Obecny bałagan zawdzięczamy niemal wyłącznie Prawu i Sprawiedliwości oraz jego koalicjantom. Nasz system prawny miał przed 2015 rokiem wiele wad, o czym pisaliśmy z Tomaszem Pułrólem w książce „Upadła praworządność. Jak ją podnieść”. Niemniej ślimaczenie się spraw w sądach to małe miki w porównaniu z sytuacją, w której obywatele nie mogą mieć pewności, czy człowiek, który rozpatruje ich sprawę, jest rzeczywiście sędzią.
Przez lata Jarosław Kaczyński mówił, że jednym z problemów Polski jest imposybilizm prawny, polegający na tym, że władza polityczna jest nadmiernie ograniczona przez prawo w realizacji swoich zamierzeń. Oznaczało to, że należy ograniczyć kompetencje instytucji kontrolnych, takich jak Trybunał Konstytucyjny, a prokuraturę podporządkować rządowi, by mógł realizować swoją politykę karną. Praktyka rządzenia pokazała, że te poglądy były wyłącznie przykrywką dla zawłaszczania państwa przez obóz Zjednoczonej Prawicy.
Żadnych złudzeń w tym zakresie nie powinno pozostawiać przekazanie do Prokuratury Krajowej dużej części obowiązków Prokuratury Generalnej, które miało miejsce w 2023 roku. Wprowadzone wówczas zmiany ustawowe uczyniły z PG wydmuszkę. Obecnie większość decyzji dotyczących funkcjonowania prokuratury zależy od Prokuratora Krajowego (będącego formalnie podwładnym Prokuratora Generalnego), którego odwołać można wyłącznie za zgodą prezydenta. Nieprzypadkowo funkcję PK pełnił Dariusz Barski, świadek na ślubie państwa Ziobrów. Ta zmiana stoi w zupełnej sprzeczności z głoszonym dotychczas przez PiS i Suwerenną Polskę poglądem, jakoby prokuratura winna być podporządkowana rządowi. Jednocześnie pozostawiała faktyczny ster w prokuraturze w rękach ludzi związanych ze Zjednoczoną Prawicą, na wypadek, gdyby ta miała utracić władzę, co rzeczywiście się stało.
Reformy: grzecznie czy na rympał?
Po 15 października 2023 roku do władzy doszła nowa większość – z realną chęcią rządzenia i potencjalną chęcią przywracania praworządności, które miała na sztandarach. Kłopot w tym, że po drugiej stronie miała przejęte przez PiS instytucje, od prokuratury przez Trybunał Konstytucyjny i Sąd Najwyższy, media publiczne, po nieżyczliwego prezydenta. Koalicja KO, Trzeciej Drogi i Lewicy stanęła wobec problemu imposybilizmu nie tylko prawnego, ale szerzej – instytucjonalnego.
Nowa większość mogła wybrać jedną z dwóch dróg. Pierwsza to działanie w pełni lege artis, co oznaczałoby cierpliwe czekanie, aż poszczególne urzędy się zwolnią. Mielibyśmy więc propagandę w TVP Mateusza Matyszkowicza przez kolejne lata czy prokuratora Barskiego de facto kierującego śledczymi co najmniej do końca kadencji Andrzeja Dudy. Z drugiej strony, nowa większość mogła pójść na rympał: łamać bądź naginać prawo i przejmować te instytucje.
Donald Tusk i jego ekipa wybrali drugie rozwiązanie. Zaczęło się od przejęcia mediów publicznych. Najpierw stało się to bezprawnie, a później stan faktyczny został „zalegalizowany” poprzez postawienie poszczególnych spółek w stan likwidacji. Później przyszedł czas na umieszczenie w więzieniu skazanych prawomocnym wyrokiem sądu Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika, wbrew wcześniejszemu wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego i wbrew wcześniejszemu ułaskawieniu po wyroku sądu pierwszej instancji przez prezydenta Andrzeja Dudę. Wreszcie mieliśmy odwołanie prokuratora krajowego Dariusza Barskiego przez ministra sprawiedliwości Adama Bodnara na podstawie opinii prawników, z których wynikało, że został powołany w sposób wadliwy. Ogląd całokształtu kazał prezydentowi Dudzie uznać, że mamy do czynienia z „terrorem tak zwanej praworządności” – dążeniem do zmiany aktualnego stanu rzeczy w imię odbudowywania państwa prawa metodami, które z legalizmem nie mają nic wspólnego.
Gdy słucha się prezydenta Dudy perorującego na temat państwa prawa, usta same chcą wypowiedzieć pytanie: gdzie było pana przywiązanie do praworządności, gdy o północy przyjmował pan ślubowanie wadliwie wybranych sędziów TK albo gdy minister Dawid Jackiewicz odwoływał bezprawnie szefów mediów publicznych na początku rządów PiS-u, albo gdy ułaskawiał pan osoby w świetle prawa „niewinne”, albo gdy podpisywał pan ustawę drenującą Prokuraturę Generalną?
Nie zmienia to jednak faktu, że na poważnie powinniśmy się zastanowić, jakie są i będą skutki takiego ekstraordynaryjnego zachowania nowej władzy. Na pewno poszczególne akcje ministrów Sienkiewicza, Kierwińskiego czy Bodnara różnią się od siebie stopniem legalności (o każdej można by napisać oddzielny artykuł, toteż na tym w tym miejscu poprzestańmy). Łączy je to, że budzą kontrowersje i spory w doktrynie, a jednocześnie przeciwnicy działań rządzących nie mają w obronie status quo nic prócz słów. Prezydent może marszczyć brwi i grozić palcem, Jarosław Kaczyński klaskać, a bardowie „Solidarności” sprzed pięciu dekad manifestować pod murem więzienia, ale to i tak nic nie zmienia. Siła leży po stronie władzy, która może łamać prawo bądź wyszukiwać kruczki prawne, ale i tak postawi na swoim.
Co dalej?
Jeszcze nie wiemy, po co były te działania. Wersja pesymistyczna brzmi, że po to, aby wyrwać z rąk PiS-u zabawki i bawić się nimi po swojemu. Zgodnie z taką wersją, żadnej naprawy praworządności nie będzie, będzie zaś jednolita władza państwowa sprawowana przez Tuska et consortes. Wersja optymistyczna jest taka, że to dopiero pierwszy krok do odbudowy praworządności. By doszło do depisizacji instytucjonalnej (to znaczy zmiany systemu pasożytniczego, jaki w Polsce zaprowadziło PiS przez ostatnie osiem lat), musi najpierw dojść do depisizacji personalnej. Przykładowo – wyrwanie Suwerennej Polsce z rąk prokuratury uprawdopodabnia możliwość rozdzielenia PG od ministerstwa sprawiedliwości. Gdyby Barski nadal był jej szefem, Andrzej Duda nie miałby żadnego powodu, by podpisywać ustawę o uniezależnieniu prokuratury od ministerstwa sprawiedliwości. Bo i po co, skoro już jest „niezależna” (a to, że jest zależna od obozu politycznego Zjednoczonej Prawicy, to już inna sprawa)? Teraz to co innego – bez względu na to, co z hipotetyczną ustawą zrobi prezydent, śledczy nie będą podlegać ludziom pochodzącym z jego obozu politycznego. Prokuratura będzie więc albo podlegać Bodnarowi, albo komuś, kogo wskaże obecny obóz rządzący.
W kolejce czekają także KRS, SN czy TK. Już widać, że nowa ekipa ma inne podejście do tych instytucji niż poprzednia. Świadczy o tym choćby przekazanie przez marszałka Szymona Hołownię odwołania byłych posłów Wąsika i Kamińskiego od decyzji o wygaszeniu ich mandatów do Izby Pracy i Ubezpieczeń Społecznych SN, zamiast do Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych. Ale także komunikat MKiDN wydany po wyroku TK z 18 stycznia 2024 roku, z którego wynika, że „wyrok TK w sprawie jednostek publicznej radiofonii i telewizji nie ma jakiejkolwiek doniosłości prawnej”, ponieważ Trybunał nie jest niezawisły, a w składzie orzekającym byli sędziowie-dublerzy. I tak MKiDN samodzielnie uznało, że wyrok Trybunału jest nieistotny.
Z prawnego punktu widzenia jest oczywiście zasadne rozważanie, czy orzeczenie wydane przez skład, w którym zasiadał wadliwie powołany sędzia, powinno wejść do obiegu prawnego. Ale już sam fakt, że nawet nie premier, ale po prostu jeden z ministrów, stawia się w tej sprawie w roli arbitra, świadczy o tym, jak zmalała rola TK w naszym ustroju. Oczywiście nie stało się to dziś, a za rządów PiS-u, niemniej praktyka rządzenia nowej większości pogłębia ten stan rzeczy. Autorytet tej instytucji będzie trudno odbudować także, jeśli PiS-owskich nominatów za kilka lat zastąpią niezależni sędziowie.
W walce z imposybilizmem instytucjonalnym Donald Tusk sięga po narzędzia kaczystowskie. Niezależnie od tego, czy robi to z konieczności, czy dlatego, że te narzędzia mu się spodobały, długofalowo nie przyniesie to korzyści Polsce. Utrwala bowiem wyobrażenie o prawie jako miękkim narzędziu władzy, które w razie potrzeby można wymienić na twarde narzędzie siłowe. Znajdujemy się w iście tragicznej sytuacji, bowiem przy zacietrzewieniu PiS-owskiej opozycji nowa władza ma wybór: albo iść ścieżką wydeptaną przez Kaczyńskiego, albo pozwolić jego ludziom skakać sobie po głowie.
Kompromis konieczny. Ale czy możliwy?
Czy da się wyjść z tej sytuacji? Będzie to niezwykle trudne. Przede wszystkim opozycja jest zdeterminowana, by nie oddać ani guzika z tego, co zostało zawłaszczone. Z kolei rządzący łatwo mogą wejść w tryb radosnego przejmowania instytucji. Tym bardziej, że ma do tego przyzwolenie swoich wyborców. Propozycję „resetu konstytucyjnego” – bez szczegółowego wskazania, jak ono powinno wyglądać – zgłosił Krzysztof Bosak z Konfederacji. Miałby polegać na tym, że wszystkie strony sporu politycznego usiądą wspólnie do stołu i wypracują nowe rozwiązania. Jest to jednak mało prawdopodobne: nowa większość poczuła krew i może się okazać, że żaden reset nie będzie jej potrzebny. Z kolei taka sytuacja pozwala PiS-owi kreować się na męczenników i przypinać nowej większości łatkę łamiących prawo. Sytuacja jest więc korzystna politycznie dla wszystkich stron. Długofalowo może jednak oznaczać, że bez względu na to, jakie decyzje podejmie rząd Tuska, PiS (albo inna partia populistyczna, która wejdzie na jej miejsce) wywróci nowy porządek również za pomocą siły.
Jeśli chcemy, żeby było inaczej, bez resetu konstytucyjnego może się nie obejść. Aby taki reset się udał, musi być oparty na przeświadczeniu, że prawo powinno stać ponad wolą polityczną. Zwolennicy PiS-owskiej prawicy właśnie przekonują się, na jak chybotliwych podstawach bazowały „reformy” przeprowadzane przez ich obóz. Złudzeń nie mam, ale jednak jest nikła nadzieja, że to ich przekona, że jeśli nie chcą przy każdej porażce tracić pełnej puli, to także muszą wymagać od „swoich” samoograniczenia.
PiS powinno zrobić pierwszy krok
Marzy mi się, że wśród polityków PiS-u, albo szerzej – prawicowych działaczy, objawi się ktoś, kto powie: „byliśmy głupi”. Ktoś, kto zacznie ewolucję tej części polskiej sceny politycznej i wyciągnie ją z populistycznego bagna. Nie porzucając jednocześnie swoich pryncypiów, w innych kwestiach przyzna, że zmiany ustrojowe po 2015 roku okazały się klęską. Trzeba stanąć w prawdzie wobec faktów. Nie byłoby dzisiejszego bardaku, gdyby nie konsekwentne psucie ze strony PiS-u. Tylko na tej podstawie można wypracować z nową władzą jakiś konsensus. Bo to PiS-owska prawica, jako główny winowajca, powinna zrobić pierwszy krok. Wiele do stracenia zresztą nie ma: jeśli nadal będzie stawać okoniem we wszystkim, PiS-owski układ sił i tak rozjedzie walec PiS-owskiej rewolucji. W tym kierunku powinna ich ciągnąć także intelektualna prawica, tworząc w tym środowisku ideowy podkład pod apologię idei państwa prawa. Zaś zwolennicy nowej koalicji powinni jej nieustannie przypominać, że zdobyła władzę nie po to, by uprawiać rewanżyzm, ale po to, by przywracać państwo prawa. Zmiany personalne można traktować jako ledwie preludium do rzeczywistych reform.
Nadzieja na konstytucyjny reset jest jednak bardzo mała. Obie zwaśnione strony (mówię tu głównie o PiS i KO, w mniejszym stopniu Nowej Lewicy i Trzeciej Drodze) zbytnio korzystają politycznie na tym klinczu. Zresztą tacy badacze jak Daron Acemoglu, James Robinson czy Polak Marcin Piątkowski wskazują, że do przełomów instytucjonalnych dochodzi niestety zazwyczaj dopiero, gdy albo wszystko w kraju się wali (jak w PRL w 1989 roku), albo dochodzi do zewnętrznej agresji. Obecnie jest w Polsce chyba zbyt dobrze, by liczyć na to, że politycy na poważnie zajmą się rozwiązywaniem strukturalnych problemów.
Ale zawsze można pomarzyć, że będziemy wyjątkiem od reguły.