Patrząc na sytuację w Strefie Gazy, po miesiącach walk i bombardowań poprzedzonych rzezią w Izraelu, trudno wyobrazić sobie, że ta wojna może trwać jeszcze bardzo długo. Tymczasem nic nie wskazuje na jej rychłe zakończenie, a dyskusja na temat tego, kto ją wygrywa, tylko przybiera na sile.
Co więcej, trwają targi między Hamasem a Izraelem, w których kartą przetargową jest ludzkie życie. Izrael zakończył przygotowania do ataku na Rafah, ostatni bastion Hamasu na południu Strefy Gazy, równocześnie negocjując rozejm z Hamasem. W przypadku fiaska negocjacji armia izraelska może rozpocząć ofensywę. Wezwano już nawet część cywilów do ucieczki ze wschodnich przedmieść Rafah. Hamas wysyła sprzeczne sygnały, na zmianę o zerwaniu rozmów i przyjęciu warunków, co z kolei rząd Beniamina Netanjahu odbiera jedynie jako próbę opóźnienia ataku. W tej sytuacji nie można wierzyć żadnej z walczących stron, a rozejm zacznie obowiązywać, dopiero gdy głosi go jeden z wiarygodnych pośredników, czyli Egipt, Katar, a nawet USA.
Wojna trwa
Z perspektywy militarnej sytuacja pozornie wydaje się jasna. Po ataku Hamasu na Izrael 7 października 2023 roku Izraelczycy odzyskali kontrolę nad przygranicznymi miejscowościami i dokonali wielkiej inwazji na Strefę Gazy, za cel stawiając sobie zniszczenie palestyńskich islamistów i uwolnienie zakładników.
Nie zawahali się przy tym wykorzystać swojej gigantycznej przewagi militarnej. Do walki rzucili 30–40 tysięcy żołnierzy dysponujących pełnym arsenałem jednej z najpotężniejszych armii na świecie. Na nadmorską enklawę spadły dziesiątki tysięcy ton bomb, zamieniając w ruinę całe dzielnice i miejscowości. Szacuje się, że co drugi budynek w Strefie Gazy został zniszczony lub uszkodzony podczas pierwszych sześciu miesięcy wojny.
Hamas, choć od lat przygotowywał się do konfrontacji, nie był w stanie zatrzymać pełnoskalowej inwazji, stawiając opór w kilku ufortyfikowanych, a przede wszystkim, gęsto zaludnionych miejscach, starając się wtopić w ludność cywilną i kontynuując wojnę podjazdową w obszarach, gdzie presja izraelska słabła.
Największą cenę płacą cywile
Cenę miesięcy walk przede wszystkim płacą cywile. Ogromna większość spośród 2,3 miliona Palestyńczyków mieszkających przed wojną w Strefie uciekła z domów, a liczbę uchodźców wewnętrznych, głównie na południu w okolicy granicy z Egiptem, szacuje się na 1,7 miliona osób. Według zarządzanego przez Hamas ministerstwa zdrowia zginęły ponad 34 tysiące osób, w większości cywile, choć Izrael te dane kwestionuje, przede wszystkim mówiąc o zabiciu 8–12 tysięcy członków zbrojnych frakcji palestyńskich.
Strefa Gazy stała się obszarem klęski humanitarnej. Fatalne warunki sanitarne, brak leków i opieki oraz niedożywienie przywołują początki katastrofy humanitarnej, głodu i epidemii w Jemenie na skutek trwającej od ponad dekady wojny.
Najefektywniejszą metodą dostarczania pomocy byłoby otwarcie granic Strefy Gazy dla kolumn ciężarówek z Egiptu i Izraela, ale z powodów logistycznych i politycznych okazało się to niemożliwe. Początkową odpowiedzią Jordanii, USA i kilku innych krajów posiadających odpowiednie środki, było zrzucanie pomocy z samolotów, stanowiło to jednak kroplę w morzu potrzeb. Ostatecznie USA postanowiły zbudować pływające nabrzeże zaopatrujące północną część Strefy Gazy, gdy południe opiera się na konwojach z Egiptu. Izraelski atak na konwój organizacji humanitarnej World Central Kitchen, w którym zginęło siedmioro wolontariuszy, w tym Polak Damian Soból, pokazał, jak niebezpieczne jest to zadanie, mimo zadeklarowanej pomocy stron. Co więcej, zaspokojenie podstawowych potrzeb cywilów nie zakończy dewastującej wojny w sytuacji, gdy żadna ze stron nie jest gotowa na ustępstwa, ponieważ liczy na ostateczne zwycięstwo wyznaczone przez własne parametry.
Im gorzej, tym lepiej
Patrząc na ogrom zniszczeń w Strefie Gazy, trudno zrozumieć, dlaczego Hamas nie jest gotów uznać porażki, zgodzić się na warunki zawieszenia broni, uwolnić zakładników i zakończyć cierpień Palestyńczyków. Pomimo zniszczenia większości struktur wojskowych i administracyjnych, islamiści nie tylko nie składają broni, ale w negocjacjach z Izraelem, w których pośredniczą Egipt i Katar, stawiają warunki z perspektywy państwa żydowskiego oznaczające klęskę.
W zamian za uwolnienie zakładników – przy czym nie jest jasne, ilu spośród nich nadal żyje i znajduje się w rękach Hamasu, a nie innych frakcji – oraz zawieszenie broni, islamiści żądają między innymi wycofania się Izraelczyków ze Strefy Gazy i powrotu uchodźców wewnętrznych do domów, co w praktyce oznacza pozostanie u władzy sprawców ataku z 7 października.
Liczba ofiar cywilnych czy skala zniszczeń paradoksalnie wzmacniają przywódców Hamasu, którzy wydają się myśleć, że „im gorzej, tym lepiej”. Desperacja i brak nadziei wśród mieszkańców, w połączeniu z budowanym przez dekady kultem śmierci gloryfikującym nawet samobójcze ataki na wroga, powodują, że nie zabraknie chętnych do walki, a sporadyczne głosy krytyki są przy tym szybko tłumione siłą.
Z kolei sprawna machina propagandowa powoduje, że Hamas wygrywa wojnę kognitywną, kształtując percepcję konfliktu za granicą. O ile przywódcy państw arabskich i zachodnich starają się zachowywać wywarzoną i pragmatyczną ocenę konfliktu, to rozpalone emocjami „ulice”, ostatnio też uniwersyteckie kampusy, utożsamiają Hamas ze „sprawą palestyńską”, nie mówiąc już o łatwości, z jaką uprawniona krytyka prowadzenia wojny przez Izrael przekracza granice otwartego antysemityzmu.
Przewaga bez wygranej
Z kolei rząd i armia Izraela patrzą na wojnę „Żelaznych Mieczy”, jak określana jest kampania w Strefie Gazy, przez pryzmat niewątpliwego sukcesu militarnego. Prowadząc wielką operację ofensywną w bardzo gęsto zabudowanym i przygotowanym do obrony terenie, Izraelczycy ponoszą stosunkowo niewielkie straty. Pomimo że Amerykanie prognozowali dwudziestu zabitych dziennie, od rozpoczęcia operacji lądowej w Strefie Gazy 27 października 2023 roku zginęło 263 Izraelczyków, a łączna liczba poległych żołnierzy, wraz z zabitymi podczas ataku Hamasu 7 października, wynosi 608. Izraelczycy rozbili też większość dużych, zorganizowanych struktur Hamasu i chętnie podkreślają dużą liczbę zabitych i ujętych członków tej organizacji. Jest wśród nich wielu kluczowych dowódców i przywódców politycznych, jednak Jahja Sinwar, lider Hamasu w Strefie Gazy, pozostaje nieuchwytny.
Jednak pomimo wykorzystania przytłaczającej przewagi militarnej i bardzo sprawnie przeprowadzonej operacji lądowej, rząd Beniamina Netanjahu nie może poszczycić się zrealizowaniem celów wskazanych na początku wojny. Hamas nie jest w stanie stawić czoła jednej z największych potęg militarnych na świecie w otwartej bitwie, nie został jednak pokonany. Struktury polityczne działają zarówno w Strefie Gazy jak i za granicą.
Co więcej, Izraelczycy zajęli około 60 procent nadmorskiej enklawy, ale stale kontrolują jedynie wąski „korytarz Netzarim”, dzielący Strefę na dwie części na południe od miasta Gaza. A Hamas powraca na opuszczane przez nich miejsca, wykorzystuje ukryte tam składy broni i atakuje Izraelczyków, którzy zmuszeni są ponownie zdobywać zajmowane wcześniej tereny.
Izraelczykom nie udało się też uwolnić zakładników i 133 spośród pierwotnej liczby 253 uprowadzonych nadal znajduje się w Strefie Gazy. Negocjacje trwają od miesięcy, a ich wynik wydaje się wisieć na włosku. Hamas domaga się de facto zakończenia wojny, a Izrael uwolnienia zakładników w zamian za zawieszenie broni.
Między młotem a kowadłem znalazł się też premier Netanjahu. Skrajnie prawicowi politycy, na czele z ministrem bezpieczeństwa wewnętrznego Itamarem Ben Gwirem i finansów, Becalelem Smotriczem, grożą obaleniem rządu, jeżeli Izrael nie zaatakuje ostatniego dużego bastionu Hamasu w Rafah. Bez tego Izrael nie może ogłosić zwycięstwa, choć nawet sukces w tym mieście wojny nie zakończy, a zapewne pogrzebie szanse na uwolnienie żywych zakładników.
Z kolei bardziej umiarkowani politycy, na czele z byłym dowódcą armii i członkiem gabinetu wojennego Benim Ganzem, twierdzą, że priorytetem muszą być zakładnicy, a Rafah może zaczekać i też grożą obaleniem rządu. Wskazują przy tym koszty polityczne, a zwłaszcza utratę poparcia na świecie – na skutek przedłużającej się wojny i losu ludności cywilnej. Polaryzacja polityczna przeniosła się też na ulice Izraela, gdzie protesty przeciwko rządowi są coraz liczniejsze i gwałtowniejsze.
Strefa Gazy jako element układanki
O ile wojna w Strefie Gazy skupia na sobie najwięcej uwagi, to przyszłość regionu nie jest kształtowana na linii między Strefą Gazy i Egiptem czy w obozie uchodźców Nusseirat w centralnej części enklawy. Tam rozgrywają się dramaty setek tysięcy ludzi skupiające uwagę mediów i rozpalające emocje na kampusach uniwersyteckich, jednak główną batalią jest tak zwana „wojna między wojnami”. Na lądzie, szlakach morskich i w cyberprzestrzeni toczą ją Iran, ze swoimi niepaństwowymi sojusznikami w Iraku, Syrii, Libanie i Jemenie, oraz Izrael otwarcie wspierany przez Zachód i działający z cichym przyzwoleniem (niekiedy skrywanym za głosami krytyki) rządów arabskich.
Na początku kwietnia konflikt toczony poniżej progu otwartej wojny otarł się o granicę eskalacji regionalnej, gdy Izrael zaatakował konsulat Iranu w Damaszku. Wywołało to bezprecedensowy atak rakietowy na terytorium państwa żydowskiego i spotkało się z ponowną, znacznie już cichszą, choć nie mniej znaczącą ripostą Izraela.
Pomimo ogromnych potencjałów militarnych i głośnych pogróżek wyraźnie widać, że każdej ze stron zależy na utrzymaniu swoistego dialogu militarnego i politycznego. Dzięki niemu przywódcy Izraela i Iranu mobilizują poparcie wewnętrzne i międzynarodowe, komunikują oponentom intencje i granice tolerancji, ale przede wszystkim kształtują relacje na skalę regionalną.
W tym kontekście wojna w Strefie Gazy, pomimo jej brutalnego charakteru i skali cierpień, stanowi jedynie element w układance obejmującej tak wielkie dramaty, jak wojny w Jemenie czy Syrii. O ile zatem zawieszenia broni, zmiany rządów, bitwy czy inicjatywy humanitarne wpływają na losy ludzi, to fundamentalny, historyczny konflikt o kształt Bliskiego Wschodu nie zostanie rozstrzygnięty w Strefie Gazy. Wymagałoby to woli i decyzji politycznych, które nie zostaną podjęte, bo – jak argumentują sceptycy – bardziej niż niepewny wynik finalny liczy się sama gra.