Porada od psa
Opisywanie Javiera Mileia przez pryzmat barwnej estetyki czy krzykliwego stylu uprawiania polityki nie ma większego sensu. Wiecowe występy z piłą mechaniczną, zapowiedzi legalizacji handlu organami czy groteskowe komentarze o zasięganiu opinii u swoich sklonowanych psów tak naprawdę nic o nim nie mówią. Nie jest on pierwszym i nie będzie ostatnim, który swoje postulaty wyborcze prezentował za pomocą nietypowych środków wyrazu.
Co więcej, o ile na początku głośne metafory i kontrowersyjne wypowiedzi dawały rozpoznawalność i pozwalałby przebić się przez zabetonowaną argentyńską scenę polityczną, to pod koniec kampanii wizerunek trefnisia raczej mu przeszkadzał, niż pomagał. W końcu cały czas próbował przekonać Argentyńczyków, że będzie stanowić antytezę dla nieudolnej, skorumpowanej i wyjałowionej z idei tamtejszej klasy politycznej, jednocześnie będąc zdolnym do podniesienia kraju z kolan. Trudno zbudować taką narrację za pomocą deklaracji, że psom ufa się bardziej niż własnym doradcom, a nawet – życiowej partnerce.
Zamiast tego trzeba patrzeć na Mileia jako człowieka chcącego zrealizować cel prawie niemożliwy, którym jest uzdrowienie upadłej gospodarki, jednocześnie nie mając ku temu właściwych narzędzi. Mylą się ci, którzy widzą w nim argentyńską wersję Donalda Trumpa, nawet jeśli na pierwszy rzut oka obaj politycy mają zbliżone poglądy, zwłaszcza względem liberalnej demokracji jako formy rządów. Argentyńczykowi zdarzało się już nawet powiedzieć, że w przypadku obstrukcji ze strony parlamentu, w którym nie ma większości, będzie rządził za pomocą plebiscytów, ale na razie porusza się wewnątrz ram prawnych i demokratycznych.
Określający siebie samego mianem anarchokapitalisty Milei nie będzie szedł śladem Trumpa, bo nie będzie musiał – nie napotka takiego oporu jak Trump, zwłaszcza ze strony społeczeństwa, domagającego się radykalnej zmiany w życiu publicznym. Jego kadencja przypada na moment skrajnej politycznej polaryzacji, która z europejskiego czy amerykańskiego punktu widzenia jest trudna do wyobrażenia, podobnie jak skala zniszczenia argentyńskiej gospodarki.
Milei vs. peroniści
Liberalni komentatorzy w Brukseli i Waszyngtonie od lat powtarzają tezę o kurczącym się politycznym centrum w krajach bogatej Północy. Jeśli przyjąć ją za prawdziwą, to w Argentynie centrum po prostu nie istnieje. Milei został wybrany, gdy inflacja dochodziła do 170 procent, dwóch na pięciu Argentyńczyków żyło w ubóstwie lub na jego granicy, a cały krajowy kapitał uciekał za granicę, głównie do posiadającego bardzo stabilny system bankowy sąsiedniego Urugwaju. Wielu wyborców przyznawało, że odda na niego głos, bo na pewno nie będzie gorszy od poprzedników.
Jego rywalem w drugiej turze był Sergio Massa, były minister finansów w poprzednim rządzie prezydenta Alberto Fernándeza, człowiek wywodzący się z wciąż bardzo silnego środowiska peronistycznego. Wybór pomiędzy nimi był więc tak naprawdę plebiscytem, binarnym głosowaniem pomiędzy starym i nowym – co zresztą Milei chętnie przyznaje. W odpowiedzi na strajki generalne wywołane przez jego cięcia budżetowe, odstępowanie od pracy nazwał „działaniem uwsteczniającym”, blokującym skok Argentyny w przyszłość.
Niech żyje wolny rynek
Największym kampanijnym sukcesem Mileia było przekonanie wyborców, że całkowita wina za ich biedę i ogólny kryzys gospodarczy leży po stronie peronistów, a więc populistycznej lewicy, wyrosłej na ogromnych programach socjalnych, w ostatnich latach przeżartej korupcją i zwyczajnie chorej na władzę. Podobnie jak w całej Ameryce Południowej, w Argentynie klasa ludowa nie została przejęta przez socjalną prawicę, w związku z czym politycy tacy jak Milei, Jair Bolsonaro czy rosnący w sondażach Chilijczyk José Antonio Kast nie musieli łagodzić wolnorynkowych postulatów gospodarczych.
W Argentynie widać to być może najwyraźniej, bo peronizm nie jest tylko ideologią polityczną, ale wręcz wizją rzeczywistości. Porządkuje historię świata i kraju, buduje tożsamość narodową, daje poczucie przynależności. Nie ulega też specjalnej modyfikacji w kolejnych pokoleniach, i to również widać dzisiaj na argentyńskiej ulicy. Kiedy 24 stycznia strajk generalny paraliżował ulice Buenos Aires, pikietujący nieśli na czele pochodu zdjęcia Evity Perón.
Bezzębna rewolucja?
W kampanii wyborczej Milei zapowiadał rewolucję, głównie instytucjonalną. Z części postulatów już się wycofał, inne okazały się trudne do zrealizowania. Zredukował wprawdzie liczbę ministerstw w rządzie federalnym z 18 do 8, zniósł dopłaty do transportu publicznego i energii, zlikwidował też pięć tysięcy etatów w administracji. Ale banku centralnego nie rozmontował. Dolaryzacja gospodarki pozostaje realnym postulatem, ale szybko nie nastąpi – Argentyna nie posiada rezerw walutowych w dolarach i nie może przejść na amerykańską walutę w codziennym handlu. Pomysł ten miał być szczepionką przed kolejną populistyczną katastrofą – jeśli peroniści wrócą do władzy, a niemal na pewno prędzej czy później się to stanie, ręce gotowe do uprawiania polityki socjalnej ponad stan mieliby chociaż trochę związane.
Kluczem do zrozumienia natury rządów Mileia będzie obserwacja jego stosunków z innymi instytucjami państwowymi. Prezydent nie ma większości w Kongresie, a parlament w Argentynie jest niesłychanie rozdrobniony. Wszystkie pięć znajdujących się w nim ugrupowań to tak naprawdę koalicje kilku, kilkunastu mniejszych partii, spośród których La Libertad Avanza (Wolność Nadchodzi), formacja Mileia, jest dopiero trzecią siłą. Dlatego prezydent musi póki co sprawować władzę za pomocą rozporządzeń, co budzi sporo kontrowersji wśród prawników. Nie jest to niezgodne z argentyńskim prawem i zdarzało się też pod rządami prezydentów lewicowych, aczkolwiek nigdy wcześniej rozporządzenia te nie były tak daleko idące i ambitne, więc pojawiają się wyraźne głosy sprzeciwu. Na przykład, 3 stycznia sąd pracy zakwestionował liczne postanowienia prezydenckiego dekretu zawierającego pakiet reform restrukturyzacyjnych w administracji. Sędziowie uznali, że nie istniała wyższa konieczność, dla której Milei mógł zrezygnować z normalnej ścieżki ustawodawczej i zignorować Kongres. Do tego dochodzą związki zawodowe, w Argentynie bardzo silne i jednocześnie stanowiące bezpośrednie zaplecze peronistów. Przeciwników ma więc niemało, a narzędzi, by legalnie pokonać ich sprzeciw – prawie w ogóle.
Prawa kobiet? Najbardziej tracą bogaci
Mimo to Milei nie zamierza zwalniać tempa. W czasie forum ekonomicznego w Davos wygłosił płomienne przemówienie, w którym zapowiadał rychły upadek Zachodu – rozumianego jednak w sposób dość osobliwy. Argentyński prezydent stwierdził, że zachodnie społeczeństwa czeka moralna degrengolada wynikająca z progresywnych postulatów walki o prawa kobiet czy mniejszości seksualnych, a najbardziej poszkodowani z tej awantury wyjdą ludzie bogaci. Jego zdaniem ludzie zamożni powinni więc opowiedzieć się przeciwko liberalizacji kultury.
I tu właśnie jest klucz do zrozumienia projektu politycznego Mileia. W jego światopoglądzie nie ma miejsca na kompromis między skrajnymi wartościami, a postęp społeczny oznacza po prostu utratę przywilejów ekonomicznych. Inną sprawa, że Milei nie musi niuansować. W Argentynie polityczny statek rozkołysany jest do granic możliwości. A ponieważ przyszło mu rządzić społeczeństwem głęboko rozczarowanym całą klasą polityczną – droga do całkowitej rewolucji może stać się po początkowych trudnościach znacznie łatwiejsza, niż się dzisiaj wydaje.
Rządy Javiera Mileia mogą więc okazać się pocztówką z przyszłości także dla Europy i Stanów Zjednoczonych. Wciąż otwarte pozostaje pytanie, czy w tych dwóch częściach świata społeczeństwa dadzą opór coraz wyraźniejszym tendencjom autorytarnym oraz czy uda się zachować śladową chociaż niezależność i siłę instytucji demokratycznych, zdolnych hamować antysystemowców. Milei w Argentynie ma nie tak trudną drogę do osiągnięcia celu.