Tegoroczny wyborczy maraton już się rozpoczął 7 stycznia wyborami powszechnymi w Bangladeszu. Choć wybory w ósmym co do liczby ludności kraju świata powinny być ważne dla opinii międzynarodowej, mało kto zwrócił na nie uwagę.
Rządząca Liga Awami wygrała je po raz czwarty z rzędu, zdobywając 40 procent głosów, lecz zgarniając trzy czwarte miejsc w parlamencie. Zapewne mogło odegrać jakąś rolę to, że państwowa komisja wyborcza jest całkowicie pod kontrolą Ligi, a większość opozycji zbojkotowała wybory.
Jest jednak jedna cecha tych wyborów, która jest istotna. Otóż, choć przed głosowaniem dochodziło do licznych starć między socjalistyczną Ligą a jej prawicowymi przeciwnikami, a po wyborach obserwatorzy zastanawiają się, czy Bangladesz nie zwróci się w stronę Chin – to kwestia politycznego islamu w tym muzułmańskim w 91 procentach kraju nie odgrywała większej roli. Z europejskiej perspektywy islam postrzegamy głównie przez pryzmat zagrożenia ze strony islamistycznych terrorystów, walczących z niewiernymi i z demokracją. Tymczasem w szerszym świecie islamu rola terrorystów jest niemal marginalna, demokracja miewa się zaskakująco dobrze, a nawet sytuacja innowierców bywa całkiem zadowalająca.
Muzułmanie walczą głosami
Nie chodzi tu w pierwszym rzędzie o świeckie dyktatury w muzułmańskich krajach takich jak Azerbejdżan, w którym wybory prezydenckie odbędą się za tydzień, a wynik jest równie oczywisty z góry jak na Białorusi. Ale muzułmanie, jedna czwarta ludności świata, będą aktywnie uczestniczyli w tegorocznym maratonie, głosując w wyborach, których demokratyczność może wprawdzie być, jak w Bangladeszu (czy w wielu krajach niemuzułmańskich), kwestionowana – ale w których wyborcy będą korzystać z demokratycznych praw i będą ich bronić, jeśli trzeba, przed możliwym islamistycznym zagrożeniem.
Tak będzie w Indonezji, największym muzułmańskim państwie świata i czwartym co do liczby ludności, gdzie za dwa tygodnie równocześnie odbędą się wybory prezydenckie, parlamentarne i lokalne.
Prezydenckie niemal na pewno wygra były minister obrony, który na wiceprezydenta wybrał sobie syna obecnego prezydenta. Indonezyjska konstytucja nie pozwala głowie państwa kandydować po raz trzeci, a nie ma tam, jak w wielu krajach afrykańskich czy latynoskich, zwyczaju usuwania tego ograniczenia na życzenie pana prezydenta. Będzie więc tam najprawdopodobniej ekipa kontynuacji, owszem, ale niezabiegająca o głosy muzułmanów (87 procent) islamistycznymi hasłami.
Mało tego, na drugim miejscu w wyścigu, z 25-procentowym poparciem, plasuje się były mer stołecznej Dżakarty, przez islamistów znienawidzony, zaś sami islamiści skarżą się na prześladowania… ze strony młodzieżówki największej organizacji muzułmańskiej w kraju, Nahdlatul Ulama, która uważa upolitycznienie religii za szkodliwe i dla wiary, i dla państwa.
W dzień po Indonezji głosuje Pakistan, od którego Bangladesz oderwał się pół wieku temu w krwawej wojnie domowej. Niedemokratyczne manipulacje w polityce Bangladeszu można przypisać po części pakistańskiej spuściźnie, do której należy też uczynienie z islamu religii państwowej w 1988 roku.
Nie przeszkadza to jednak w rządach świeckich socjalistów z Ligi, podobnie jak państwowy islam w Pakistanie (który odłączył się od oficjalnie świeckich Indii jako państwo dla muzułmanów i pozostaje z nimi w głębokim konflikcie) nie przeszkadzał w tym, że rządziła przez dziesięciolecia armia, a muzułmanie różnych odłamów walczyli ze sobą.
Innowiercy istotnie byli i są dyskryminowani, a za „bluźnierstwo przeciw islamowi” można zostać skazanym na śmierć, ale islamistyczna TLP zdobyła w 250-milionowym Pakistanie, piątym co do wielkości państwie świata, wszystkiego dwa miliony głosów, po czym została zakazana.
Pakistańczycy w wyborach kierują się lojalnością wobec politycznych arcywrogów: dynastii Bhutto i Szarifów. I choć żaden z kandydatów nie pozbawia się przyjemności oskarżania przeciwników, że są gorszymi muzułmanami niż on, to w wysoce spersonalizowanym świecie pakistańskiej polityki nie ma wiele miejsca na pełniejszą instrumentalizację religii – choć na pełną demokrację też raczej nie.
Za to Pakistan może wypomnieć Indiom, że choć dumnie podkreślają, iż – inaczej niż ich muzułmański przeciwnik – są pluralistyczne i świeckie, pod rządami Narendry Modiego imitują pakistański model państwa wyznaniowego, tyle że w hinduistycznym wydaniu. Indie są trzecie, po Indonezji i Pakistanie (a przed Bangladeszem), jeśli chodzi o liczbę muzułmańskich obywateli. Ale bycie muzułmaninem w Indiach coraz bardziej zbliża się do sytuacji niebycia muzułmaninem w Pakistanie.
Islamiści nie zawsze najgorsi
Iran (wybory powszechne 1 marca, pierwsze od dziesięciu lat) i Turcja (wybory lokalne 31 marca) mieszczą się pod koniec drugiej dziesiątki najludniejszych państw świata, lecz ze względu na swe geopolityczne ulokowanie odgrywają rolę dużo ważniejszą niż, powiedzmy, Bangladesz.
Wspólne mają też to, że podziały etniczne (Kurdowie w obu krajach, Azerowie w Iranie) odgrywają większą rolę niż jedność religijna – a zarazem islam sunnicki, jak w Turcji i większości świata muzułmańskiego, jest w głębokim konflikcie z irańskim islamem szyickim.
Co więcej, Iran jest od rewolucji republiką islamską nie tylko w nazwie, lecz i w doktrynie państwowej, zaś rządzona od dwudziestu lat przez islamistyczną AKP Recepa Tayyipa Erdoğana Turcja pozostaje nominalnie, ale także w znacznej części funkcjonowania państwa, świecka.
W Iranie kandydatów do parlamentu weryfikuje komisja ekspertów, przede wszystkim pod kątem ich religijnej prawomyślności. To jedyny przykład pełnej realizacji islamizmu politycznego: naród irański buntuje się przeciwko niemu w cokilkuletnich, masowych demonstracjach.
Republikę islamską usiłowano zaprowadzić także w Egipcie, szóstym najludniejszym kraju muzułmańskim: jedenaście lat temu, po obaleniu dyktatury Mubaraka, jedyne w historii kraju wolne wybory wygrał islamista Mohamed Mursi, zdobywając 51 procent głosów. Wnet, wobec obaw przed islamistyczną dyktaturą, obalił go generał Abd al-Fattah as-Sisi, który od tej pory zdobywa w wyborach ponad 80 procent głosów. Nieuczestniczenie w nich jest uznawane za akt nielojalności, a w więzieniach jest nieporównanie więcej więźniów politycznych niż za Mursiego.
Nie zawsze to islamiści są najgorsi, a wybory egipskie (żadne nie są przewidziane na ten rok) są znów przewidywalne, jak azerbejdżańskie.
W Turcji zaś, choć buduje się co roku dwadzieścia nowych więzień, by pomieścić przeciwników pana prezydenta, zaś islamiści tryumfują w kulturze i edukacji, to same wybory nadal są względnie wolne. Stawką tegorocznych lokalnych jest władza w najważniejszych miastach, w tym Stambule (20 procent ludności kraju) i stolicy Ankarze, rządzonych przez opozycję. Jeśli AKP znów, jak w 2019 roku poniesie tam klęskę, to nadzieje na pozbawienie Erdoğana władzy w wyborach prezydenckich w 2028 roku (parlament ma mniejsze znaczenie) pozostaną żywe.
Najważniejszy jest Stambuł, którego popularny burmistrz Ekrem İmamoğlu jest nadzieją całej świeckiej Turcji, a także tych religijnych wyborców, którzy mają dość zamordyzmu i korupcji: zdobył sporo głosów także w religijnych dzielnicach miasta.
Islam głosuje, ale – jeśli tylko ma szansę – to raczej nie na islamistów, tylko na demokrację. Jacyś mało egzotyczni ci muzułmanie.
* Zdjęcie użyte jako ikona wpisu: rawpixel.com via Google Image