Tydzień temu tylko amerykańskie weto zapobiegło przyjęciu przez Radę Bezpieczeństwa rezolucji popierającej przyjęcie Palestyny w skład ONZ. Poparcie Rady jest koniecznym warunkiem przedstawienia podobnego wniosku Zgromadzeniu Ogólnemu, które jako jedyne ma prawo decydować o nowych członkach. Choć decyzja o przyjęciu nowego członka wymagałaby większości dwóch trzecich głosów, osiągnięcie jej nie byłoby trudne: ze 193 państw członkowskich ONZ 139 (w tym Polska) uznaje Palestynę.
Nie trzeba uznawać Palestyny, by popierać jej członkostwo w ONZ
Jednak z 12 państw, które poparły projekt rezolucji w Radzie, tylko 8 należy do tej grupy. Tak więc, jeśli tylko ci, którzy uznają Palestynę, zagłosowaliby za jej członkostwem w ONZ, rezolucja upadłaby w Radzie nawet bez weta USA.
Waszyngton uważa, że cztery pozostałe państwa uznały, że mogą i rubelka zarobić, i cnoty nie stracić: wiedziały, że Amerykanie zawetują rezolucję, jeśli zdobędzie ona wymaganą większość, więc mogą bezpiecznie opowiedzieć się za czymś, czego realnie nie popierają (choć Francja i Słowenia, inaczej niż Japonia i Korea, deklarują, że rozważają taki krok), unikając tym samym ściągnięcia na siebie gromów propalestyńskiej większości w ONZ.
Dwie różne wizje Palestyny
To nie jedyny paradoks czwartkowego głosowania. Choć Izrael kategorycznie protestował przeciwko tej rezolucji, to była ambasador Izraela w Warszawie Anna Azari kilka lat temu powiedziała mi, że Palestyna jak najbardziej powinna zostać przyjęta w skład ONZ, i to z inicjatywy Izraela. Rzecz w tym jednak, że Palestyna, o której myślała Azari, i ta, nad członkostwem której w Radzie właśnie głosowano, to dwa całkowicie różne pomysły na państwo.
Pani ambasador chciała Palestyny, która miała się wyłonić z procesu pokojowego zainicjowanego w 1993 roku porozumieniami z Oslo, na drodze dwustronnych negocjacji z Izraelem. Ten proces pokojowy został śmiertelnie ugodzony strzałami, które zabiły premiera Icchaka Rabina, i wysadzony w powietrze zamachami terrorystycznymi Hamasu, które podczas drugiej intifady zamordowały 1000–1200 Izraelczyków.
Polityczne nadzieje z nim związane rozbiły się o odrzucenie przez Palestyńczyków obu izraelskich planów pokojowych, z 2000 i 2008 roku, oraz odmowę premiera Benjamina Netanjahu kontynuowania negocjacji. Palestyna, nad którą głosowano w czwartek, to ta, którą reprezentuje, po pierwsze, panujący w Gazie terrorystyczny i islamistyczny Hamas, sprawca rzezi z 7 października, a po drugie, rządząca na Zachodnim Brzegu skorumpowana i nieskuteczna Autonomia, która nawet rzezi tej nie potępiła.
Prawo do samostanowienia nie jest nagrodą za dobre sprawowanie
Jest oczywiście prawdą, że zawarowane w Karcie NZ prawo do samostanowienia, na które zasadnie powoływał się przed Radą palestyński ambasador (Palestyna ma od 2012 roku w ONZ status obserwatora), nie jest nagrodą za dobre sprawowanie; terroryzm Hamasu go nie unieważnia. Jest niemniej prawdą, że to państwa same decydują, kogo za państwo uznać: Kosowo ogłosiło niepodległość w 2008 roku, lecz uznają je jedynie 104 państwa, mniej niż Palestynę, a na członkostwo w ONZ nie ma szans.
Dzieje się tak głownie dlatego, że nie uznaje go Serbia, od której Kosowo się po krwawej wojnie oderwało. Jest rzeczą znaczącą, że sprzeciw Serbii jest dużo bardziej skuteczny niż sprzeciw Izraela – choć Kosowo, inaczej niż Palestyna, ma i terytorium, i granice, i funkcjonujący rząd. Jeszcze mniej szczęścia miała Sahara Zachodnia: po tym, jak Hiszpania wycofała się ze swej byłej kolonii w 1975 roku, nowe państwo uznały 84 inne państwa. Ale w rok później Saharę zaanektowało Maroko i ani myśli się wycofać: liczba państw uznających Saharę spadła w ciągu ostatnich 49 lat o połowę.
USA uzasadniały swoje weto tym, że Palestyna nie ma ustalonego terytorium ani granic: istniejące do 1967 roku linie zawieszenia broni w wojnie Izraela o niepodległość, które Autonomia uznaje za granice przyszłego państwa, nie są granicami w sensie prawnym. Nie ma też funkcjonującego rządu, bo trudno za taki uznać Hamas, albo też uznanie ograniczyć do Zachodniego Brzegu.
Gdyby nawet USA nie były politycznie związane z Izraelem, musiałyby stwierdzić – jak Wielka Brytania oraz Szwajcaria, które się wstrzymały – że wniosek jest zasadny, ale przedwczesny. Jeżeli zaś dodać, że wśród popierających wniosek są znana z przywiązania do niepodległości Czeczenii Rosja i równie zabiegające o niepodległość Tybetu i szanujące odrębność Tajwanu Chiny, trudno nie uznać, że głosowano nie tyle nad poparciem dla Palestyńskiego prawa do samostanowienia, tylko nad stosunkiem do państwa żydowskiego.
Palestyna mogła być niepodległa
A Palestyna mogła być niepodległa już od 1948 roku – gdyby państwa arabskie poparły rezolucję Zgromadzenia Ogólnego o podziale brytyjskiego mandatu na państwo żydowskie i arabskie, zamiast ją odrzucić i napaść na nowopowstały Izrael. Mogła być niepodległa nawet i po tej wojnie, gdyby państwa arabskie zezwoliły na jej powstanie, a nie zajęły Zachodniego Brzegu (Jordania) i Gazy (Egipt). Mogła być niepodległa po arabskiej klęsce w wojnie 1967 roku, gdyby na izraelską propozycję pokojową Liga Arabska nie odpowiedziała zasadą „trzech nie”: nie dla pokoju, nie dla negocjacji, nie dla uznania. Mogła być niepodległa, gdyby władze palestyńskie zaakceptowały izraelskie plany pokojowe, dające Palestynie niemal całość zajętych wcześniej przez Arabów ziem.
Dziś jest to dużo trudniejsze, bo po kolejnych krwawych konfliktach ani palestyńskie, ani izraelskie społeczeństwo w pokój już nie wierzy – i popiera polityków, którzy jako rozwiązanie akceptują wojnę. To zaś jest na rękę Iranowi, który z wojny uczynił główne narzędzie swej polityki. Jak trafnie zauważył komentator „NYT” Tom Friedman, bez zmiany władzy w Jerozolimie, Ramalli i Teheranie pokoju nie będzie. I niepodległej Palestyny też nie.
Rzecz w tym, że nie ma żadnej gwarancji, iż po takiej zmianie nastanie pokój. Ale przyszłość Palestyny decyduje się w stolicach i na polach bitewnych Bliskiego Wschodu, nie w sali posiedzeń Rady Bezpieczeństwa ONZ.
* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: pxhere.com