Wizyta w Belfaście dla nowoprzybyłego jest w pierwszej kolejności ćwiczeniem z semantyki. Niewprawne w rozumieniu irlandzkiej polityki oko widzi rzeczy, których nie ma. Albo nie widzi rzeczy, które widz ma przed samym nosem.
Moje oko zobaczyło zatem w zachodniej części miasta: grodzone osiedle, niby rodem z warszawskiej Białołęki, ładnie utrzymany żywopłot z elegancko pomalowanym na zielono ogrodzeniem, ekran dźwiękoszczelny przy trasie szybkiego ruchu. Nic bardziej błędnego.
Pierwszy obrazek tak naprawdę przedstawiał domy mieszkańców katolickich, ogrodzone olbrzymimi kratami, zbudowanymi ze względu na ataki, które odbywały się tutaj jeszcze ćwierć wieku temu. Brama, zamknięta na cztery kłódki, jest na co dzień nieprzejezdna, tylko przejście dla pieszych pozostaje w dzień otwarte, bo część dzieci odbywa tędy drogę do szkoły.
Drugi obrazek to ogrodzenie dosłownie po drugiej stronie tej samej ulicy, gdzie zielona siatka i żywopłot zostały umieszczone tak, aby chronić domy protestanckie przed atakiem.
Trzeci to oczywiście żaden ekran dźwiękoszczelny, tylko mur dzielący osiedla katolickie i protestanckie. Jego nazwa przyprawia o ciarki wszystkich, którzy czytali niegdyś Orwella – otóż zwie się on „Murem Pokoju”. Tak jakby wysoka na osiem metrów i długa na siedem kilometrów zbrojona ściana, rozdzielająca jedno osiedle od drugiego mogła mieć coś wspólnego z pokojem. Z mieszanymi uczuciami można tam obserwować grupy turystów, zostawiające swoje autografy i powielające czarnymi markerami słowo „pokój”.
W kwietniu minęło 26 lat od słynnego porozumienia wielkopiątkowego (tzw. Good Friday Agreement). Polski czytelnik pamięta zapewne, że przed 1998 rokiem trwały bezustanne walki między zwolennikami unii ze Zjednoczonym Królestwem a popierającymi oddzielenie Irlandii Północnej i połączenia z Irlandią. Ulice Belfastu stały się wtedy stałym elementem międzynarodowej wyobraźni masowej. Były opowieścią o bezustannym konflikcie, przemocy, terroryzmie i okupacji.
Nowe mury w społeczeństwie
Po tych czasach pozostały jeszcze poruszające masową wyobraźnię teksty kultury. Choćby kultowa piosenka „Sunday Bloody Sunday” irlandzkiego zespołu U2 albo inny przebój, „Belfast”, stworzonej w Niemczech grupy Boney M., ostatnio także głośny film pod tym samym tytułem w reżyserii Kennetha Branagha. Historia weszła głęboko w sposób porozumiewania się. W restauracji, gdzie mieliśmy przyjemność jeść kolację jako grupa Europe’s Futures Fellows Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu, w towarzystwie dwóch znakomitych irlandzkich dziennikarzy, umieszczono nas w osobnym pokoju. W ciągu wieczoru zdarzyło się, że kelner lub kelnerka wchodzili do pokoju i żartowali: „tak tu osobno siedzicie i rozmawiacie o historii Irlandii, że myśleliśmy, że planujecie wspólnie kolejną rewolucję”. Znaczące było, że tego wieczoru zażartowały tak aż trzy osoby. Po porozumieniu z 1998 roku, do którego doprowadzili katolicki polityk John Hume i protestancki David Trimble (obaj dostali za to osiągnięcie pokojową Nagrodę Nobla), Irlandia Północna w wielkiej mierze zapadła się w zbiorowej świadomości pod ziemię. Nie było już ataków, trwała za to budowa nowych murów i konsekwentne rozdzielanie skłóconych społeczności – przeważająco protestanckich unionistów, czyli zwolenników ścisłego związku ze Zjednoczonym Królestwem, oraz przeważająco katolickich zwolenników niepodległości Irlandii. Dzisiejsze pokolenie belfaskich dzieci bawi się na ściśle rozdzielonych placach zabaw, gra na osobnych boiskach, uczy się w osobnych szkołach. Katolicy rozmawiają, pracują i bawią się z katolikami, protestanci – z protestantami.
Spolaryzowany krajobraz przekraczają głównie pracownicy organizacji zajmujących się pojednaniem. Są to głównie kobiety i duchowni obu odłamów chrześcijaństwa – wszyscy dzielni, ale jakoś zmęczeni i poszukujący nadziei u nas, outsiderów, przybyszów. O porozumieniu wielkopiątkowym mówią, że przyniosło święty spokój i brak przemocy, ale z pewnością nie pojednanie.
Jeden punkt zapalny na świecie mniej
Irlandia Północna pojawiła się ponownie jako istotny temat polityczny po brexicie. W 2016 roku w samym jej obszarze zwolennicy wyjścia z Unii Europejskiej stanowili mniejszość: 44 procent, wobec 56 procent pragnących pozostać w jej ramach. To znaczące, choć warto mieć dla porównania w pamięci, że wśród Szkotów za brexitem głosowało 38 procent, wobec 62 procent pragnących pozostać w UE. Wiele razy zwracano uwagę na to, że Unia Europejska miała w przypadku Irlandii Północnej działanie kojące i że brexit może skończyć się powrotem do wyniszczającej przemocy. Miejscowi aktywiści twierdzą, że jest to całkiem możliwe. Sytuacja jest jednak tyleż gorzka, co stabilna.
Patrząc na siedmiokilometrowy belfaski mur można pomyśleć, że mimo dość minorowych nastrojów, przynajmniej jeden punkt zapalny na mapie świata się wypalił. Dlaczego? Po pierwsze, w przeciwieństwie choćby do murów dzielących Jerozolimę, ten oddziela bardzo podobnych do siebie ludzi, którzy żyją osobnymi, ale bardzo podobnymi życiami. Wielu z nich w tym miejscu trzyma brak możliwości finansowych, aby zmienić miejsce zamieszkania. Rodziny, których sytuacja finansowa się poprawia, często przenoszą się w inne miejsce Belfastu, albo na przedmieścia, gdzie nie widać śladów dawnego konfliktu i podziału.
Po drugie, przy wszystkich niedostatkach obecnej sytuacji w Irlandii Północnej, obecne rozwiązanie nie jest tak złe, jak w wielu innych miejscach, podzielonych fizycznymi i symbolicznymi murami. Choćby mieszkańcy krajów bałtyckich mogliby powiedzieć: dziś podział na Estończyków i Rosjan albo Łotyszy i Rosjan w naszym społeczeństwie ma wymiar odnoszący się praktycznie do trwającej tuż za granicą z Ukrainą wojny. Czasem lepsze jest rozwiązanie, które mimo wszystkich swoich wad, gwarantuje współistnienie bez przemocy i na równych zasadach. Dlatego Irlandia Północna jest dziś przyczynkiem do nadziei.
źródło ikony wpisu: Wikipedia.org