Zacznijmy od tego, że Jagielski nie definiuje terminu „grunge”. Odciąża jego znaczenie, wielokrotnie podkreślając, że został narzucony z góry i trochę bez sensu. Ot, kolejna społeczna etykieta, których w kulturze i tak mamy za wiele. Książki aż puchną od epitetów odróżniających liczne odmiany rocka i punka oraz nazw pokoleń: Lost Generation, Beat Generation, hippisi… Grunge to ponoć Pokolenie X, a więc ludzie urodzeni w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku. Jakie to ma znaczenie poza murami akademii, w której króluje kategoryzacja, i siedzibami redakcji, w których w cenie jest szufladkowanie? Artyści nigdy za tym nie przepadali. Jagielski pisze, że w Seattle słowa „grunge” wręcz nienawidzili.

Zresztą między innymi dlatego, że piszący o nim definiowali go często za pomocą kategorii politycznych. „Gdy zadaje mi się pytanie, a słyszę je dość często, o to, co sprawiło, że grunge stał się ruchem społecznym, odpowiadam, że grunge nigdy żadnym ruchem nie był. Jeśli układa się nazbyt wiele teorii wokół rock and rolla, można stracić z oczu to nieuchwytne «coś», z czego się bierze jego wielka siła” – mówi Jonathan Poneman, jeden z bohaterów książki, współzałożyciel, legendarnej, seattle’owskiej niezależnej wytwórni Sub Pop, bez której grunge mógłby w ogóle nie powstać. I dodaje: „Uwielbiam słuchać rozmaitych teorii o społecznych i politycznych powiązaniach rock and rolla, ale ostatecznie chodzi o to, że ten rodzaj muzyki ma prosty, chwytliwy rytm. Dostosowuje się do zmiennych okoliczności, nowych epok, znajduje nowe sposoby ekspresji. To genialny wynalazek”.

Do it yourself

Książka opowiada w dużej mierze o czasie, zanim słowo „grunge” w ogóle powstało – o latach osiemdziesiątych. Historia rozpoczyna się w zapomnianym przez świat mieście na północnym zachodzie Stanów Zjednoczonych. To smutna epoka konserwatywnych rządów Ronalda Reagana. Ale czyż nie w takich czasach najlepiej robić rewolucję? Gdy u politycznych sterów stoi szeryf, w literaturze, sztuce, muzyce, dzieje się najlepiej. (Zerknijcie, kto rządził w USA w 1968 roku. Więc zwykłe młode chłopaki ją robią. Trochę mam zarzut do autora, że o dziewczynach wspomina tylko kilkukrotnie i to na koniec, przy okazji opisu narkotykowych tragedii, ale piszę to raz i już się nie będę czepiać. Jego wybór. Wróćmy do chłopaków. Tworzyli własne fanziny, zakładali kapele i malowali plakaty reklamujące koncerty. Projektowali okładki płyt i kaset nagrywanych po kosztach w garażach, a potem roznosili po klubach i wytwórniach. Przede wszystkim zaś grali muzykę, by wyrazić siebie i wściekłość na to, co świat zrobił z punkiem. Przemielił go i wypluł w postaci komercyjnego hitu, karykatury. Oni chcieli więc ten punk stworzyć od nowa.

Ich działania to w dużej mierze stare, dobre, punkowe DYI (do it yourself). Słowo „partyzantka” pojawia się w książce wiele razy. „[…] nikt wtedy nie myślał o pieniądzach i karierze, wszystko robiliśmy dla zabawy i wszystko musieliśmy robić sami. Skoro nie mogło chodzić o karierę, nikt nie traktował tego poważnie, każdy szedł na całość, w niczym się nie ograniczał” – mówi Bruce Pavitt, drugi współzałożyciel wytwórni Sub Pop. DYI, kolejne kapele, teksty, płyty, kolejni muzycy zmieniający kapele i tworzący kolejne, kolejne kluby i koncerty. Do tego wytwórnia płytowa i fotograf Charles Peterson, który to wszystko utrwalał na kliszy. Jagielski prowadzi nas po ulicach Seattle i pokazuje, jak rodziła się scena.

Scena Seattle

Głównym przewodnikiem po niej jest Mark Arm, wokalista i gitarzysta zespołu Mudhoney oraz – można powiedzieć – ostatni sprawiedliwy grunge’u (i może też ostatni ocalały po tym, co świat uczynił ze „sceną Seattle”). Mudhoney przedstawiony jest tu jako zespół legenda, bez którego mogłoby tego wszystkie nie być. Oraz jako ten, który się nie sprzedał. „Chcieliśmy możliwie najbardziej przyjaznego artyście kontraktu […] Nie chcieliśmy góry złota, tylko spokoju i swobody twórczej” – mówi w którymś momencie Arm. Podczas gdy Nirvana, Alice in Chains, Pearl Jam i Soundgarden grali dla całego świata, sprzedając miliony płyt i zarabiając miliony dolarów, Mudhoney robili to, co czuli. Nie interesowała ich sława, podobanie się i wielkie pieniądze. Byli przykładem – pewnie potwierdzającym regułę – prawdziwego i dojrzałego buntu. Jakże innego od tego, który znika, gdy człowiek już skończy rosnąć.

Jeśli liczycie na biografie Kurta Cobaina, Layne’a Staleya, Eddiego Veddera czy Chrisa Cornella, to wiedzcie, że w książce Jagielskiego ich nie znajdziecie. Wymienieni artyści i ich kapele są w niej obecni, ale autor ustawia ich w szeregu, na swoich miejscach. Nie traktuje ich jak gwiazd, które zaświeciły nagle i z niczego. Opisując sukcesy tych, którzy się wybili, nie zapomina o Screaming Trees, o których nie było słychać tak mocno. Albo o innych legendarnych, mało znanych dziś zespołach: Green River, Malfunkshun, Mother Love Bone czy The Melvins. Podkreśla przy tym, że grunge to miasto, podobne pochodzenie, podobne ubrania, bo w koszulach flanelowych wygodnie pracuje się fizycznie, i… i tyle. Brzmienie? Między tymi zespołami były ogromne różnice.

Totalna jatka

Piotr Jagielski pisze o grunge’u w taki sposób, w jaki potraktowała go historia. Najpierw długo opisuje jego początki. Potem jest szybki wybuch. „Nagle sława odmieniła dawną wspólnotę, małą rodzinę muzyków i fanów. Dawni znajomi stali się niedostępni, otoczeni murem ochronnym agentów i rzeczników” – wspomina autor. Na koniec śmierć Kurta. Kurtyna. Wszystko się kończy, zanim się na dobre zaczęło. Jakby to był sen.

Czy bunt dzieciaków z Seattle był tylko kolejnym pokoleniowym sprzeciwem wobec zastanych norm, jakich w historii rocka było wiele? Dziś uderza w nim to, jak bardzo był ironiczny. To był bunt-żart, bunt-sarkazm. Nie było w nim mowy o hasłach z barykad i wielkich poematów, ale bunt, który kpi. Jak ten z tradycji bohemy lub dadaistycznych wystąpień. Pamiętam, gdy czytałam jako nastolatka biografię Kurta Cobaina, zaskoczyło mnie, jak wielkim był żartownisiem. Jagielski wspomina, że lubił Monty Pythona i robił wszystkim psikusy. To mi się w grunge’u podoba chyba najbardziej. Bycie takim, jakim się chce – po prostu i na przekór, bez przebierania się i pompy – oraz robienie sobie jaj.

Jednak świat, z którego sobie te jaja robili, i tak ich jednak połknął. Bez pardonu. W książce „Please kill me. Punkowa historia punka” Legs McNeil i Gillian McCain opisują przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Rynek też już ostro działa, ale chyba nie aż tak. Jest jednak szacunek do muzyki, jest wynajdywanie kapel w ciemnych barach, jest jakaś magia. A przynajmniej wydaje się, że jest w porównaniu do tego, co dzieje się z grunge’em w latach dziewięćdziesiątych. Tu jest totalna jatka. Ten rynek to wieczna harówa. Nagranie płyty to dopiero początek. Potem jest promocja, miesiące w trasie, wywiady, sesje fotograficzne, nagrywanie teledysków, koncerty w telewizji (bo przecież to czas MTV). Cały czas w biegu na pełnych obrotach. Nie ma tu miejsca na sztukę. Nie ma opcji, by udźwignąć to na trzeźwo. Jagielski w swojej książce opisuje pięknych buntowników, ale i więźniów sławy i sukcesu. Czy ich historie na zawsze zmieniły muzykę?

Świat nie do poznania

Piotr Jagielski pisze, że Cobain ponoć spalił ubrania przysłane mu przez Marca Jacobsa, projektanta, który dla domu mody Perry Ellis wykonał linię ubrań inspirowaną Seattle. Czy dziś to w ogóle byłoby możliwe? Internet, a z nim Spotify, YouTube itd. sprawiły, że muzyka zmieniła się nie do poznania. Dziś nikt nie szuka nikogo w barach, klubach, a już na pewno radiu czy MTV. Z jednej strony DYI jest prostsze i łatwo dostępne na profesjonalnym poziomie. Jak nigdy. Z drugiej we wszystkim chodzi o to, by sprzedać. Trudno jest dziś w ogóle odnaleźć granicę między komercją i nie-komercją, bo wszystko stało się jednorodna papką i każdy chce tego samego – lajków. Świat zmienił się nie do poznania. Piotr Jagielski, zabierając nas w „Grunge. Bękarty z Seattle” do lat dziwięćdziesiątych, pokazuje, jak bardzo.

 

Książka:

Piotr Jagielski, „Grunge. Bękarty z Seattle”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023.