Wejście smoka
Patrząc czysto politycznie, rzecz została przeprowadzona w sposób koronkowy. Operacja odebrania PiS-owi mediów publicznych trwała w czasie posiedzenia Rady Bezpieczeństwa Narodowego z udziałem prezydenta Andrzeja Dudy i premiera Donalda Tuska. Została ona poprzedzona uchwałą Sejmu, wzywającą władze publiczne do działania. Niewiele wcześniej Tusk zapowiedział na konferencji prasowej, przy zupełnie innej okazji, że w najbliższym tygodniu nie będzie już konferencji prasowych.
Wtedy minister kultury Bartłomiej Sienkiewicz odwołał zarządy i rady nadzorcze w mediach publicznych. Następnie Tusk ogłosił początek rozmów z prezydentem Dudą w sprawie prac nad nowym ładem medialnym – a zatem nad przyszłą ustawą, którą ewentualnie mógłby podpisać prezydent. Rozmowy te będą się toczyć już w nowej sytuacji, w której istnieje inna równowaga sił. Wszystko dzieje się na krótko przed świętami, co pomoże uspokoić emocje.
Co na to prawo
Patrząc prawnie, rzecz jest mniej jasna. MKiDN powołuje się w komunikacie na uchwałę Sejmu jako określającą „konieczność i uzasadnienie” do działania. Według wyjaśnienia minister kultury miał podjąć odpowiednie decyzje w imieniu właściciela, czyli Skarbu Państwa, jako jedyny akcjonariusz, na podstawie kodeksu spółek handlowych. Tyle że tego rodzaju uchwała Sejmu nie ma przecież mocy prawnej. A według istniejącego prawa o władzach mediów publicznych decyduje utworzona przez PiS Rada Mediów Narodowych.
Jak to rozumieć? Według prof. Michała Romanowskiego i prof. Katarzyny Bilewskiej, minister mógł podjąć taką decyzję, ponieważ w grudniu 2016 roku Trybunał Konstytucyjny (jeszcze za czasów Andrzeja Rzeplińskiego) uznał za niekonstytucyjne pozbawienie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji udziału w wyborze władz TVP i Polskiego Radia. Według tego rozumowania nie obowiązują więc przepisy o RMN, a skoro nie ma innych odpowiednich przepisów, to powstała luka legislacyjna i minister mógł skorzystać z postanowień kodeksu jako wyjścia awaryjnego.
Z kolei dziennikarz prawny „Wirtualnej Polski” Patryk Słowik przekonuje, że zmiany w mediach publicznych zostały dokonane w sposób niezgodny z prawem i wspomnianym wyrokiem TK. Słowik wskazuje, że wyrok ten dotyczył tak zwanej małej ustawy medialnej, uchwalonej na początku rządów PiS-u, według której to minister Skarbu Państwa miał wybierać władze mediów z pominięciem KRRiT. Nie dotyczył więc wprost Rady Mediów Narodowych, a w dodatku mówił, że wybór owych władz powinien być niezależny od rządu. A zatem przepisy o RMN wciąż obowiązują i trzeba by dopiero uchwalić nową ustawę, żeby to zmienić (lub odwołać jej przewodniczącego Krzysztofa Czabańskiego, który prawdopodobnie narusza przepisy ustawy regulującej pracę RMN, i tym sposobem zyskać większość w Radzie). W podobnym duchu wypowiedziała się Helsińska Fundacja Praw Człowieka.
Z kolei prof. Ewa Łętowska stwierdziła w TVN24, że kwestia zasadnicza polega na tym, że „konstytucja zezwala na samoobronę konstytucji” – tymczasem RMN jest ciałem niekonstytucyjnym, a inne drogi nie gwarantują naprawienia sytuacji. A do tego o wpisie nowych władz zdecyduje sąd rejestrowy. Jest to z pewnością sprawa, nad którą warto się zastanowić: czy może istnieć system konstytucyjny, w którym nie istnieje norma umożliwiająca jego uzdrowienie w obliczu oczywistych patologii systemowych? Konstytucja przypuszczalnie nie powinna zastawiać na siebie pułapek. Jeśli pójść tym tokiem rozumowania, to można dojść do wniosku, że wykładnia funkcjonalna prawa powinna pozwalać na działanie zmierzające do przywrócenia standardu konstytucyjnego za pomocą możliwie najlepszego dostępnego, a jednocześnie skutecznego, prawnego środka działania. Tymczasem interpretowanie norm prawa w sposób czysto abstrakcyjny, czyli bez odniesienia do konkretnej sytuacji, w pewnych okolicznościach mogłoby wręcz nieść skutki antykonstytucyjne. Ostatecznie wydaje się zatem, że w sprawie istnieje ambiwalencja, która jest obiektywnie wpisana w spadek po PiS-ie, czyli w polską sytuację prawno-ustrojową – i jeśli ktoś tego nie dostrzega, to ma nierealistyczny ogląd tematu.
Oczywiście, w odrębnym uniwersum również PiS zgłasza swoje protesty, ale w tym miejscu je pomijamy, ponieważ w przeciwieństwie do uczciwej dyskusji prasowej są one kompletnie niewiarygodne. Jarosław Kaczyński, który wykrzykuje na demonstracji hasło „wolne media” i mówi do kamery, że nie ma demokracji bez pluralizmu – nadaje się wyłącznie do kabaretu i nie ma potrzeby tego szerzej komentować. Albo zresztą dodajmy do tego komentarz w postaci słów Stanisława Karczewskiego z PiS-u, który dzień po heroicznej obronie wolności mediów przez Kaczyńskiego powiedział w telewizji: „Chcieliśmy przejąć TVN”. I przypomnijmy dla przykładu premiera Morawieckiego, który uzgadniał z Szefem Polskiej Agencji Prasowej w sprawie pożądanego wywiadu, że „narracja jest gotowa, tylko trzeba ładnie to wszystko ująć i poprzecinać pytaniami”.
Jakie będą media publiczne?
Ten obraz warto uzupełnić o kilka drobniejszych uwag. Po pierwsze, w PiS-owskich mediach otwarta dyskusja o zasadności postępowania władzy nigdy nie miałaby miejsca. Stąd też nikt nie będzie się rzucać Rejtanem w obronie TVP. Było jasne, że media publiczne o formule patologicznej szczujni należało zaorać. Według sondaży poparcie dla zmian w tym obszarze jest nawet większe niż dla obecnej koalicji rządzącej. Warto odnotować, że dotychczasowej sytuacji aktywnie bronią jedynie politycy PiS-u, ale nie wyborcy.
Po drugie, sprawa ma oczywisty aspekt polityczny. Było jasne, że działanie Sienkiewicza wywoła kontrowersje prawne i rozpali konflikt partyjny – a w przyszłości może się nawet wiązać z próbą odwetu ze strony PiS-u. W tym sensie Sienkiewicz bierze ewentualne ryzyko i odpowiedzialność „na siebie” – i stąd ministrem kultury nie mógłby być w tym momencie jakiś niezainteresowany polityką profesor historii rzeźby. Ale jest to jednocześnie wspólne działanie nowej koalicji rządzącej, choćby poprzez udział Sejmu w procesie. Nowa władza jednym posunięciem rozwiązuje palący problem społeczny, pokazuje sprawczość w ważnej sprawie, a przy tym czyni to w sposób konfliktowy, który powoduje zbliżenie koalicjantów w obliczu zwiększonej polaryzacji. Krok po kroku ujawnia się też, co oznacza w praktyce i co może oznaczać rozliczanie PiS-u z patologii – konkretyzuje się obraz dostępnych dróg w poszczególnych sprawach.
Po trzecie, coraz głośniejsza staje się dyskusja o tym, jakie będą i jak powinny wyglądać w przyszłości media publiczne – szczególnie w kontekście szeroko komentowanych i realizowanych w nowej formule „Wiadomości” TVP, które stały się bez porównania lepsze od stanu poprzedniego, zrobione na spokojnie i bez agresji, natomiast siłą rzeczy spotkały się z podejrzeniami o uległość wobec nowej władzy. Pojawiły się sensowne głosy, że jeśli rozumieć działanie Sienkiewicza jako wprowadzenie porządku przejściowego (sprawiedliwość transformacyjna), mającego docelowo prowadzić do trwałego uzdrowienia sytuacji, to uzasadnieniem praktycznym takiego działania byłoby przede wszystkim dotarcie do owego konstytucyjnego celu, czyli zdrowych mediów publicznych. W sprawie określenia właściwego standardu swoją rolę z pewnością mają do odegrania środowisko medialne i społeczeństwo obywatelskie.
Toksyczny układ
Z tego wszystkiego to problem polityczny wydaje mi się najbardziej interesujący i najważniejszy dla przyszłości naszego ustroju. Chciałbym więc zakończyć następującą uwagą, która nie odnosi się bezpośrednio do powyższej sytuacji, nie rozwiązuje żadnego dylematu i nie uchyla żadnych słusznych powinności, ale nad którą warto chwilę pokontemplować, ponieważ góruje ona niejako nad wszystkimi innymi kwestiami, czy tego chcemy, czy nie.
W 2023 roku spotykamy się z pewną konkretną sytuacją, która jest wynikiem ośmiu lat niszczenia ustroju przez PiS. Byłaby pewna perwersja w logice: nie można realnie rozliczyć patologii PiS-u, bo Kaczyński się wścieknie i zrobi w przyszłości jeszcze większe przewały. Jeśli ich bowiem nie rozliczyć, to Kaczyński po prostu będzie miał w przyszłości dużo lepszą pozycję startową do pogłębiania patologii. Schemat byłby więc taki, że PiS idzie na rympał, potem partie demokratyczne grzecznie patrzą, co by tu można było troszkę poprawić, a potem PiS znowu idzie na rympał. I można sobie dopowiedzieć, jak to się kończy. Podstawowy problem polityczny tego układu to nie jest polaryzacja, tylko antysystemowa agenda PiS-u – ponieważ ten czynnik pozostaje aktualny niezależnie od tego, jak zachowa się nowa władza. Jeśli ktoś znajdzie pomysł na to, jak sprawić, żeby PiS przestało być partią antysystemową – dopiero wtedy będzie można na poważnie zająć się tematem polaryzacji politycznej.