostrożności.
Niepodjęcie wojny Maduro może zawsze wytłumaczyć, powołując się na poparcie wyborców dla (2), nakładające wymóg polubowności. Nie jest zresztą jasne, czy 10,5 milionów głosów na „tak”, na które powołuje się rząd, oznacza liczbę wyborców, którzy wzięli udział, czy też liczbę udzielonych przez nich odpowiedzi na pięć pytań referendum – w tym drugim przypadku oznaczałoby to, że uczestniczyło jedynie niecałe 10 procent uprawnionych wyborców, a reszta spektakularnie referendum, na wezwanie części opozycji, zbojkotowała.
Opozycja popiera wprawdzie roszczenia do Essequibo, ale nie popiera rządu i w kwestii udziału w referendum była podzielona. Zaś zdaniem większości obserwatorów Maduro referendum rozpisał nie po to, by straszyć Gujanę, tylko by skupić wokół siebie, przed przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi, nacjonalistyczny elektorat.
Historia ludzkości opiera się na negowaniu prawa do samostanowienia
Kwestia tego, komu się „naprawdę” należy Essequibo, pozostaje więc nierozstrzygnięta – i nierozstrzygalna. Nie wydaje się bowiem słuszne, by o współczesnym obywatelstwie 150 tysięcy ludzi, których zresztą nikt w żadnym referendum o zdanie nie pytał, miała rozstrzygać papieska decyzja o podziale kontynentu, wydana w 1494 roku w Tordesillas.
Tyle tylko, że jeśli odrzucimy Tordesillas (z późniejszymi zmianami z 1814 roku, 1899 roku i 1966 roku) to nie będzie żadnej podstawy prawnej dla określenia granicy, prócz idealistycznej zasady prawa narodów do samostanowienia i nierealistycznego zakazu zmiany granic siłą. Wszak cała historia ludzkości opiera się na negowaniu tego prawa i nierespektowaniu tej zasady – a wszystkie granice są w podobny sposób arbitralne – tyle że w Essequibo to bardziej widać.
Już lepsze są groteskowe referenda. Tym bardziej że racje Maduro nie są lepsze od tych, na które powoływał się Saddam Husajn, uderzając na Kuwejt, lub Putin – na Krym, czy gorsze od tych, na mocy których Maroko przywłaszczyło sobie Saharę Zachodnią.
Co więcej, najbliższym sojusznikiem wojskowym Wenezueli, od dawna skonfliktowanej z Waszyngtonem, jest Iran. Oba kraje zacieśniają współpracę polityczną, ekonomiczną (Iran wspomógł podczas kryzysu gospodarczego 2020 roku Wenezuelę dostawami swej objętej embargiem ropy) oraz wojskową.
Wywiad izraelski podał, że marynarka irańska, która niedawno przepłynęła Kanał Panamski, zamierza utworzyć w Wenezueli bazę. Zaś ewentualny latynoski konflikt zbrojny musiałby być dla Waszyngtonu kłopotliwy, zwłaszcza że USA mają z Gujaną dobre stosunki, i choć trochę odwrócić uwagę Ameryki od Bliskiego Wschodu. Należy właściwie żałować, że Brytyjczykom udało się 124 lata temu zblatować rosyjskiego sędziego.
* Zdjęcie użyte jako ikona wpisu: getarchive.net.