Uczestniczą, tak, ale właściwie nie – Francja i Włochy owszem, wysłały na Morze Czerwone okręty, ale pozostają one pod narodowym, nie międzynarodowym dowództwem. Australia uznała, że wszystkie jej okręty muszą pozostać na Pacyfiku, ale zgodziła się na udział w operacji jedenastu swych wojskowych.
Ulgę w Waszyngtonie musiało więc przynieść dołączenie się do operacji Seszeli, dysponujących dziewięcioma jednostkami straży przybrzeżnej. 40-metrowy okręt flagowy wprawdzie nie wypłynie, ale może któraś z łodzi patrolowych podarowanych wyspom przez Sri Lankę?
Anglosaski strażnik
„Strażnik”, póki co, pozostaje więc operacją amerykańsko-brytyjską. Szczególnym rozczarowaniem musi być brak udziału państw arabskich, z wyjątkiem Bahrajnu, od dawna związanego z USA; na wyspie mieści się podstawowa baza piątej floty. Zwłaszcza zaś to, że operację zbojkotowała Arabia Saudyjska oraz Egipt, które mają dwie najdłuższe linie brzegowe nad Morzem Czerwonym.
Saudowie wszak od ośmiu lat wspierają jemeński rząd w jego wojnie z buntownikami Huti, przed którymi Strażnik ma Dobrobytu bronić. Tyle że w ostatnich miesiącach, dzięki mediacji Pekinu, rysuje się nadzieja na zawieszenie broni w wojnie, w której zginęło 150 tysięcy ludzi, a następnych 200 tysięcy zmarło od wywołanych nią epidemii i głodu.
Rijad włączył się do tego konfliktu w nadziei usunięcia wspierającego Hutich Iranu ze swego pogranicza. Teraz, po systematycznych porażkach swych wojsk, liczy już jedynie na kompromis z Teheranem i ograniczenie dalszych strat.
Ale przecież Egipt powinien być Dobrobytem żywotnie zainteresowany: 12 procent światowego handlu morskiego wpływa do Morza Czerwonego przez cieśninę Bab el-Mandeb. Następnie w ogromnej większości przechodzi przez Kanał Sueski, generując dla Kairu dochody rzędu 10 miliardów dolarów rocznie.
Na straży wspólnych interesów
Rzecz w tym wszelako, że drobna część statków zamiast do Kanału, płynie do izraelskiego portu w Eilacie, a i wśród tych, które wpływają do Kanału, są jednostki w ten czy inny sposób z Izraelem związane – na przykład będące własnością Izraelczyków. To one właśnie są obiektem ataków z Jemenu, Huti bowiem uznali pokonanie Izraela za jeden z głównych celów swej walki.
Oba kraje dzieli wprawdzie 1500 kilometrów, ale całe uzbrojenie Hutich pochodzi z Iranu, który deklaruje zniszczenie Izraela jako cel swej polityki. Stąd ataki hutyjskich dronów i rakiet na statki uznane za izraelskie. Ich definicja przyjęta w Jemenie jest na tyle szeroka, że obejmuje na przykład brytyjskie tankowce czy francuski okręt wojenny.
Dlatego też Waszyngtonowi udało się nakłonić kilkanaście innych państw do udziału w operacji: interesy wszystkich, nie tylko Izraela, są zagrożone. Wielki przewoźnik morski Maersk czy korporacja British Petroleum przywróciły żeglugę swych jednostek przez Bab el-Mandeb dopiero po powołaniu Strażnika. Zaś Kair uznał najwyraźniej, że Strażnik będzie bronił jego Dobrobytu i tak, więc po co się Hutim narażać?
Ale zanim jeszcze do powołania tej wspólnej siły morskiej doszło, państwa zainteresowane, czyli atakowane, dość sprawnie sobie radziły z hutyjskim zagrożeniem. Amerykanie, Francuzi i Brytyjczycy zestrzeliwali skutecznie odpalone z Jemenu drony i rakiety, Izraelczycy zaś zestrzelili też wymierzoną w Eilat hutyjską rakietę balistyczną irańskiej produkcji, trafiając ją antyrakietą systemu Strzała na wysokości 60 kilometrów, czyli już na granicy atmosfery. Po raz pierwszy sprawdzono na polu bitwy, że „Gwiezdne Wojny”, o których marzył Ronald Reagan, rzeczywiście działają.
Izrael formalnie do „Strażnika” nie przystąpił, żeby nie uniemożliwić udziału w operacji wrogich mu krajów regionu, lecz ściśle koordynuje swe działania wojskowe z Amerykanami. W odpowiedzi Iran poszerzył pole bitwy i odpalił – jak podały USA – dwa drony, które trafiły w „powiązany z Izraelem” tankowiec u wybrzeży Indii. Teheran zaprzecza, ale wcześniej jego Gwardia Rewolucyjna groziła, że jeśli Zachód nie przestanie wpierać Izraela, może „zamknąć inne trasy morskie, niż Morze Czerwone” – przy okazji przyznając, że z próbami „zamknięcia” Morza Czerwonego ma jednak coś wspólnego.
Wystarczy jeden skuteczny atak
Nie jest natomiast jasne, w oparciu o co USA postawiły Teheranowi ten poważny zarzut: drony są zbyt małe, by można je było monitorować z satelitów. Co więcej, to możliwe, że Huti mogli nawiązać, na zasadzie współpracy uciśnionych islamistów, współpracę z którymś z działających w Pakistanie kaszmirskich ugrupowań terrorystycznych. Partnerzy mogliby umożliwić Hutim, za wiedzą Islamabadu, przeprowadzenie ataku z terytorium kraju.
Jednak rzecz nie w tym nawet, jak bardzo wielopiętrowo nieoczywiste są zawierane w wojnach z Iranem i jego sojusznikami koalicje, ani nie w tym, jak nieoczekiwanie skuteczne są współczesne systemy antyrakietowe. (Choć pamiętać należy, że antyrakieta może być sto razy droższa od obiektu przez nią zestrzelonego, co na dłuższą metę czyni koszty takiej obrony trudnymi do utrzymania).
Najistotniejsze jest bowiem to, że wystarczy jeden skuteczny atak Iranu, jego sojuszników, lub sojuszników jego sojuszników na jakąś dużą jednostkę na Morzu Czerwonym – by przewoźnicy przekierowali swe statki gdzie indziej.
To zaś oznaczałoby dramatyczne wydłużenie czasu rejsu, a więc i znaczny wzrost cen frachtu – a tym samym wzrost cen wszystkiego, co drogą morską jest przewożone, od ropy naftowej począwszy, co przełożyłoby się na koszt innych towarów. To oznacza groźbę kryzysu gospodarczego na Zachodzie – oraz implozję ekonomiczną Egiptu, pozbawionego dochodów z Kanału. Na awaryjne kredyty z ogarniętego kryzysem Zachodu Kair zapewne też nie mógłby liczyć.
”Strażnik Dobrobytu” nie tylko pilnuje poszczególne statki, przekraczające dziś cieśninę Bab el-Mandeb: on strzeże Zachód przed scenariuszem, który do spełnienia potrzebuje jednej celnej rakiety. Nic więc dziwnego, że Huti nie ustają w usiłowaniach. Cena jajek w Pułtusku zależy też od tego, czy „Strażnikowi” i jego sojusznikom uda się zestrzelić wszystko, co Iran Hutim do odpalenia dostarczy.