Kilka dni temu w berlińskim gronie przyjaciół rozmawialiśmy na temat opłakanego stanu wojny w Ukrainie. Towarzystwo było zróżnicowane: kilkoro intelektualistów i aktywistów, część z Niemiec, część – Europejczyków ze wschodniej strony rzeki Łaby. Rozmowa dotyczyła pytania, czy da się jeszcze uratować Zeitenwende. Nastroje były minorowe. 

O Zeitenwende – co znaczy „zmiana czasów” – w Polsce słyszeliśmy sporo. Ogłosił ją – wtedy jeszcze względnie nowy na swoim stanowisku – kanclerz Niemiec Olaf Scholz w ostrym przemówieniu dzień po rozpoczęciu pełnoskalowego ataku Rosji na Ukrainę w lutym 2022 roku. Potem w kolejnych przemówieniach przypominał, jak bardzo ważne jest wsparcie, w tym militarne, dla Ukrainy. Wbrew przekonaniu wielu osób, Scholz nie obiecał, że taką zmianę przeprowadzi. Można jednak powiedzieć: no cóż, ale też nie powiedział, że jej nie przeprowadzi, a w końcu zrozumiałe byłoby oczekiwanie tego od przywódcy centralnego dla EU państwa. 

Niezmiennie ostrożny kurs

Wraz jednak z upływem miesięcy, a potem lat, stawało się coraz bardziej jasne, że ostra miejscami retoryka kanclerza nie do końca współgra z czynami. Ukraina wiele razy prosiła o różne rodzaje broni, a Niemcy za każdym razem możliwie długo ociągały się z podjęciem decyzji. Niemiecka opinia publiczna dzieliła się w takich sytuacjach na pół – jedna strona nawoływała, aby kanclerz podjął wreszcie pozytywną decyzję, druga, aby nie wciągał Niemiec w wojnę. Scholz milczał wtedy jak sfinks i zwlekał najczęściej tak długo, aby wreszcie decyzję podjęły jako pierwsze Stany Zjednoczone. Wtedy zmieniał front. 

Jakie to przyniosło efekty? Skomplikowane. Z jednej strony, Niemcy są w czołówce, gdy chodzi o dostarczanie Ukrainie pomocy. Z drugiej – przeważające wrażenie jest takie, że rząd niemiecki robi niewystarczająco dużo, że zawsze trzeba go naciskać, aby zrobił cokolwiek. 

W ostatnim czasie widać też próby wycofania się nawet z tego dotychczasowego, nadzwyczaj ostrożnego kursu. Przykładem była sprawa niemieckich pocisków Taurus, a także irytacja widoczna w publicznych komentarzach Scholza na temat żołnierzy NATO w Ukrainie. 

Nadzieja w Zielonych?

Od wielu miesięcy słychać również o podziale w niemieckim rządzie. Zaznaczmy od razu, że podziały i tarcia w niemieckim gabinecie nie są niczym nietypowym. Ponieważ kraj ten rządzony jest zwykle przez szerokie koalicje, to sama umowa, podpisywana przy objęciu władzy, praktycznie nigdy nie wystarcza. Koalicje ścierają się w dyskusji o wiele spraw. 

Jest tak i tym razem, choć podział dotyczący polityki zagranicznej wydaje się głębszy, ze względu na to, że w fotelu ministry spraw zagranicznych zasiada Annalena Baerbock, polityczka pochodząca z Zielonych. Zieloni zaś, w tym Baerbock, deklarują o wiele bardziej zdecydowane poparcie dla pomocy militarnej dla Kijowa. Część osób stawia zatem pytanie: może Zieloni mogliby nawet przejąć stery rządów?

Lud nie chce słyszeć o wojnie

Nic bardziej błędnego. W Polsce, podobnie jak w innych krajach Środkowej i Wschodniej Europy, przyzwyczailiśmy się uważać, że Zeitenwende postępuje może za wolno, ale że w ogóle jest. Że biorąc pod uwagę dramatyzm sytuacji oraz szkodliwy wieloletni wpływ niemieckiej polityki spod znaku Wandel durch Handel (czyli opartej na przekonaniu, że Rosję da się zdemokratyzować metodami współpracy gospodarczej), Niemcy powinny zmieniać się szybciej, jednak mimo to odbywa się jakaś Zeitenwende

Obecnie rzecz wygląda jednak inaczej. Za półtora roku odbędą się wybory do Bundestagu i niemiecka polityka zaczyna już krążyć wokół tego wydarzenia, a dzieje się to w sposób niebezpieczny. Choć Charków płonie, bombardowane są elektrownie w Kijowie, a Warszawa daje z siebie, co może, gdy chodzi o Trójkąt Weimarski, niechęć do zmiany czegokolwiek w niemieckiej polityce wschodniej zasadniczo jest niezmienna. A wręcz przed wyborami w niemieckiej klasie politycznej coraz bardziej szerzy się paniczny strach przed ludem, przed suwerenem, który wojny sobie nie życzy. 

Intelektualiści i eksperci niemieccy mogą wzywać do pomocy Ukrainie, ale nie przekłada się to na myślenie przeciętnych państwa Schmidt. Niemcy nie mogą stać się uczestnikiem wojny. Na co dzień słyszy się raczej stwierdzenia, że muszą być ostrożne, bo do wojny doprowadziły już nie raz. Że hasło nie wieder oznacza, że wojny więcej ma nie być, nieważne, czy to wojna sprawiedliwa i obronna, czy niesprawiedliwa i agresywna. I skoro tak, to lepszy jest święty spokój tu i teraz, nawet za cenę tego, że Ukraina podzieli los Syrii, nawet za cenę tego, że Polska, kraje bałtyckie i inne już de facto są krajami frontowymi, nawet za cenę tego, że za jakiś czas wojenna zawierucha może zawędrować i do Niemiec. Ale to nie wydarzy się wcześniej niż za kilka lat, więc nie sposób teraz na to reagować. 

Logika tego myślenia do złudzenia przypomina niegdysiejszy slogan „żółtych kamizelek” – mówicie nam o końcu świata, gdy my myślimy o końcu miesiąca. Tutaj to samo zdanie brzmiałoby: „mówicie nam o końcu świata, jaki znamy, gdy my myślimy o tym, aby w tym świecie jeszcze wygodnie pożyć”.

Straszne? Takie są fakty

Na środkowo-wschodnich Europejczykach może to robić dramatyczne wrażenie, jednak właśnie takie są fakty i z punktu widzenia przywództwa politycznego naprawdę niewiele zrobiono przez ostatnie dwa lata. Nie ma co zatem liczyć na to, że Annalena Baerbock lub jej popularny partyjny kolega Robert Habeck stworzą nową większość w Bundestagu. Gdyby tak miało być, stałoby się to już wcześniej. Aby to osiągnąć, musieliby podjąć działanie ryzykowne, odważne, a zatem także polaryzujące i wymagające tytanicznej pracy u podstaw. Oboje wolą poczekać na wybory, których wynik i tak jest niepewny. A że tymczasem Charków dzieli los Aleppo? Cóż, habituacja wojny w Ukrainie zaszła tak daleko, że niemal nikt nie zwraca już na to uwagi. 

źródło ikony wpisu: flickr