Ze świętami Bożego Narodzenia jest tak, że dla tych szczęśliwców, którzy posiadają harmonijną i dobrze funkcjonującą rodzinę, mogą być autentycznie radosne. Ale dla tych, którzy na święta zostają sami, to często koszmarny okres: nieprzypadkowo rosną wówczas statystyki samobójstw. Takie przekonanie zdaje się towarzyszyć ostatniemu filmowi Alexandra Payne’a (m.in. „Bezdroża”, „Spadkobiercy”, „Schmidt”). Choć jego akcja rozgrywa się właśnie w tym okresie, nie jest on na szczęście przedstawicielem tak zwanego filmu świątecznego – gatunku skrajnie skonwencjonalizowanego, kiczowatego, przesłodzonego i niecofającego się przed emocjonalnym szantażem. Jakieś drobne elementy schematu oczywiście się do niego przedostają, ale w homeopatycznych ilościach.
Jest grudzień 1970 roku. W elitarnej męskiej szkole Barton Academy zbliża się przerwa świąteczna i trwają ostatnie przygotowania do wyjazdu na ferie. Nie wszyscy chłopcy mogą jednak wyjechać, pięciu z różnych powodów zostaje. W tej sytuacji musi też zostać ktoś dorosły, aby się nimi opiekować – ta niewdzięczna rola przypada nauczycielowi historii starożytnej Paulowi (Paul Giamatti). Jest to poniekąd szykaną ze strony dyrektora – karą za oblanie ucznia, którego ojciec-senator hojnie dofinansowuje szkołę. Zostaje również kierowniczka szkolnej stołówki, Mary (Da’Vine Joy Randolph), otyła, czarnoskóra kobieta, której syn zginął w Wietnamie; zawsze spędzała z nim tutaj święta i nie chce tego zmieniać. Po kilku dniach bogaty ojciec jednego z uczniów przylatuje helikopterem i zabiera prawie całą gromadkę na narty – z wyjątkiem Angusa (nowicjusz Dominic Sessa), z którego rodzicami nie udało się skontaktować, aby otrzymać pozwolenie na tę wycieczkę.
W ten sposób liczba osób uwięzionych na terenie szkoły i skazanych na siebie przez długie dwa tygodnie zmniejsza się do trzech – nie licząc dozorcy Danny’ego (Naheem Garcia), którego rola w całej historii jest trzeciorzędna. Nastroje są fatalne. Mary jest pogrążona w żałobie po śmierci dziecka. Angus jest wściekły, gdyż liczył, że wyjedzie na Karaiby z matką i jej nowym mężem. Tymczasem ci postanowili jechać bez niego, w ramach spóźnionego miesiąca miodowego, zostawiając go, niemal dosłownie, na lodzie. I teraz musi siedzieć w pustej, nieprzytulnej, nieogrzewanej dla oszczędności szkole, sam, bez kolegów – za to z nauczycielem, którego nie znosi. Rzeczony nauczyciel, Paul, zapewne i tak by nigdzie nie wyjechał, nie bardzo ma gdzie i do kogo, ale też jest niezadowolony; zamiast zajmować się niesfornym uczniem wolałby wylegiwać się i czytać kryminały.
Tercet egzotyczny
Wszystko co najważniejsze w tym kameralnym filmie rozgrywa się między tą trójką, więc przyjrzyjmy się jej bliżej. Głównym bohaterem opowieści, najpełniej scharakteryzowanym jest Paul. W kinie widywaliśmy wielu sympatycznych nauczycieli, ale to nie ten przypadek: z pewnością nie jest Johnem Keatingiem ze „Stowarzyszenia Umarłych Poetów” [1989]. Nikt go nie lubi, ani uczniowie, ani personel szkoły (z wyjątkiem pracownicy administracji, Lydii, granej przez Carrie Preston), ale wydaje się już z tym pogodzony i nie zwraca na to uwagi. Ze swojej strony, traktuje uczniów z nieukrywaną pogardą, uważając za bandę rozpuszczonych, bogatych gówniarzy. Bywa wobec nich wredny, wyzywa ich przy użyciu wyszukanych figur stylistycznych, a stawianie im dwójek i trójek sprawia mu widoczną przyjemność. To mizantrop i samotnik – twierdzi, że z wyboru, ale można mieć co do tego wątpliwości. Sam jego wygląd nie ułatwia zresztą nawiązywania bliższych kontaktów: ma tak zwane leniwe oko, z uciekającą źrenicą (czemu zawdzięcza przezwisko „Wytrzeszcz”), łysinę i rozrośnięte wąsy, a na dodatek cierpi na rzadką chorobę genetyczną, sprawiającą, że nieładnie pachnie. W stylu bycia jest bardzo british: elegancki i wyniośle ironiczny. Czujemy jednak, że ironią odgradza się od świata, a jego wyniosłość maskuje poczucie życiowej porażki: zapewne miał większe ambicje niż nauczanie przez trzydzieści lat w szkole, którą sam niegdyś ukończył.
Paul pod pewnymi względami przypomina Milesa z „Bezdroży”, najlepszego jak dotąd filmu Payne’a, i nie tylko dlatego, że jest grany przez tego samego aktora. Obydwaj są snobistyczni i aroganccy, sfrustrowani i niespełnieni, a symbolem tego niespełnienia jest książka. | Paweł Mossakowski
Paul pod pewnymi względami przypomina Milesa z „Bezdroży”, najlepszego jak dotąd filmu Payne’a, i nie tylko dlatego, że jest grany przez tego samego aktora. Obydwaj są snobistyczni i aroganccy, sfrustrowani i niespełnieni, a symbolem tego niespełnienia jest książka: Miles nie mógł wydać swojej powieści, Paul wciąż planuje napisanie naukowej monografii starożytnej Kartaginy („której nikt nie przeczyta”, dodaje). Obaj mają też wyraźny problem alkoholowy: Miles ukrywał go, mianując się „koneserem wina”, Paul pokątnie popija whisky. Ale mimo tego nagromadzenia wad i słabości nie można go ocenić jednoznacznie. Jego pryncypialność i nieprzekupność wzbudzają szacunek; to, że nie przepuścił do następnej klasy senatorskiego synalka, dobrze o nim świadczy.
Mary jest zdefiniowana głównie przez tragedię, która ją niedawno dotknęła. […] Problemy Paula i Angusa widziane w perspektywie tragedii, która ją spotkała, wydają się raczej błahe, i jest swoistym paradoksem, że ta najboleśniej dotknięta przez los postać jest tu zarazem najzabawniejsza. | Paweł Mossakowski
Postacie Angusa i Mary zostały nakreślone znacznie bardziej szkicowo. Angus jest inteligentny, zadziorny, zawsze gotowy do wygłoszenia sarkastycznej uwagi. To typ zbuntowanego nastolatka, wyrzucanego z kolejnych szkół, najeżonego i wkurzonego na cały świat. Szybko odkrywamy, że przyczyny jego wściekłości tkwią w skomplikowanej sytuacji rodzinnej. Nie wiemy, co stało się z jego ojcem, ale widzimy, że matka go praktycznie odtrąciła, a przynajmniej odsunęła na dalszy plan, kosztem nowego partnera życiowego. Nic dziwnego, że jest wewnętrznie obolały, a swój ból leczy agresją.
Mary jest zdefiniowana głównie przez tragedię, która ją niedawno dotknęła. Ale lekko jej chyba nigdy nie było: pracując w elitarnej szkole – po to, aby syn mógł się w niej uczyć – doświadczyła wielu upokorzeń. I z racji koloru skóry, i charakteru zajęcia, i, last but not least, tuszy (mamy tego przedsmak, gdy jeden z tych wychuchanych białych paniczyków rzuca w jej stronę wzgardliwą uwagę). Teraz, co oczywiste, głęboko cierpi po śmierci dziecka, ale stara się tego nie okazywać. Jest dzielną kobietą, z silnym poczuciem godności własnej i nie chce, aby się nad nią litowano. Zdobyła też szczególną mądrość: nieszczęście nauczyło ją dystansu do świata. Problemy Paula i Angusa widziane w perspektywie tragedii, która ją spotkała, wydają się raczej błahe, i jest swoistym paradoksem, że ta najboleśniej dotknięta przez los postać jest tu zarazem najzabawniejsza. Jej trzeźwe, zdroworozsądkowe, przywracające rzeczom właściwe proporcje komentarze stanowią jedno z głównych źródeł komizmu filmu.
Psychologiczna prawda i ludzkie ciepło
Mary „kradnie każdą scenę”, ma w filmie swoją własną historię i niejedną arię do odśpiewania, ale jest tu jednak pozostawiona nieco z boku: dla sensu całości najważniejsza jest relacja miedzy Paulem a Angusem. Jej początki są trudne. Angus uważa Paula za upierdliwego i złośliwego belfra, Paul Angusa – za jednego z uprzywilejowanych szczeniaków wypełniających Barton (nie jest zainteresowany uczniami indywidualnie, ocenia ich en masse), wprawdzie bardzo zdolnego, ale bezczelnego i w sumie nieznośnego. Na marginesie warto zauważyć, że podobny punkt wyjścia znajdujemy często w innym, mocno skonwencjonalizowanym gatunku, komedii romantycznej, gdzie przyszli zakochani zwykle z początku powarkują na siebie.
Nie trzeba być jednak bardzo doświadczonym widzem, aby wiedzieć, że to się zmieni, i zgadnąć, jak się dalej potoczy. Nie będzie więc chyba wielkim spoilerem, jeśli powiem, że lody stopniowo topnieją, a początkowi antagoniści zbliżają się do siebie. Im więcej o sobie wiedzą, tym więcej empatii do siebie czują i tym lepiej rozumieją. Wzajemne ujawnienie wstydliwych sekretów, sięgnięcie do źródeł życiowego bólu będzie miało dla nich znaczenie terapeutyczne, a zarazem pozwoli odkryć granice cudzej wrażliwości. I okaże się, że bardzo różni i odlegli od siebie bohaterowie mogą znaleźć wspólny mianownik, któremu na imię człowieczeństwo.
Filmowi, zwłaszcza z uwagi na świąteczny kontekst, groził niepohamowany sentymentalizm, natrętne miętoszenie gruczołów łzowych widza. Na szczęście udało się tego niebezpieczeństwa uniknąć i tylko w kilku miejscach ociera się on o ckliwość. | Paweł Mossakowski
Taki wniosek nie jest zbyt odkrywczy, a sama ewolucja ich relacji w ogólnych zarysach łatwo przewidywalna, ale trzeba oddać Payne’owi, że zostaje poprowadzona bardzo ciekawie i pomysłowo. Wiele poszczególnych rozwiązań fabularnych jest oryginalnych, co sprawia, że film robi wrażenie czegoś całkiem świeżego. Jest w nim psychologiczna prawda, jest ludzkie ciepło. Payne’owi czasem zarzucano – głównie zresztą na podstawie wczesnych filmów, takich jak „Złe i gorsze” [1996] czy „Wybory” [1999] – że ma protekcjonalny, czy wręcz pogardliwy stosunek do wykreowanych przez siebie postaci. Jest to zarzut moim zdaniem niesprawiedliwy, choć faktem jest, że znajdziemy wśród nich wielu głupkowatych osobników, z których łatwo sobie dworować. Po „Przesileniu…” nikt takiego zarzutu nie powinien mu już stawiać. On naprawdę lubi swoich pokręconych czy poturbowanych przez życie bohaterów.
„Przesilenie…” opowiada też o powstałej ad hoc rodzinie. Okazuje się, że czarnoskóra kucharka, pompatyczny nauczyciel i pokiereszowany emocjonalnie nastolatek, mogą stworzyć całkiem udaną jej namiastkę. A nieprzyjazne miejsce, gdzie przebywają, stać się czymś w rodzaju domu.
Wydaje mi się, że Payne jest organicznie niezdolny do nakręcenia filmu całkiem serio, w jednolicie poważnej tonacji: zawsze musi ją przełamać ironią, zakłócić żartem. | Paweł Mossakowski
Filmowi, zwłaszcza z uwagi na świąteczny kontekst, groził niepohamowany sentymentalizm, natrętne miętoszenie gruczołów łzowych widza. Na szczęście udało się tego niebezpieczeństwa uniknąć i tylko w kilku miejscach ociera się on o ckliwość; jest wzruszający, a to co innego (choć granica jest oczywiście cienka). Przed nadmiarem czułostkowości ratuje go humor – w końcu to tragikomedia, z mocnym akcentem na drugą część tego słowa. Pod tym względem to bardzo typowy film Payne’a, który lubi opowiadać dramatyczne historie w sposób odsłaniający ich humorystyczną stronę. „Schmidt” [2002] zaczynał się od śmierci żony tytułowego bohatera (granego przez Jacka Nicholsona), a późniejsza podróż osamotnionego emeryta przez Stany nie była radosną wycieczką. W „Spadkobiercach” [2011] żona głównego bohatera (w tej roli George Clooney) była pogrążona w komie, a na dodatek zrozpaczony małżonek dowiadywał się, że w przeszłości go zdradzała. Ale mimo czającej się gdzieś w tle tragedii i całkiem poważnej problematyki, były to filmy bardzo zabawne. Z „Przesileniem…” jest podobnie. Wydaje mi się, że Payne jest organicznie niezdolny do nakręcenia filmu całkiem serio, w jednolicie poważnej tonacji: zawsze musi ją przełamać ironią, zakłócić żartem. W jednym z wywiadów powiedział zresztą, że nie interesują go pojedyncze nuty, tylko całe akordy. Mnie takie podejście bardzo odpowiada, gdyż mieszanka sprzecznych nastrojów wydaje się najbliższa materii życia.
Piękne lata siedemdziesiąte
Jak już wspominałem, akcja „Przesilenia…” rozgrywa się na przełomie 1970 i 1971 roku, a więc w epoce dość odległej (to pierwszy „historyczny” film Payne’a, wszystkie dotychczasowe „działy się” mniej więcej w okolicach ich powstania). Jej wygląd i obyczajowa atmosfera zostają tu odtworzone z dużą starannością i dbałością o szczegół („beatlesowskie” fryzury, długaśne samochody, winylowe płyty, bezceremonialne palenie papierosów itp.), wzbogacając tonację opowieści o przyjemną nutę nostalgii.
Więcej nawet: sam film jest utrzymany w stylu wówczas realizowanych filmów, co jest widoczne zwłaszcza w sposobie obrazowania (został nakręcony kamerą cyfrową, ale robi wrażenie, jakby użyto taśmy 35 mm). Praca rekonstrukcyjna ma więc „totalny” charakter: obejmuje nie tylko rzeczywistość, ale sposób jej widzenia, treść i formę. Ten swoisty hołd złożony ówczesnemu kinu (w pewnym momencie Paul i Angus oglądają wspólnie „Małego Wielkiego Człowieka” Arthura Penna) i stylistyczny zwrot w jego stronę przyjmuję z wielką sympatią, z kilku zresztą powodów. Po pierwsze, ściśle osobistych – były to czasy mojej filmowej inicjacji, pierwszych kinowych doświadczeń. Po drugie i ważniejsze, był to po prostu świetny okres w kinie amerykańskim, kolejna Złota Era Hollywood, gdy powstawały filmy skupione na relacjach międzyludzkich i tym, co z tych relacji wynikało dla losu bohaterów, z nieupiększonymi postaciami i prawdziwym ludzkim doświadczeniem, bliskie rzeczywistości, a nie uciekające od niej. Warto w tym miejscu dodać, że „Przesilenie…” może nie dorównuje najlepszym filmowym dokonaniom tamtych lat, ale też znacząco od nich nie odbiega.
Filmy powstałe w drugiej połowie lat sześćdziesiątych i początkach siedemdziesiątych zawierały z reguły duży ładunek krytyki społecznej. W „Przesileniu…” też jej nie brakuje, choć z pewnością nie stanowi to dla reżysera priorytetu. Mówi się o Wietnamie (być może trudno w filmie, gdzie występują ówcześni nastolatkowie – a więc potencjalne „mięso armatnie” – o nim nie wspomnieć), jednakże głównie w kontekście nierówności ekonomiczno-społecznych, i to jest kwestia, która zdaje się poruszać Payne’a najbardziej: syn Mary odbywał służbę wojskową, gdyż jego matki nie było stać, aby wysłać go na studia, dzięki czemu zostałby z niej zwolniony. Taki los nie grozi pochodzącym z bogatych domów uczniom Barton Academy: dostaną się na studia, na lepszą czy gorszą uczelnię, ale poboru unikną. Nierówność finansowa stanowiła też tło incydentu, jaki zdarzył się na studiach Paulowi i praktycznie zadecydował o jego dalszym losie. Od tego czasu owe nierówności raczej wzrosły, niż się zmniejszyły, współczesne kino jest na nie bardzo wyczulone i pod tym względem film Payne’a nie jest aż tak bardzo historyczny.
W oczekiwaniu na Oscary
„Przesilenie…” ma swobodną, luźną strukturę i niespieszny rytm. Znajdą się zapewne widzowie, którzy uznają jego tempo, zwłaszcza w pierwszej połowie, za zbyt powolne, a opowieść za mało dynamiczną. Ja nie miałem takiego wrażenia. Owszem, scenarzysta, David Hemingson, który pisywał dotąd głownie dla telewizji (m.in. serial „Jak poznałem twoją matkę”), ma wyniesioną stamtąd skłonność do przegadywania dialogów, ale po pierwsze, dialogi te są bardzo dobre i dowcipne, a po drugie, spowolniony przez nie rytm wydaje mi się optymalny – i zimowy, i wakacyjny.
Nie należy też z powyższego opisu wnosić, że cały film rozgrywa się w ponurym wnętrzu szkoły i jej melancholijnym otoczeniu, białych pustkowiach Massachusetts – byłoby to klaustrofobiczne i przytłaczające. W miarę postępu akcji coraz częściej wychodzimy na zewnątrz, poza to ograniczone terytorium: sceneria filmu jest znacznie bardziej urozmaicona, niż się to początkowo zapowiada.
„Przesilenie…” wydaje mi się jednym z najlepszych filmów Payne’a, może nieosiągającym klasy „Bezdroży”, ale sytuującym się tuż za nim. To film wdzięczny, o przyjemnym słodko-gorzkim smaku, wzruszający, gdy trzeba, zabawny, gdy trzeba – i z satysfakcjonującym, otwartym i niejednoznacznym rozwiązaniem. Z jednej strony, można w nim widzieć niezasłużoną i niesprawiedliwą porażkę bohatera, z drugiej – szansę na wyrwanie się z długoletniego życiowego impasu.
Końcowy rezultat nie byłby tak udany, gdyby nie pierwszorzędna gra występujących w filmie aktorów. Zostało to już zresztą dostrzeżone i docenione. Zarówno Paul Giamatti, jak i Da’Vine Joy Randolph otrzymali – oprócz pomniejszych nagród – Złote Globy, nominację do BAFTY i Oscara, a w oscarowym wyścigu nie są bez szans. Debiutant Dominic Sessa też zebrał całkiem imponującą ich kolekcję (m.in. nominację do BAFTY). Przed realizacją filmu istniały obawy, że ten zauważony w szkolnym teatrze chłopak, całkowity żółtodziób, w towarzystwie takich aktorskich tuzów pogubi się, będzie rażąco od nich odstawał poziomem gry. Obawy te się jednak nie potwierdziły: owszem, są momenty, gdy wydaje się nieco spięty i skrępowany, ale w sumie broni się znakomicie. Ma może niewielkie niedostatki techniczne, ale za to wyrazistą osobowość, co dla filmu jest najważniejsze. Jeszcze z pewnością o nim usłyszymy.
Mimo bożonarodzeniowego entourage’u film pojawił się na naszych ekranach równo w miesiąc po świętach, 26 stycznia, co można uznać za błąd dystrybutora, zagapienie się, karygodne spóźnienie. Ale wydaje mi się, że była to świadoma, podjęta z rozmysłem decyzja, podkreślająca to, że de facto nie jest to „film świąteczny”. Jak najbardziej nadaje się do użytku całorocznego.