Demonstracja „Je suis Charlie” w Montrealu, 8 stycznia 2015. Fot. Gerry Lauzon. Źródło: Flickr (CC BY 2.0 Deed)

I.

„Śmiać się można z wszystkiego, ale nie z każdym” – mawiał przed laty nieżyjący znany francuski satyryk i komik Pierre Desproges. A w wielce popularnym w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych we Francji literackim programie „Apostrophes” Bernarda Pivota dodawał, że nie tylko można drwić ze wszystkiego, ale wręcz TRZEBA. Na tej liście były wojny, katastrofy, ciężkie choroby i śmierć (Desproges zauważał: „Czy przypadkiem sama śmierć nie uprawia wobec nas czarnego humoru?”). Zdaniem Desprogesa, śmiać się trzeba z tego, czego się najbardziej boimy, aby w ten sposób właśnie pozbyć się swoich najgłębszych lęków. O tym samym mówił na łamach „Kultury Liberalnej” Maciej Łubieński

Desproges swojej teorii śmiechu dowodził czynem. Z tego powodu można przypuszczać, że niektóre jego dowcipy (które można oglądać w internecie), dzisiaj nawet we Francji nie uszłyby mu na sucho. Jak choćby jeden ze scenicznych numerów, który zaczynał, wpatrując się podejrzliwie w widownię: „Powiedziano mi, że do sali wślizgnęli się jacyś Żydzi? Spokojnie, możecie zostać”. Dopiero dalszy ciąg występu pokazywał, że Desproges parodiował spiskowe poglądy na świat Monsieur Duponta (czyli francuskiego Kowalskiego). A czy którakolwiek stacja zaryzykowały dziś nadanie innego skeczu tegoż satyryka z takim oto dictum: „Ależ to nieprawda, że policjanci widzą przestępcę tylko w każdym Arabie czy młodym spod bloku, o nie! …oni nie spuszczają też oka z Murzynów”. Od razu oskarżono by komika o rasizm, choć jego intencja była przeciwna – wyśmiewał tu uprzedzenia rasowo-klasowe obecne w szeregach policji.

Jak zauważyła w rozmowie z „Kulturą Liberalną” Olga Drenda, naturalną (czy też raczej – kulturową) koleją rzeczy zdarza się, że żarty, które śmieszyły trzydzieści czy dwadzieścia lat temu stają się teraz niestrawnymi sucharami. Nie inaczej jest we Francji, która od 140 lat (czyli od ustawy o wolności prasy z 1881 roku) szczyci się prawną ochroną szeroko pojętej wolności słowa, w tym zwłaszcza prawem do swobodnej krytyki religii. 

Adwokat i pisarz Richard Malka, znany głównie jako wieloletni obrońca tygodnika satyrycznego „Charlie Hebdo”, określił to w tytule swojej książki jako „Prawo do nękania Boga” (w oryg. emmerder Dieu znaczy dosłownie: „bycia upierdliwym dla Boga”). 

Na pierwszy rzut oka francuska satyra polityczna – zwłaszcza w porównaniu z polską – trzyma się całkiem krzepko. Nad Sekwaną wychodzi kilka pism humorystycznych, wśród których szczególną pozycję ma najstarszy (ponad stuletni!) tygodnik „Le Canard enchainé” [Kaczka na łańcuchu], znany także jako gazeta śledcza, która ujawniła wiele polityczno-finansowych afer V Republiki. Każda szanująca się stacja radiowa ma swoich dyżurnych satyryków, którzy codziennie trudzą się o poranku, starając się w zabawny sposób komentować polityczne aktualności. W dodatku paryskie teatry bulwarowe roją się od standuperów, bezustannie czerpiących inspirację z obserwacji bieżących wydarzeń.

Francja rajem dla satyryków? Niekoniecznie. Jeśli wsłuchać się w głos samych prześmiewców, okaże się, że trudno byłoby im się podpisać pod bon motem Desprogesa. Skarżą się coraz częściej na ograniczenia swobody swojego działania, a ściślej rzecz biorąc – na autocenzurę, która zakradła się do redakcji tych czy innych mediów.

Sami zainteresowani wskazują głównie dwa źródła tej autocenzury: radykalny islam oraz polityczną poprawność (zakazującą śmiania się z takich tematów jak kolor skóry, pochodzenie czy płeć, co uniemożliwia uprawiania satyry między innymi o Żydach, mniejszościach seksualnych i feministkach). Tutaj skupię się głównie na pierwszym źródle, wspominając tylko pokrótce, z racji ograniczonych rozmiarów tego szkicu, o drugiej kwestii. 

II.

Zacznę jednak od uwagi osobistej.

Co do zasady zgodziłbym się z Desproges’em. Śmiać się można z wszystkiego, w tym także z religii (żeby było jasne: każdej religii). O ile tylko nie posuwamy się do znieważania czy oczerniania obiektu naszych żartów, co regulują zarówno we Francji, jak i gdzie indziej, stosowne paragrafy.

Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że ceną za przyjęcie tej zasady jest obecność (żeby nie powiedzieć – plaga) w przestrzeni publicznej dowcipów niskiego lotu, marnych czy wręcz bezdennie głupich. Trudno, tak być musi – od topornego dowcipu może nas rozbolą zęby, ale śmierć raczej nam nie grozi. Z dwojga złego lepiej jest przystać na satyryczną przesadę niż kneblować swobodę dworowania w imię domniemanej ochrony tych czy innych wierzeń religijnych.

Opowiadając się za pełną wolnością w tym względzie, muszę jednocześnie przyznać, że zawsze miałem kłopot z powiedzeniem „Jestem Charlie”. Dlaczego?

Primo, dlatego że poczucie humoru prezentowane na łamach tygodnika „Charlie Hebdo” odbierałem na ogół (są oczywiście znaczące wyjątki od tej reguły) jako zbyt dosłowne, często wulgarne i obsceniczne. Najzwyczajniej w świecie – karykatury w tym piśmie częściej wywoływały mój niesmak niż mnie śmieszyły.

Secundo, nie jestem przekonany do strategii ciągłego szokowania odbiorców, stosowanej przez „Charlie”. Wydaje się, że trafia ona tylko do już przekonanych czytelników. Na pozostałych tego rodzaju bezpardonowe „szarganie świętości” działa jak płachta na byka: rozjusza, nie zachęcając do zrewidowania własnych poglądów. Czy polityczna satyra nie powinna oprócz rozśmieszania, skłaniać odbiorców do myślenia i kwestionowania rzeczy uważanych przez nich za oczywiste?

III.

Powstały w 1970 roku tygodnik „Charlie Hebdo”, kontynuator magazynu „Hara-Kiri”, reklamującego się jako „pismo głupie i złośliwe”, był od samego początku pismem ateistycznym i antyreligijnym (a nie tylko antyklerykalnym). Nie oszczędzał żadnej religii, choć aż do końca minionego wieku celował przede wszystkim w atakach na chrześcijaństwo i katolicyzm. Zmieniło się to za sprawą przedrukowania na jego łamach w lutym 2006 roku duńskich karykatur Mahometa, do których francuscy satyrycy dorzucili swoje. Na najbardziej znanej z nich, autorstwa Cabu, widniał Prorok, który ze łzami w oczach, skarżył się: „Jak ciężko być kochanym przez durniów!”; obok widniał podpis: „Mahomet osaczony przez integrystów”. Przedstawiciele muzułmanów wytoczyli „Charlie” proces, który gazeta wygrała. Rozpoczęło to długoletnie ataki środowisk islamistycznych na tygodnik, najpierw słowne, potem fizyczne: w 2011 roku siedzibę „Charlie” podpalili nieznani sprawcy. Wreszcie w styczniu 2015 roku, jak wiadomo, terroryści islamscy dokonali zamachu na siedzibę tygodnika, dziesiątkując całą redakcję. Mimo tego pismo nie zaprzestało ostrego szydzenia z wszystkich religii, także muzułmańskiej.

Należy podkreślić, że „Charlie Hebdo” to raczej wyjątek niż reguła na mapie francuskiego humoru politycznego. Miał w tym świecie status „swawolnego Dyzia”. Nigdy nie był w mainstreamie przez wiele lat borykał się z brakiem czytelników; z tego powodu na całą dekadę – od 1982 do 1992 roku w ogóle zawieszono wydawanie pisma. W chwili zamachów islamistów z 2015 roku tygodnik był ponownie na skraju bankructwa. Jest zatem niemałym paradoksem, że za sprawą swoich śmiertelnych wrogów „bluźniercze” pismo stało się symbolem wolności słowa. W dodatku slogan „Jestem Charlie” głosiły tysiące tych, którzy wcześniej nawet nie mieli pisma w ręce.

Warto przypomnieć, że „Charlie Hebdo” nie zawsze wychodziło zwycięsko z sali sądowej. Przez ostatnie ćwierć wieku pismo to miało – jak podała agencja AFP – około pięćdziesięciu procesów o znieważenie czy wzywanie do nienawiści. W większości wygrało, ale w jednej piątej przypadków sąd przyznał rację skarżącym, na przykład stowarzyszeniom katolickim, politykom, czy też innym gazetom. Sąd uznał, że przekroczono wtedy granice wolności słowa, bo karykatury lub teksty nosiły znamiona znieważenia (na przykład przez sportretowanie jako nazisty jednego z francuskich ministrów). Karykatury szydzące z religii uchodziły na sucho, gdyż prawo francuskie nie karze za bluźnierstwo ani za „urażenie uczuć religijnych”, jak w Polsce. 

Jak podkreślał Malka, według prawa francuskiego: „Islam może być obrażany, podobnie jak chrześcijaństwo, judaizm czy jakakolwiek inna religia”. Adwokat dodawał, że chodzi o nawet najostrzejszą krytykę religii, o ile nie obraża ona ludzi z racji ich przynależności religijnej. Nie ma jednak wątpliwości, że „Charlie Hebdo” balansował zręcznie na granicy tego prawa, co pozwoliło mu – choć, jak widać, nie zawsze – unikać porażki w sądzie. Oto jeden tylko przykład dozwolonej przez prawo krytyki: okładka „Charlie Hebdo” z 20 kwietnia 2011 roku: trzy rolki papieru toaletowego z napisami: „Biblia”, „Koran”, „Tora”, obok komentarz: „Wszystkie religie do kibla!”. 

IV.

Pozostawmy na boku „Charlie Hebdo” i powróćmy do pytania, jak ma się dziś w praktyce owa wolność drwienia sobie z religii w głównym nurcie francuskich mediów. Czy faktycznie wszystko jest dozwolone? I czy każdemu „dostaje się” po równo, zgodnie z zasadą głoszoną powyżej przez Malkę?

Jeden z najbardziej dziś wziętych francuskich satyryków Philippe Caverivière ujął to w taki sposób (cytat z talk show „Quelle epoque!” w publicznej telewizji France 2 z 5 listopada 2022 roku): „Tak, można dziś żartować sobie z chrześcijaństwa, można też z judaizmu – ryzykując, że mocno rozgniewamy niektórych odbiorców. I owszem, można też podowcipkować z islamu – dzięki czemu dostaniemy błyskawiczną odpowiedź na pytanie o istnienie Boga i życie pozagrobowe”. Ironiczna riposta Caverivière’a trafia w sedno problemu – niby wszystko można, ale czy aby warto się wychylać?

Jeśli we Francji mówi się dzisiaj o autocenzurze satyryków, to głównie z powodu nacisku radykalnych środowisk muzułmańskich. Doświadczył go Tanguy Pastureau z publicznego radia France Inter: Po masakrach Hamasu na izraelskich cywilach 7 października, wygłosił na antenie felieton drwiący z „brodaczy” (po franc. barbus) – jak określa się eufemistycznie we Francji radykalnych muzułmanów – oraz ze sprzyjającej im, jego zdaniem, francuskiej radykalnej lewicy. (Jak podał tygodnik „Télérama”, zaraz po audycji Pastureau spotkał ogromny hejt, łącznie z grożeniem mu śmiercią).

Kościół francuski, inaczej niż polski, ma niewielki wpływ na opinię społeczną i na polityków (liczbę regularnie praktykujących katolików szacuje się tylko na 8 procent), wobec czego jest dość łatwym celem kpin. Przybysza znad Wisły, nawet niewierzącego, szokować może owa bezpardonowa beka z katolicyzmu i papieży, mająca nad Sekwaną długą tradycję. Swego czasu w karykaturach Jana Pawła II celował wspomniany „Le Canard enchainé”, też lewicowy i laicki; już w momencie wyboru Polaka w 1978 roku gazeta opublikowała rysunek Karola Wojtyły wyłaniającego się jak dżin z butelki „Wyborowej”, co wyrażało francuski stereotyp na temat Polaków. Mimo niemiłosiernych drwin z papieży, kleru, pedofilii w kościele, „Le Canard Enchainé” stronił od porywania się na chrześcijańskie sacrum, świętą Trójcę, Jezusa czy Biblię. Tym różnił się od programowo „bluźnierczego” „Charlie Hebdo”.

Dla satyryków francuskich Watykan jest wciąż ulubionym obiektem żartów. Przykład z ostatnich tygodni z tegoż „Le Canard enchainé”: karykatura papieża Franciszka dotycząca jego ostatniej wypowiedzi w sprawie umożliwienia błogosławienia przez księży par homoseksualnych. Rysunek ilustruje stajenkę w Betlejem z uśmiechniętym szeroko papieżem głoszącym: „Teraz możecie wstawić do żłobka dwóch Józefów”.

Miałem okazję rozmawiać na temat „Charlie Hebdo” z francuskimi katolikami zaangażowanymi w życie kościelne (zaznaczam, że nie byli to integryści, których też we Francji można znaleźć). Zastanowiło mnie, że choć zwykle krytykowali wulgarne żarty z religii, to nie domagali się ich zakazania. Powoływali się na wielowiekową prześmiewczą tradycję Francji, kraju Rabelais’ego i Voltaire’a. 

Jedna z praktykujących katoliczek z południa Francji powiedziała mi: „Myślę, że «Charlie Hebdo» poruszał się często na granicy obrażania innych i nawoływania do nienawiści, a nawet ją przekraczał. Ale mimo wszystko uważam, że trzeba bronić prawa do kpienia sobie z religii. Zresztą czasem sama śmieję się z żartów na temat chrześcijan. Pojęcie bluźnierstwa obowiązuje tylko wierzących. To, co jest święte dla nas, nie jest takie dla innych”. I kwitowała: „Nie można odpowiadać na prowokację przemocą. Bo jeśli tak robimy, to prowokujący wygrywa. Już lepiej powiedzieć: to mnie nie dotyka”. Albo – czemu nie – kpić z kpiarzy. 

V.

W polskiej publicystyce prawicowej panuje przekonanie, że na Zachodzie panuje „terror” lub „dyktat” (to często padające słowa) politycznej poprawności. Trudno mi się wypowiadać na temat takich krajów jak Niemcy, Włochy czy Wielka Brytania, które znam zbyt słabo, ale przykład francuski nie potwierdza absolutnie tej tezy (zaznaczam, że życie polityczne nad Sekwaną obserwuję od kilkunastu lat jako mieszkaniec tego kraju). Nawet jeśli political correcteness zatacza we Francji coraz szersze kręgi, to z pewnością jej gorset nie skrępował dotychczas satyryków w tym kraju. Żartuje się tu z takich tematów, jak na przykład orientacja seksualna, feminizm czy pochodzenie etniczne, choć czasem bywa to karkołomnym zadaniem.

Jeden przykład. Oczywiste, że opowiadanie jakichkolwiek dowcipów na temat trwającej wojny Izraelu z Hamasem jest ryzykowną aktywnością. Przekonał się o tym dyżurny satyryk publicznego radia France Inter Guillaume Meurice, który w końcu października minionego już roku nazwał premiera Izraela „kimś w rodzaju nazisty bez napletka”. Ten wątpliwy żart, jeśli można go za żart uznać, wywołał medialną burzę. Meurice’a upomnieli jego przełożeni, przesłuchała go nawet francuska policja (z wolnej stopy) w wyniku pozwu złożonego przez jedną z organizacji żydowskich. Ale satyryk pozostał na antenie rodzimego radia. Czy zatem we Francji mamy faktycznie do czynienia „dyktatem” politycznej poprawności?

„Niepoprawne” żarty nie znikły z francuskich mediów ani, tym bardziej, ze scen kabaretowych. Jednych śmieszą, innych oburzają. Nieraz pewnie chybiają celu. Ale trudno chyba odmówić satyrykom odwagi pełnienia misji dawnych królewskich trefnisiów. Próby rozbrajania śmiechem.

VI.

Nie chcę dowodzić, że Polacy jak tlenu potrzebują bluźnierczego humoru w stylu „Charlie Hebdo”. Ale chyba nie zaszkodzi nam więcej dystansu do religijnych i narodowych relikwii. Nieuchronna laicyzacja sprawia, że chcąc nie chcąc, będziemy musieli konfrontować się z coraz to śmielszymi drwinami uderzającymi w te czy inne świętości. Dlatego warto przyjrzeć się francuskiemu przykładowi.

Ponad 140 lat temu w trakcie parlamentarnej debaty nad prawem do krytyki religii deputowany Georges Clemenceau, późniejszy premier Francji, mówił, że „Bóg obroni się sam, nie potrzebuje do tego izby deputowanych”. Te słowa można poddać pod rozwagę polskim politykom, którzy z powodu nawet niewinnego żartu domagają się skazania tego czy innego artysty czy satyryka za „obrażenie uczuć religijnych”.