Czasem trzeba powiedzieć coś na dużej bombie i przybić tezy do drzwi katedry. Dzisiaj zrobię to ja – proponuję nową zasadę sprawiedliwości. Niezbędną na nowe czasy.
Zasada sprawiedliwości
Brzmi ona tak. Polityka środowiskowa musi podjąć wysiłek, żeby wyjść poza kryterium czysto majątkowe. Tylko taki ruch ludzie odbiorą jako sprawiedliwy. Jeżeli go zabraknie, jeżeli polityka klimatyczna i ekologiczna będzie działać tylko przez ceny dóbr i usług, to będzie postrzegana jako niesprawiedliwa.
Ładnie to można ująć przez odwrócenie. Otóż: jako niesprawiedliwe będą postrzegane te idee, które nie zaproponują nic więcej niż to, że dobra i usługi przyjazne środowisku mają być droższe niż te nieprzyjazne.
Mówiąc najprościej, jak się da: jeżeli polityka środowiskowa sprowadzi się do tego, że koszty życia mają rosnąć, to wzbudzi bunt.
Mamy szansę i mamy możliwości, by tego uniknąć. Musimy tylko chcieć. Musimy tylko mieć wolę polityczną.
Na czym ma ona polegać? O tym właśnie jest ten tekst.
Granice gospodarki rabunkowej
Nie trzeba chyba wyjaśniać, że jednym z fundamentalnych wyzwań wieku XXI jest pytanie o to, w jaki sposób ludzkość ma się zmierzyć z granicami wzrostu (by sięgnąć do U Thanta i Klubu Rzymskiego). Przez ostatnie stulecia, a niektórzy powiedzą, że od zawsze, działaliśmy jako gatunek według prostej zasady: konsumować, kolonizować, podbijać, zawłaszczać i eksploatować coraz więcej i więcej. Ale każda gospodarka rabunkowa ma swoje granice i właśnie się z nimi zderzamy. Niestety czy stety, nie da się tego ciągnąć w nieskończoność. Dla mnie, jako dla stoika, to nie jest nic nowego. Filozofowie i prorocy od tysiącleci mówili, że musimy nałożyć ograniczenia na siebie samych. Nikt oczywiście nie słuchał, ale dzisiaj już nie da się nie słuchać. Bo dzisiaj wołają już nie prorocy, ale obiektywne wskaźniki.
Otwiera się zatem wiadome pytanie. Co robić? I czyim kosztem?
Nasz gatunek od zawsze przerzucał koszty na biednych. „Rząd się wyżywi”, jak powiedział Urban, and the weak suffer what they must, jak napisał Warufakis. Tak zawsze było. Ale będzie naszym wspólnym nieszczęściem, jeśli będziemy przy tej strategii trwać. Jest to fundamentalnie niesprawiedliwe, ale też błędne politycznie. Bo daje paliwo różnej maści denialistom i szaleńcom, z którymi żadnej rozmowy nie ma i nie będzie, a którzy mogą ściągnąć na świat trzecią wojnę światową. Jej zwiastuny być może już widać.
Strefa Czystego Transportu
Brzmi to wszystko grubo, więc zejdźmy na ziemię, tę Ziemię. Myślmy globalnie, ale przykłady bierzmy lokalne i taki też się narzuca — jest nim Strefa Czystego Transportu w Warszawie. Mikroprzykład, który ani świata nie zniszczy, ani nie ocali, ale jest znamienny i aktualny, więc nim się posłużmy.
Warszawa latem 2024 roku wprowadza prawo, że do centrum miasta nie będą mogły wjeżdżać samochody najbardziej trujące powietrze. Bardzo słusznie, bo trzeba walczyć o czyste powietrze do oddychania. Ale jakie samochody konkretnie nie będą mogły wjeżdżać? Kryterium będzie wiek pojazdu. Nie wjadą do centrum samochody zbyt stare. Jak to ujął Piotr Wójcik, lewicowy i proekologiczny publicysta, „chodzi o to, by ludzie nie jeździli rzęchami”.
Problem w tym, że „rzęch” to synonim samochodu taniego. Owszem, trującego, ale to kryterium trucia jest wyrażone tylko przez wiek auta, zatem przez jego cenę. Cała idea Strefy Czystego Transportu sprowadza się w praktyce do tego, żeby zakazywać wjazdu tanim samochodom.
Dlatego właśnie sięgam po ten przykład. Tanie samochody do centrum nie wjadą, a drogie wjadą — i nic więcej tam nie ma. Nie ma żadnego pomysłu, żadnego błysku, który wychodziłby poza proste kryterium majątkowe. I w tym sensie Strefa słabo spełnia naszą zasadę sprawiedliwości.
Święty Mateusz liczy mile
Żeby było jasne: ten tekst nie jest przeciwko polityce transportowej miasta stołecznego Warszawy ani przeciwko czystemu powietrzu. Dobrze, że coś jest robione na tym froncie. Pomyślcie jednak, co robione nie jest.
Sposobów na ograniczenie samochodowych emisji jest mnóstwo i mnóstwo jest sposobów bardziej wyrafinowanych. Przykład: w parzyste dni wjeżdżają do miasta tylko samochody z rejestracjami kończącymi się cyfrą parzystą i odwrotnie, z nieparzystą w dni nieparzyste. Technicznie jest to absolutnie możliwe, powiedziałbym, że student informatyki zakoduje to w weekend. Ba, Czat GPT to zakoduje. Trzeba tylko chcieć, trzeba mieć wolę polityczną.
Albo inaczej: można zamknąć centrum miasta dla wszystkich aut, starych i nowych, z rejestracjami przestępnymi lub nie. Nie mówię, że takie pomysły rozwiążą nasze problemy i zapobiegną wojnom klimatycznym, ale pokazują one, w jaki sposób można sięgać poza tę logikę, że „bogatym będzie wolno, a cenę poniosą biedni”. Trzeba zrobić to zgodnie z zasadą sprawiedliwości, tylko w ten sposób zderzymy się z jakimś ograniczeniem wspólnie i będziemy mieć poczucie, że jesteśmy wobec niego równi.
Mówiąc brutalnie i wprost: biedni będą mieli poczucie, że faktycznie „jedziemy wszyscy na jednym wózku”, tylko wtedy, jeśli zobaczą, że są ograniczenia, których również bogaci nie przeskoczą. Że nawet pieniądze nie kupią wolności od klimatycznych trosk. Ogólnoludzka wspólnota jest do znalezienia tylko tam, gdzie przełamiemy „zasadę świętego Mateusza”, że bogatym będzie dane, a biednym odebrane (Mt 25,29).
Wspólne zderzenie z tym, co dla każdego z nas tak samo nieprzekraczalne, wspólne uznanie zewnętrznych ograniczeń było zawsze źródłem równości między ludźmi. Przykładem jest oczywiście równość wobec śmierci, której poddani jesteśmy wszyscy, jak w danse macabre średniowiecznym, gdzie tak samo kończy i pan, i chłop; i prekariusz, i Musk. Podobnego poczucia równości potrzebujemy i w walce o klimat.
Zaczęliśmy od przykładu samochodowego, skończymy na podniebnym. Samoloty dużo emitują, to jasne. Ale nakładanie ograniczeń w lataniu przez prosty wzrost cen biletów (podatki, ceny paliw, opłaty emisyjne, etc.) dotykają głównie biedniejszych. To im odbierają cud podniebnych podróży. A bogaci fruwają, jak fruwali.
Wyobraźmy sobie alternatywnie – dla ćwiczenia choćby – że bilety lotnicze nie drożeją, ale jest ogólnoplanetarny limit w rodzaju „20 000 mil podniebnej żeglugi rocznie na osobę”. Przypisane do PESEL-u, nienegocjowalne i niezbywalne. I nawet małżeństwo Lewandowskich nie będzie mogło polecieć więcej, bo nie będzie to kwestia ceny, tylko głębszych ustawień systemu.
Niewyobrażalne? Trochę tak, bo jak trafnie zauważa dr Markiewka, żyjemy w czasach uwiądu wyobraźni politycznej. Ale trochę też wyobrażalne, bo pieniądze – wbrew pozorom – nie kupują wszystkiego, a tylko to, na co się umówiliśmy. Nie kupimy na legalnym rynku organów ludzkich, ani niewolników (przynajmniej w UE). Co więcej, nie kupimy nieśmiertelności, a od czasów Lutra nie kupimy nawet zbawienia. Nie dajmy się więc niedasistom: porządek rzeczy ludzkich da się ogarnąć.
I nie jest tutaj przypadkiem, że jakiś przedsmak dała nam pandemia. Oczywiście, Jandy tego świata zdobywały szczepionki poza kolejką, ale jednak byliśmy zaskakująco równi wobec wirusa. Szczepionki przyznawano według PESEL-i, a nie według portfeli. Kwarantanny dotykały wszystkich i lęki dotknęły wszystkich.
Więc owszem, da się funkcjonować w porządku wychodzącym poza kryterium majątkowe. Zmuszają nas do tego wojny, epidemie i inne nieszczęścia. W przypadku klimatu i ekologii musimy się zmusić sami. A da się i warto. Bo alternatywą jest deterioracja moralna, polityczna i środowiskowa.
* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: pxhere.com
This article was published as part of PERSPECTIVES – the new label for independent, constructive and multi-perspective journalism. PERSPECTIVES is co-financed by the EU and implemented by a transnational editorial network from Central-Eastern Europe under the leadership of Goethe-Institut. Find out more about PERSPECTIVES: goethe.de/perspectives_eu.
Co-funded by the European Union. Views and opinions expressed are, however, those of the author(s) only and do not necessarily reflect those of the European Union or the European Commission. Neither the European Union nor the granting authority can be held responsible.