„Jestem zdecydowanym zwolennikiem bardzo silnych mediów publicznych. Od bardzo dawna opowiadam się za niemieckim rozwiązaniem: jeden program telewizji publicznej ma opozycja, drugi – rządzący. To jest chyba jedyny mechanizm mogący zapewnić względny pluralizm medialny”.
To z kolei są słowa Jarosława Kaczyńskiego z jego książki „Polska naszych marzeń” z 2011 roku, które cytuje w swojej najnowszej książce „The New Politics of Poland. A Case of Post-Traumatic Sovereignty” redaktor naczelny „Kultury Liberalnej” Jarosław Kuisz. Dalej pisze, że dziś można kpić z tych słów, traktując je jako dezinformację i cyniczną grę, jednak w 2015 roku wyborcy nie wiedzieli, co nadejdzie.
Dziś, dyskutując na temat planowanej reformy mediów publicznych i pluralizmu, jesteśmy już bogatsi o wiedzę co do ośmiu lat po roku 2015. Dlatego eksperyment myślowy, który proponuje Jacek Żakowski, mówiąc niejako dawnym Kaczyńskim, tym, który jeszcze nie zrobił Polski po roku 2015, jest tak trudny – zarówno technicznie, jak i psychologicznie.
Co powiedział Żakowski
Mogło się wydawać, że debata pt. „Media publiczne a demokracja w Polsce dzisiaj” będzie względnie niekontrowersyjna. Zdawało się wręcz, że to może być niezwykle interesująca dyskusja dla najbardziej zaangażowanych w temat dziennikarzy, publicystów, uczestników demonstracji w obronie mediów i praworządności. Rozmowa o mediach publicznych najszerzej przyciąga uwagę, kiedy cytuje się paski z „Wiadomości” czy TVP Info. Kiedy jednak mówi się o standardach, zapał do śledzenia tematu gaśnie.
Tak było do czasu wyżej wymienionej debaty, w której udział wziął Jacek Żakowski, publicysta „Polityki”. Powiedział: „Chciałbym do państwa zaapelować, abyśmy pomyśleli o tym, jak podzielić się pieniędzmi, infrastrukturą, mediami, tymi, które mają charakter publiczny, są finansowane ze środków publicznych, z tymi, którzy przegrali wybory w październiku. To jest bardzo trudna sprawa […]. Czy jesteśmy gotowi pomyśleć o tym, że Dwójka będzie PiS-owska?”
Reakcja na tę wypowiedź mówi nam wiele o zjawiskach, które rządzą debatą publiczną w Polsce.
Po pierwsze – nikt nie jest bezpieczny
Na słowa Żakowskiego krytycznie zareagowali najważniejsi dziennikarze z mediów, które stoją przecież po tej samej stronie co publicysta „Polityki” i gospodarz piątkowego programu porannego w TOK FM.
Od Żakowskiego na portalu X odciął się nawet Tomasz Lis, ten sam, dla którego Żakowski ryzykował audycją i reputacją, broniąc jego obecności w TOK FM po upublicznieniu oskarżeń o mobbing i molestowanie seksualne. Z atakiem na publicystę ruszyli twardzi antypisowscy użytkownicy sympatyzujący z grupą „Silni Razem”, wróżąc mu rychły upadek i uznając za symetrystę.
A przecież audycja Żakowskiego, w której Lis bywał przez prawie dwadzieścia lat, w czasach rządów PiS-u uchodziła za tak radykalnie antypisowską, że aż bywała z tego powodu obiektem kpin strony opozycyjnej. Biorącym w niej udział publicystom zarzucano nadmiarowe słowa przy nazywaniu sytuacji w Polsce, przez co miały tracić one moc i miało zabraknąć właściwych, gdy naprawdę nastanie faszyzm i totalitaryzm.
Wystarczyła jedna wypowiedź, żeby znaleźć się po drugiej stronie – stać się „onymi”, a nie „nami”.
„Jacek Żakowski mówi, że «W PiS-ie są tacy z którymi możemy się dogadać». Może możecie. My nie możemy i nie chcemy” – napisał Lis.
Po drugie – nie jesteśmy gotowi żyć razem
Cytowany wyżej wpis Lisa odnosił się do wypowiedzi Żakowskiego z radia TOK FM, gdzie był gościem w środowej audycji Macieja Głogowskiego. Publicysta tłumaczył tam swoje słowa, argumentując, że został źle zrozumiany (w swoim stylu mówiąc „w ogóle mnie nie zrozumieliście”).
Oponenci zarzucają mu od kilku dni, że chce podzielić media publiczne między różne partie, co ich zdaniem doprowadzi tylko do tego, że PiS będzie kontynuować swoją antytuskową krucjatę, manipulacje, kłamstwa, a więc po prostu szkodzić, a nie informować – co z misją mediów publicznych nie ma nic wspólnego.
Żakowski argumentuje, że chodzi mu o to, by zabrać media politykom i przekazać ruchom społecznym, organizacjom politycznym i pozarządowym. A przede wszystkim, że mówiąc o tym, by podzielić się nimi, miał na myśli wyborców PiS-u, a nie polityków. I że jeśli obecni zwycięzcy tego nie zrobią, to po kolejnych wyborach wygranych przez populistów polityczne wahadło odchyli się jeszcze bardziej niż ostatnio.
Jego argumentacja w radiu skupiała się wokół wspólnego życia w Polsce i konieczności stworzenia znośnych i akceptowalnych warunków dla wszystkich – aktualnych wygranych i aktualnych przegranych. Wygłaszanie tego typu tez po 2015 roku było ryzykowne, jak na razie nie zmieniła tego porażka PiS-u.
W każdym razie z reakcji na słowa Żakowskiego z radia, na bieżąco publikowanej w mediach społecznościowych, można wywnioskować, że wyborcy koalicji rządzącej nie zamierzają zapoznać się z racjami wyborców PiS-u. Na wspólnotę nie nadszedł czas.
Po trzecie – temat mediów publicznych jest trudniejszy niż dyskusja o standardach
Strona związana z przyszłą koalicją rządzącą – publicyści, politycy, prawnicy, zaangażowani politycznie i społecznie obywatele – od dawna dyskutują, co należy zrobić z mediami publicznymi, po katastrofie, którą urządziło im PiS.
Nie ulega wątpliwości, że to nie były media, tylko tuba do głoszenia propagandy. Również nie ulega wątpliwości, że autorzy propagandy nie oglądali się na konsekwencje swoich dzieł i urządzali nagonkę na konkretnych polityków, ryzykując, że ktoś zastosuje wobec nich przemoc. Albo skłócając społeczeństwo. To była część konsekwentnej polityki PiS-u, by utrzymać się przy władzy.
Dyskusja na temat tego, jak po tej traumie powinny odbudować się media, jest uzasadniona. Pomysły są różne, od umiarkowanych po takie, które zakładają całkowitą wymianę kadr, rozliczenia dla najgorliwszych funkcjonariuszy. Zazwyczaj jednak kończą się apelem o przywrócenie standardów i, najkrócej mówiąc, rzetelne informowanie.
Żakowski jednak zauważa – każdy ma swoją prawdę. Można to zrozumieć tak, że interpretacja różnych zdarzeń w dużej mierze zależy od naszego doświadczenia, pamięci, a nawet sympatii. Rzeczywiście, myśl o tym, aby rzetelnie przedstawić prawdę, nie jest tak trudna, jak myśl o tym, aby z nią dotrzeć do odbiorców. Bo czy łatwo jest powiedzieć, czy zapisy o wiatrakach w ustawie o zamrożeniu cen energii elektrycznej są aferą, czy nie?
Gubią się w tym nawet dziennikarze, który poświęcili czas na zagłębienie się w temat, a co dopiero odbiorca informacji, który porównuje dziennikarską informację z tym, co mówią na ten temat politycy – a każda strona przedstawia to inaczej.
A po drugie, dziennikarze jednej strony są niewiarygodni dla drugiej. „Nie lubią mnie, Tuska i ciebie” – mówi do Głogowskiego Żakowski i trudno odmówić mu racji.
Trudno jednak powiedzieć, jak z tego wybrnąć, bo sam Żakowski zauważa, że ciężko wskazać w Polsce dziennikarza, który nie kojarzyłby się z którąś ze stron. A oddanie części mediów publicznych dziennikarzom sympatyzującym z prawicą nie gwarantuje rzetelności z powodów wyżej opisanych – każdą informację da się filtrować na różne sposoby.
Z drugiej strony, jeśli filtr nie wypuszcza radykalnej informacji, może być pożyteczny w mediach, które mają zjednoczyć społeczeństwo. Tylko tu znowu pojawia się pytanie – czy pluralistyczne media zorganizowane w ten sposób, że Jedynka jest nasza, a Dwójka wasza, rzeczywiście połączą społeczeństwo, czy też nadadzą nową, nieprzenikalną tożsamość poszczególnym kanałom.
Media naszych marzeń
Dyskusja o mediach publicznych staje się więc dyskusją o społeczeństwie i pokazuje, na co gotowe są obie strony. Po latach hodowania najpierw niechęci, a potem nienawiści przez kolejne ekipy rządzące trudno wyobrazić sobie zmianę kierunku. Trudno jednak także wyobrazić sobie dalsze pogłębianie podziałów – populiści tylko na to czekają.
Otwarcie drzwi dla drugiej strony może mieć nieść takie samo ryzyko jak otwarcie drzwi w czasie huraganu – ich utratę. Nie do przyjęcia jest sytuacja, w której na jednym kanale TVP swój program nadaje na przykład Wojciech Czuchnowski, a na drugim Michał Karnowski. To by nie oznaczało pluralizmu, tylko dezinformację – dwa kanały przedstawiałyby dwa światy. Tak jak teraz media z dwóch różnych stron.
Jednak niezależna TVP jest potrzebna, żeby można było mieć pewność, że ogląda się program bezstronny. Jak ją zrobić? Wyobraźmy sobie, że będąc wyborcą koalicji, siedzimy na rodzinnym obiedzie naprzeciw cioci, która głosowała na PiS, ale nikt z nas nie chce awantury przy stole. I w ten sposób zróbmy sobie TVP.
Do tego, by media publiczne pełniły rolę gwaranta rzetelnej informacji, nie jest potrzebny pluralizm i oddawanie anten poszczególnym stronom, tylko ta nudna część dyskusji – standardy. A one, wbrew pozorom, istnieją i są podstawą pracy dziennikarskiej – na przykład dokumentujemy swoje tezy, słuchamy obu stron, oddzielamy publicystykę od informacji. Wtedy program będzie wolny od pasków grozy i interpretacji. Tylko do tak postrzeganych mediów publicznych nie można zatrudnić zasłużonych w walce z PiS-em gwiazd – a nudnych, sumiennych funkcjonariuszy informacji. Oprócz wymienionych zalet nie będą też drażnić wyborców PiS-u. A wtedy może oni zaczną oglądać niepisowską TVP.
* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: TOK FM.