Rok temu, sześć partii opozycyjnych pod wodzą największej z nich, centrolewicowej kemalistowskiej CHP, zjednoczyło się, by w wyborach parlamentarnych i prezydenckich obalić rządy Recepa Tayyipa Erdoğana. Przegrali: prezydent został wybrany ponownie, a jego partia AKP wraz z sojusznikami znów osiągnęła większość w Madżlisie.
Stało się tak mimo katastrofalnej sytuacji gospodarczej, porażającej nieudolności państwa w obliczu trzęsienia ziemi, które pociągnęło za sobą 53 tysiące ofiar, i wszechobecnej korupcji. Dodajmy do tego nadal nierozwiązany konflikt z 20-procentową mniejszością kurdyjską i związane z nim wojny (oprócz północnego Cypru, Turcja okupuje też terytoria w Syrii i Iraku), całkowite stłumienie swobody mediów oraz wszechobecne represje polityczne: za „znieważenie prezydenta” nawet czternastoletnie dzieci mogą pójść siedzieć.
Lista grzechów rządów Erdoğana była tak długa, a opozycja tak pewna zwycięstwa, że kiedy ogłoszono wyniki wyborów, wielu obserwatorów uznało je za sfałszowane. Zaś do następnego politycznego starcia – odbytych w niedzielę wyborów samorządowych – opozycja szła, spodziewając się ponownej klęski. Obawiano się nawet, że może utracić swój bastion w Stambule, gdzie rządzi popularny młody burmistrz z CHP, Ekrem Imamoğlu. Na domiar złego sojusz opozycji rozpadł się, wśród rosnących wzajemnych animozji.
Poparcia CHP odmówiła teraz nawet kurdyjska DEM, której głosy dały były Imamoğlu jego zwycięstwo w Stambule. Co więcej, główna siła opozycji, po wyborczej klęsce swego przywódcy, Kemala Kiliçdaroğlu, w wyborach prezydenckich, szła do samorządowych z nowym, niesprawdzonym liderem. Obserwatorzy pisali już polityczne nekrologi.
Historyczna wygrana
A tu – zwycięstwo. CHP nie tylko obroniła i poszerzyła swój stan posiadania, wygrywając w pięciu największych miastach, ale także stała się najsilniejszą partią w całym kraju, zdobywając 37,7 procent głosów. Tak dobrego rezultatu, o ponad 2 procent lepszego od AKP, kemaliści nie mieli od 1977 roku! Erdoğan uznał swą klęskę, choć zapowiedział, że jest ona jedynie „zwiastunem wielkiego powrotu”, a spanikowane rządowe media otworzyły się bez cenzury na głosy zniesławianej dotąd opozycji. Sztab wyborczy AKP wygasił ustawione przed nim gigantyczne telebimy; nie było czego świętować. „Kto nie rozumie narodu, ten przegra”, odpowiedział Erdoğanowi na gigantycznym wiecu zwycięstwa w Stambule burmistrz Imamoğlu, niemal pewny kandydat opozycji w następnych wyborach prezydenckich. Zapanowała euforia, a obserwatorzy zgłupieli.
Co się stało? Lista powodów możliwej klęski Erdoğana od ubiegłego roku nie zmieniła się – i to właśnie sprawiło, że przegrał. Inflacja drugi rok z rzędu wynosi ponad 60 procent; wyborcy pana prezydenta jeszcze rok temu gotowi byli zaakceptować godnościową rekompensatę ekonomicznych strat, ale samą godnością się nie można karmić bez końca. Przeciwnie: nawet zniewagę dla godności można przełknąć, gdy alternatywą jest głód. Jedyne duże miasto, które AKP udało się odbić z rąk opozycji, to ciężko dotknięte trzęsieniem ziemi Hatay – pan prezydent ostrzegł, że jedynie brak politycznego sporu między władzami centralnymi a miejskimi gwarantuje odbudowę. Gdzie indziej bardzo wielu rozczarowanych wyborców Erdoğana po prostu nie poszło głosować. Frekwencja wyniosła tylko 76 procent (rok temu 87). Nie zawsze wysoka frekwencja sprzyja demokratom, bo jest ich z reguły mniej niż ich przeciwników.
Inni zaś zwolennicy AKP uznali, że Erdoğan nie dość radykalnie wprowadzał w życie swój program wyborczy – i zagłosowali na niewielką YRP, ścigającą się z AKP po prawej stronie. Radykałowie krytykowali niekonsekwencję i islamistów z AKP, i ich skrajnie prawicowych nacjonalistycznych sojuszników z MHP. W efekcie nie tylko pozbawili rządzącą koalicję kilku procent głosów, jakich jej zabrakło do zwycięstwa, ale sami wyrośli na trzecią siłę polityczną w kraju, dystansując i ultranacjonalistyczną MHP, i kurdyjskich lewicowców z DEM. W polityce tureckiej to oni staną się języczkiem u wagi.
Zaś kurdyjscy wyborcy dali kandydatom DEM kolejne miażdżące zwycięstwo w tureckim Kurdystanie – ale w Stambule taktycznie i wbrew partii poparli Imamoğlu. Burmistrz podziękował za ich głosy, mówiąc na wiecu zwycięstwa, że Stambuł jest nie tylko turecki, ale i grecki, ormiański, żydowski i kurdyjski. Odpowiedzią była burza oklasków – i z całą pewnością rządowa propaganda wykorzysta to przemówienie na dowód, że Imamoğlu to zdrajca. Nie zawsze formalna jedność jest niezbędnym warunkiem zwycięstwa demokratów, bo ich wyborcy sami potrafią myśleć na własny rachunek.
Turecki 15 października
Największym zwycięstwem opozycji jest oczywiście to, że nie poniosła klęski, która na pokolenia mogłaby pogrzebać szanse demokracji w Turcji. Ale skonsumowanie owoców tego zwycięstwa może być trudne: władze centralne będą nadal dusić niepokorne samorządy, a ich mieszkańcy być może w końcu uznają, że Hatay, zmieniając władze, postąpiło rozsądnie. Tak być może zwłaszcza w Kurdystanie, gdzie władze mogą po prostu nowo wybranych burmistrzów i członków rad miejskich aresztować z podejrzenia o współpracę z kurdyjską PKK, jak miało to miejsce po poprzednich wyborach. Zaś do kolejnych i tym razem rozstrzygających wyborów powszechnych jeszcze cztery lata: Erdoğan zrobi w tym czasie wszystko, by istotnie zapoczątkować „wieki powrót”. On wprawdzie zapowiedział, że nie będzie już kandydować, konstytucja zresztą ogranicza liczbę kadencji prezydenta do dwóch – ale konstytucję można wszak zmienić. Ten manewr już raz sprawił, że jego poprzedni mandat prezydencki nie był do limitu liczony. Prezydent liczy zapewne też na to, że zapowiedziana na czerwiec nowa wojna w Iraku zwiększy, na zasadzie patriotycznej mobilizacji, jego poparcie.
Ale póki co Turcy, tak jak pół roku temu Polacy, mogą się radować, że ich rządzący, jacy by nie byli, i mimo skutecznych zamachów na prawa i wolności, nie śmią jednak zamachnąć się na urny wyborcze. Węgrzy i Rosjanie mogą jedynie pozazdrościć.
* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Flickr.