Piotr Kieżun: Napisałeś książkę, która nosi tytuł „W cieniu katastrofy. «Encounter», Kongres Wolności Kultury i pamięć XX wieku”. Pierwszy człon tego tytułu jest jasny. Katastrofą było to, o czym wspominał kiedyś Albert Camus, wskazując, jakie wydarzenia go ukształtowały jako człowieka: pierwsza wojna światowa, kryzys ekonomiczny, narodziny faszyzmu i nazizmu, wojna domowa w Hiszpanii, wreszcie druga wojna światowa. Świat po katastrofie to zatem druga połowa XX wieku. Dlaczego postanowiłeś o tym czasie opowiedzieć poprzez historię pisma „Encounter” i Kongresu Wolności Kultury? Czym były te dwie inicjatywy?

Jan Tokarski: „Encounter” był jednym z najlepszych pism intelektualnych w powojennej Europie, która wówczas odradzała się ze zgliszczy. Wydawano go w Wielkiej Brytanii w ramach Kongresu Wolności Kultury, który był instytucją mającą bronić demokratyczno-liberalnych zasad wolnego świata w zimnowojennym sporze ze Związkiem Radzieckim i jego satelickimi państwami.

W historii tych dwóch instytucji ciekawiło mnie to, w jaki sposób intelektualiści próbują przewartościować swoje myślenie, odnaleźć nowe punkty oparcia po tak dramatycznych wydarzeniach, jakie zafundowała im pierwsza połowa wieku. Pokolenie ludzi, których sposób widzenia rzeczywistości ukształtował się w takich turbulentnych czasach, zawsze wydawało mi się bardzo interesujące. Być może ze względu na to, że moje pokolenie tych turbulencji i wstrząsów historii doświadczyło względnie mało. Kiedy popatrzymy na ciąg wydarzeń, które wymieniłeś za Camusem, to okazuje się, że w naszym doświadczeniu nie ma niczego o podobnej skali i sile.

Kongres Wolności Kultury działał jako instytucja przez lata. Od czegoś się jednak zaczęło. Kiedy powstała idea jego stworzenia?

W pierwszym okresie zimnej wojny, a więc w latach pięćdziesiątych. Miejscem, w którym się ta idea ziściła, jest powojenny Berlin – punkt styku dwóch światów: zachodniej demokracji i komunizmu. Żeby docenić wagę tego przedsięwzięcia, warto wspomnieć o pewnej aurze ideowej tamtego okresu. W czasach dwudziestolecia międzywojennego demokracje zdawały się być w kryzysie, wielu uważało je za przeżytek. Ich odrodzenie po drugiej wojnie światowej może wydawać się oczywiste jedynie wskutek retrospektywnego złudzenia, gdy patrzymy na historię przez pryzmat jej konsekwencji, które bynajmniej nieuchronne nie były.

Kongres Wolności Kultury miał być stale działającą instytucją, która w kilku krajach wydaje pisma, organizuje sympozja. Chodziło o stworzenie soft power demokratycznego świata. | Jan Tokarski

I oto nagle pojawia się idea utworzenia środowiska intelektualnego, które miałoby pewien wpływ na zachodnią opinię publiczną i które z jednej strony byłoby wyraźnie antykomunistyczne, a z drugiej – nie miałoby proweniencji konserwatywno-prawicowej. Było to o tyle ważne, że co prawda nie we wszystkich krajach europejskich, ale jednak ideologia komunistyczna była naprawdę popularna, szczególnie wśród intelektualistów. Najlepszym przykładem jest tu Francja. Powstał więc pomysł, żeby utworzyć kongres, który, nie byłby pojedynczym wydarzeniem (jakąś konferencją, na której intelektualiści wygłosiliby swoje odczyty, a następnie rozjechali się każdy w swoją stronę), ale pewną stale działającą instytucją, która w kilku krajach wydaje pisma, która organizuje sympozja. Chodziło o stworzenie swoistej soft power demokratycznego świata. Na to postanowiono znaleźć środki, a w rozkręceniu całego przedsięwzięcia pomagała amerykańska Centralna Agencja Wywiadowcza, CIA.

Przeczytaj rozdział książki „O zapomnianym prawicowym radykalizmie lat 60.” >>> 

Czy Kongres powstał zatem w wyniku decyzji politycznej? Czy też był to oddolny ruch europejskich i amerykańskich intelektualistów?

Jednak raczej to drugie. W książce przytaczam słowa Sidneya Hooka, filozofa i jednego z ojców założycieli Kongresu, który mówił amerykańskim politykom: „Dajcie mi dziesięć milionów dolarów, a ja wam znajdę grupę ludzi, którzy będą publikowali i bronili demokratyczno-liberalnych idei”. W tym miejscu warto zrobić jedno zastrzeżenie. Co prawda CIA przeznaczała poważne środki na działalność Kongresu Wolności Kultury, zwłaszcza w jego pierwszych latach, kiedy rozkręcał swoją działalność, jednak żadnemu z autorów związanych z Kongresem nie narzucała tematów, ani nie dyktowała, co ma pisać. 

Zresztą z pewnością by się na to nie zgodzili. Był to przecież pierwszy garnitur europejskich intelektualistów: we Francji Raymond Aron, Nicola Chiaromonte i Ignazio Silone we Włoszech, z Brytyjczyków Stephen Spender czy pochodzący z Węgier Arthur Koestler, Amerykanie Irving Kristol i Daniel Bell. Ale też masa postaci mniej oczywistych, działających raczej w orbicie Kongresu, niż w jego centrum, jak na przykład szwajcarska filozofka Jeanne Hersch, znana w Polsce przede wszystkim dzięki Czesławowi Miłoszowi. To nie było żadne zwarte środowisko. Raczej ludzie, których połączyło wspólne historyczne doświadczenie. Jeśli spojrzymy na ich metryki, to zauważymy, że większość z nich urodziła się w pierwszej lub drugiej dekadzie XX wieku. Ich dzieciństwo ukształtowało doświadczenie pierwszej wojny światowej, a potem ich punkt widzenia zdeterminowała cała kaskada tragicznych wydarzeń w kolejnych dziesięcioleciach. To nie byli ludzie, którzy kiedykolwiek zgodziliby się pisać na czyjekolwiek polityczne zamówienie.

Prawdziwym zagrożeniem są radykalizmy – nieważne, czy z lewa, czy z prawa. Można więc, a nawet należy czerpać ze wszystkich przyzwoitych nurtów ideowych, ale bez uciekania się do ekstremów. | Jan Tokarski

Natomiast to, na czym szczególnie zależało Centralnej Agencji Wywiadowczej, to po prostu powstanie platformy wpływu na spoglądającą z nostalgią na Związek Radziecki intelektualną publiczność Zachodu. Nie ma jednak mowy o jakimkolwiek ręcznym sterowaniu. Większość autorów nie wiedziała zresztą, że Kongres jest opłacany przez CIA. Ten fakt wypłynął dopiero znacznie później, w połowie lat sześćdziesiątych.

Przeczytaj więcej o trzech lekcjach Raymonda Arona na czas wielkiej polaryzacji >>>

Wróćmy jednak do początku. Pierwsze zebranie Kongresu Wolności Kultury odbywa się w roku 1950. W jakim stopniu zrodził się on z potrzeby intelektualnej debaty, a w jakim został sprowokowany przez Związek Radziecki?

Bezpośrednim impulsem do stworzenia Kongresu był Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju zorganizowany we Wrocławiu z inicjatywy ZSRR z takimi zachodnimi intelektualistami, jak Pablo Picasso, Irène Joliot-Curie, Julian Huxley czy Paul Éluard. Z drugiej strony, w twórcach Kongresu Wolności Kultury naprawdę istniała głęboka wewnętrzna potrzeba dyskusji. I nie myślę tu tylko o intelektualistach z Zachodu. Uczestnikami tej pierwszej berlińskiej konferencji byli również Jerzy Giedroyc i Józef Czapski z paryskiej „Kultury”, a kierowany przez Giedroycia Instytut Literacki wydawał później autorów związanych z Kongresem, na przykład Raymonda Arona i Daniela Bella.

Józef Czapski i Jerzy Giedroyc podczas Kongresu Wolności Kultury. Berlin, czerwiec 1950. / Sygn. FIL00472 / © Instytut Literacki

Piszesz, że na początku wśród ojców założycieli Kongresu walczyły dwie wizje. Pierwszą nazwijmy federalistyczną. Według niej Kongres miał być dość luźną formułą współpracy dla różnych środowisk antykomunistycznych. Druga była bardziej centralistyczna, z pomysłami silnego ośrodka zarządzającego całym przedsięwzięciem. Która wizja wygrała?

Rzeczywiście, na początku ścierały się takie dwie koncepcje, ale dość szybko wygrał model federalistyczny. O kształt Kongresu toczyli zresztą spory sami intelektualiści, a nie tylko zakulisowi decydenci ze świata polityki. Nie chodziło tylko o ogólny kształt tej instytucji, ale również o konkretne rozwiązania. Przedmiotem gorących dyskusji była na przykład formuła pism wydawanych przez Kongres. Spierano się o to, czy mają mieć wyraźny rys antykomunistyczny, a więc czy mają być stricte polityczne, czy też powinny to być pisma raczej o charakterze literackim. Na przykład Arthur Koestler był zdecydowanym zwolennikiem pierwszej opcji.

Przeczytaj więcej o biografii Arthura Koestlera >>> 

Warto być może w tym miejscu powiedzieć o nich coś więcej, bo właśnie przez ich pryzmat patrzę w książce na osiągnięcia intelektualne Kongresu. W Wielkiej Brytanii był to „Encounter”, we Francji „Preuves”, w Niemczech „Der Monat”, we Włoszech „Tempo Presente”. Proces redakcyjny przebiegał w tych pismach niezależnie, jednak wszystkie ze sobą współpracowały.

Ty skupiłeś się na „Encounterze”.

Mówiąc nieco żartobliwie, przyczyna jest prozaiczna – w Instytucie Dokumentacji i Studiów nad Literaturą Polską, z którego zasobów korzystałem, pisząc książkę, znalazłem komplet numerów właśnie „Encountera”. A tak na poważnie, jest to chyba najbardziej reprezentatywne pismo dla całego Kongresu. Skupienie się na nim pozwoliło mi w dość żywy sposób opisać zmiany, jakim ulegał sposób patrzenia na sprawy publiczne zarazem widzów, jak i uczestników tamtych wydarzeń. Nie miałem zamiaru pisać wyczerpującego kompendium dat, nazwisk i instytucji, w którym omawiałbym wszystkie czasopisma. Musiałaby powstać ponad tysiącstronicowa książka.

Dwudziestowieczna katastrofa nie była dziełem przypadku ani nie wynikała z jakichś zaniechań w walce z przesądami, ale była naturalnym rewersem nowoczesności. | Jan Tokarski

Mówiliśmy już trochę o dwóch wizjach, które ścierały się na początku funkcjonowania Kongresu. W „Encounterze”, który miał dwóch redaktorów jednocześnie, też zderzały się dwa sposoby myślenia. Do tego stopnia odmienne, iż należałoby się dziwić, że w ogóle to pismo wychodziło.

Tego typu pisma zawsze są dziećmi konkretnych redaktorów i, nawiasem mówiąc, pewnie z tego powodu zazwyczaj umierają wtedy, gdy oni odchodzą. Redaktorami „Encountera” zostali Irving Kristol i Stephen Spender. Byli jak ogień i woda.

Kristola, nowojorczyka pochodzącego z żydowskiej rodziny, interesowała w zasadzie wyłącznie polityka. W młodości zaangażował się w trockizm, potem stał się zagorzałym antykomunistą. Teksty przesyłane do redakcji traktował dość brutalnie – jak materiał, w którym może dowolnie rzeźbić, bez względu na nazwisko autora. Całe dnie spędzał za biurkiem i jeśli nie redagował, odbierał dziesiątki telefonów od ludzi o tajemniczo brzmiących nazwiskach.

Spender z kolei był poetą. Pochodził z Wielkiej Brytanii i też miał w młodości epizod flirtu z komunizmem. Wyróżniały go nienaganne maniery, erudycja, angielska flegma. W Londynie znał niemal wszystkich ważnych ludzi. To on do „Encountera” sprowadził choćby Isaiaha Berlina czy W.H. Audena. No i last but not least – traktował teksty z o wiele większą rewerencją niż Kristol. Te dwie osobowości – jedna o zacięciu bardziej politycznym, druga bardziej literackim – dobrze się uzupełniały. Dzięki temu tandemowi „Encounter” był pismem bardzo różnorodnym, a jednocześnie zbalansowanym.

W tekstach Raymonda Arona można odnaleźć coś, co rzadko jest obecne w dzisiejszej publicystyce politycznej. Aron zawsze niuansuje, widzi więcej niż jedną rzecz naraz. | Jan Tokarski

Jaki profil polityczny miał „Encounter”? Czy to było pismo lewicowe, liberalne, centrowe?

Pewnie dałoby się powiedzieć o nim, że wpisuje się w nurt lewicowo-liberalny, ale nie wiem, czy te określenia dziś nie oznaczają czegoś innego niż wtedy. Ja bym ujął rzecz inaczej. Otóż ludzi, którzy tworzyli to pismo, łączyło pewien styl myślenia oparty na trzech filarach. Pierwszy z nich to przekonanie o autonomii polityki, a więc o tym, że jest to taka sfera życia zbiorowego człowieka, która nie da się zredukować do żadnej innej. Nie jest ona na przykład ani ekonomią, ani kulturą.

Drugi to przeświadczenie, zgodnie z którym prawdziwym zagrożeniem są radykalizmy – nieważne, czy z lewa, czy z prawa. Po katastrofie można więc, a nawet należy czerpać ze wszystkich przyzwoitych nurtów ideowych, ale bez uciekania się do ekstremów. Niebezpieczny jest więc nie liberalizm, ale liberalizm, który wszelkie swoje bolączki czy wady rozwiązuje poprzez zaostrzenie własnych zasad. Analogicznie z konserwatyzmem zresztą. W tym sensie intelektualiści skupieni wokół Kongresu i piszący w „Encounterze” byli prawdziwymi pluralistami. Pisał o tym kiedyś Paweł Śpiewak w książce „Ideologie i obywatele”, wspominając specyficzny powojenny liberalizm, który występuje w obronie całej kultury europejskiej.

Trzeci filar to przekonanie o podwójnym obliczu nowoczesnej Europy, a mianowicie o tym, że katastrofa nie była dziełem przypadku ani nie wynikała z jakichś zaniechań w walce z przesądami, ale była naturalnym rewersem nowoczesności. Widać to po tym, jak dużo miejsca w tekstach i wystąpieniach kongresowych poświecono pojęciom takim jak zła wiara, ideologizacja myślenia czy nihilizm. To ostatnie pojęcie jest dziś zarezerwowane właściwie tylko dla prawicy, jednak wówczas wśród członków Kongresu było traktowane bardzo poważnie.

Historia Kongresu Wolności Kultury ma swoją dynamikę. Po niepewnych początkach instytucja krzepnie. Druga połowa lat pięćdziesiątych – po słynnym referacie Chruszczowa i różnych odwilżach – jest okresem szczytowym działalności Kongresu, który rozciąga się na całą dekadę. Nagle na początku lat sześćdziesiątych opinia publiczna dowiaduje się o finansowaniu przez CIA. Czy to początek końca tej intelektualnej przygody?

Myślę, że tak. Ten skandal to początek gaśnięcia Kongresu. Choć warto tu zrobić kilka zastrzeżeń. Kongres był współfinansowany przez CIA, ale to nie było tak, że wszystkie środki pochodziły od agencji wywiadu. Bez tych pieniędzy Kongres pewnie by nie powstał, natomiast potem, kiedy już okrzepł, ci, którzy wiedzieli o pochodzeniu tych pieniędzy – a była to zdecydowania mniejszość – popełnili w mojej opinii strategiczny błąd. Powinni się natychmiast odciąć od agencji. Gdyby tak się stało, historia Kongresu mogłaby się potoczyć zupełnie innym torem. Przecież dla wielu intelektualistów dziennikarskie rewelacje były szokiem. Poczuli, że postawiono ich w złym świetle, i poszli w swoją stronę. Kristol z Bellem wkrótce założyli nowe pismo „The Public Interest”. „Encounter” wychodził jeszcze co prawda do lat dziewięćdziesiątych, ale to już był inny tytuł, z inną redakcją i o innej sile rażenia.

Zagrożenia, z którymi dziś mamy do czynienia, nie są prostym odpowiednikiem tych z połowy XX wieku, ale elementarny wybór pomiędzy ustrojami politycznymi dostępnymi dla masowego egalitarnego społeczeństwa nie uległ zmianie. | Jan Tokarski

Wracając do samego skandalu, warto zwrócić uwagę na okres, w jakim wybuchł. To czas wojny w Wietnamie. Dochodzi wówczas do głosu młode pokolenie, które drugiej wojny światowej, a więc doświadczenia formacyjnego dla intelektualistów związanych z Kongresem, w zasadzie nie pamięta. To olbrzymia rzesza idealistów, dla których finansowe związki z CIA są czymś kompromitującym. Zresztą jest w tym wszystkim pewien paradoks. W latach pięćdziesiątych członkowie Kongresu Wolności Kultury utyskiwali na to, że młode pokolenie jest nastawione konformistycznie, ugodowo. W latach sześćdziesiątych to się zmieniło, ale chyba nie po myśli starszej generacji intelektualistów. Reakcja Raymonda Arona czy Nicoli Chiaromontego na rewoltę ’68 nie jest radykalnie negatywna, ale pozostaje wyraźnie krytyczna.

Intelektualiści z Europy Środkowo-Wschodniej nie byli jednak tak oburzeni rewelacjami na temat Kongresu.

To prawda. Dla nich fakt finansowania Kongresu przez CIA nie był żadnym problemem. Przecież trwała zimna wojna. Oni na własnej skórze doświadczyli komunizmu i taki sposób walki z sowiecką tyranią i ideologią wydawał im się moralnie usprawiedliwiony.

W książce omawiasz najważniejsze teksy szeregu wybitnych myślicieli publikujących w „Encounterze”. Są wśród nich Nicola Chiaromonte, Raymond Aron, Ignazio Silone, Lionel Trilling, Isaiah Berlin, Daniel Bell… Który z tych autorów jest ci dziś najbliższy?

Trudno mi wskazać jeden tekst, ale jest paru autorów, których czytam z niesłabnącym zainteresowaniem. Bardzo ciekawe rzeczy pisał Nicola Chiaromonte na temat złej wiary, czyli głoszenia przekonań, w które naprawdę się nie wierzy Zastanawiające, że gdy furorę robiło pojęcie „postprawdy” nikt nie przypomniał błyskotliwych analiz włoskiego myśliciela. Bardzo lubię też teksty Raymonda Arona, bo odnajduję w nich coś, co rzadko jest obecne w dzisiejszej publicystyce politycznej, a mianowicie analizę danej kwestii z różnych punktów widzenia. Aron zawsze niuansuje, widzi więcej niż jedną rzecz naraz. Nie waha się oceniać, jego preferencje są jasne, ale uzasadnione rzetelnie i wielowymiarowo. Warte ponownej lektury są również teksty Jeanne Hersch. To myślicielka zdolna do błyskotliwych rozróżnień, a jednocześnie przez jej eseje przeziera mocna postawa moralna. Dużą sztuką jest pogodzić ze sobą te dwie postawy.

Czytaj więcej o listach Nicoli Chiaromontego >>>

„W cieniu katastrofy” nie jest tylko książką historyczną. Stwierdzasz w niej, że myśl intelektualistów zimnowojennych skupionych wokół Kongresu jest wciąż aktualna. A jednak spory o komunizm w takim kształcie, w jakim były prowadzone, wygasły. Pojawiły się nowe problemy – populizm, chaos świata cyfrowego, kryzys klimatyczny. Jakim stopniu tamte dyskusje są w stanie nam pomóc w ich przezwyciężeniu?

Zacząłem pisać tę książkę kilkanaście lat temu. Wtedy miałem rzeczywiście poczucie, że jest to bardziej historia idei niż rzecz o współczesnym świecie. Na jakiś czas odłożyłem ją na półkę. Zajrzałem do niej ponownie po napaści Rosji na Ukrainę i wówczas zupełnie inaczej oceniłem aktualność dyskusji, jakie toczono na łamach „Encountera” w pierwszych powojennych dekadach. W ostatnich latach nie tylko okazało się, że nie żyjemy w wieku końca ideologii, ale też, że wciąż mamy do czynienia z twardą rywalizacją, która nie tyle jest ścieraniem się geopolitycznych sił, ile przede zderzeniem różnych koncepcji świata. Oczywiście zagrożenia, z którymi mamy do czynienia, nie są prostym odpowiednikiem tych z połowy XX wieku, ale alternatywa polityczna, przed którą stoimy, jest według mnie w najogólniejszym zarysie bardzo podobna. Elementarny wybór pomiędzy ustrojami politycznymi dostępnymi dla masowego egalitarnego społeczeństwa nie uległ zmianie.

Coś bardzo podobnego można powiedzieć również o rozwoju nowoczesnych technologii oraz ich wpływie na życie ludzkich wspólnot. Z łatwością zapominamy, że okres poprzedzający dwudziestowieczną katastrofę to czas dogłębnych przemian technologicznych, kulturowych, społecznych. To wtedy pojawiają się automobile, radio, film, a wraz z nimi nowe narzędzia politycznej propagandy oraz nowe rodzaje ruchów politycznych. Jeżeli o wyzwaniach stojących przed dzisiejszym Zachodem myślimy jako o czymś całkowicie bezprecedensowym, dzieje się tak raczej za sprawą naszej słabej pamięci niż dogłębnego oglądu rzeczy. To zresztą jedna z najważniejszych tez mojej książki. Nasza współczesność nie zaczęła się w roku 1989, wraz z końcem zimnej wojny. Jej początkiem jest katastrofa; nasz świat zaczął się w roku 1945.

Teksty autorów związanych z Kongresem warto dziś czytać z jeszcze jednego powodu. Bardzo dobrze pokazują, jak wypracowywać nowy język do opisu zmieniającej się gwałtownie rzeczywistości. Uczą też pewnego intelektualnego etosu: tego, jak być zarazem widzem i uczestnikiem, a więc jak nie zamykać się w wieży z kości słoniowej, a jednocześnie nie pozbawiać się krytycznego spojrzenia. To lekcja wrażliwego, niedogmatycznego oglądu rzeczy, który jest w stanie bronić naszego liberalno-demokratycznego świata, a więc czegoś, co uznajemy za niedoskonałe, ale co zarazem pozostaje znaczącym osiągnięciem.

 

Książka:

Jan, Tokarski, „W cieniu katastrofy. «Encounter», Kongres Wolności Kultury i pamięć XX wieku”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2023.