Macron znów wykłada na Sorbonie
Im większe słowa padają ze strony Macrona, tym mniejsze ma to znaczenie. Im bardziej w 2024 roku francuski prezydent uderza w poważne tony, tym bardziej trzeba się przyglądać temu, co i kto konkretnie stoi za jego przemowami.
Jakie osoby, jakie możliwości kraju, czemu to konkretnie służy? Ostatnio uwagę opinii publicznej zwróciły jego dwa duże wystąpienia programowe – dwugodzinny wykład na Sorbonie oraz głośny wywiad w tygodniku „The Economist”. W ostatnich dniach prezydent Francji ostrzegał nas między innymi, że: „Europa jest dzisiaj śmiertelna. Może umrzeć i zależy to wyłącznie od naszych wyborów”. Wezwał do obrony granic i przemyślenia obrony militarnej. Zaproponował powołanie nowych instytucji, choćby europejskiej akademii wojskowej.
Pierwsze pytanie w związku z przemówieniami jest proste: czy patrzymy na jego wystąpienia z punktu widzenia francuskiej polityki wewnętrznej, czy polityki europejskiej, albo nawet światowej?
Z perspektywy Francji są one generalnie traktowane bardzo przyziemnie. To tylko część kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego w 2024 roku. Takie postawienie sprawy może się wydawać niesprawiedliwe, jeśli spojrzeć na intelektualny rozmach tych przemówień, w których Macron starał się rysować mapę zagrożeń dla Unii Europejskiej, wyzwań militarnych i szans gospodarczych – nie tylko dla Francji, ale dla całego kontynentu.
Ale nie jest to aż tak niesprawiedliwe.
Niezbitym faktem jest, że francuski prezydent występuje na Sorbonie właśnie w czasie kampanii do Parlamentu Europejskiego. I nie robi tego zatem zupełnie bezinteresownie. A w kraju ma doraźne problemy. Wcześniej strzelił sobie w stopę, wybierając na szefową listy do Parlamentu Europejskiego osobę kompletnie nieznaną. Ludzie przecierali oczy ze zdumienia. Do dziś trzeba wyjaśniać, kim jest pani Valérie Hayer, bo o niej mowa. A jest eurodeputowaną, prawniczką i ekspertką od finansów lokalnych. W kampanii robi, co może, ale politycznej charyzmy nie można zdobyć w kilka tygodni. Kampanię wyraźnie przegrywa. Z nerwów przekręca słowa, aż francuscy komicy mają ubaw. Wystąpienia Macrona postrzega się zatem we Francji nie jako ogólniejszy wyraz doktryny państwa francuskiego, lecz jako próbę uratowania kampanii wyborczej, w której sondażowym numerem 1 jest partia Marine Le Pen (Rassemblement Nationale ma około 31 procent, zaś lista prezydencka aż dwa razy mniej, około 17 procent).
Odcinają się więc od tego w zasadzie wszyscy konkurenci polityczni. A Macron jest na scenie politycznej coraz bardziej osamotniony i – co na swój sposób zdumiewające – postrzegany jako człowiek z przeszłości. Wśród bardziej życzliwych komentarzy zdarzały się i takie, że wystąpienia Macrona to próba pozostawiania po sobie ideowego dziedzictwa.
Owa polityczna jesień życia w odniesieniu do człowieka 46-letniego narzucała się na tle pierwszego wykładu Macrona na Sorbonie. Wówczas, w 2017 roku, polityk tryskał energią. Wydawał się nadzieją na przełamanie fali narodowego populizmu, która rozlewała się szeroko między innymi wraz z łamaniem praworządności w Polsce, przegłosowaniem brexitu czy wyborem na prezydenta Donalda Trumpa.
Wtedy, w 2017, francuski przywódca mówił o suwerennej Europie i było to nad Sekwaną widziane raczej przychylnie: dajmy mu szansę, mamy nowego politycznego lidera, pełna energii Francja rusza po władzę w Europie. Ale minęło kilka lat i trudno powiedzieć, żeby ambitne, prounijne zapowiedzi zostały zrealizowane – czasem z powodów obiektywnych, ale czasem z winy samego Macrona.
Zwykle wskazuje się na ostatnie sukcesy organów Unii Europejskiej w walce z pandemią covid-19 wraz z jej konsekwencjami gospodarczymi. Paryżowi udało się przekonać Berlin, żeby Unia zaciągnęła wspólny dług na potrzeby gospodarczej odbudowy. Ale obywatele chętnie zapomnieli o męczącej pandemii. Dziś raczej nikt nie będzie wdzięczny za to, że ktoś inny zapewniał szczepionki parę lat temu. Co więcej, niemiecki rząd podchodzi raczej sceptycznie do jakiegokolwiek dalszego wspólnotowego zadłużenia. Nie ukrywają przy tym poirytowania patosem wystąpień Macrona, odnosząc wrażenie, że kolejne inicjatywy z Paryża mają odbywać się na koszt Berlina.
A przecież – jeśli chodzi o poziom europejski – Marcon powiedział kilka rzeczy godnych uwagi. Jego wystąpienie w gruncie rzeczy nie było ciągiem dalszym wykładu sprzed siedmiu lat, gdzie prezentowana była bardzo paryska wizja Europy. „Sorbona 2024” to raczej kontynuacja niedawnego przemówienia z Bratysławy, które było rodzajem mea culpa po inwazji Rosji na Ukrainę. Podczas szczytu „Globsec” w połowie 2023 roku Macron wraz z doradcami uznali, że postawili błędną diagnozę polityczną i trzeba przyznać rację tym, którzy w Europie Środkowo-Wschodniej ostrzegali przed Rosją Putina (skądinąd trudno nie zauważyć, że w przypadku Francji w tym przebudzeniu pewną rolę odegrały agresywne sukcesy Rosji w Afryce Północnej).
My wraz z Ukraińcami, Estończykami, Łotyszami, Litwinami, Rumunami i innymi narodami regionu możemy parsknąć gorzkim śmiechem, ale dla francuskiej dyplomacji to był jednak zwrot o 180 stopni. Jego drugie przemówienie na Sorbonie jest zatem podtrzymaniem tego zwrotu, co oczywiście powinno by nas cieszyć, gdyby nie pogarszająca się pozycja Macrona w kraju. I gdyby za słowami szły czyny!
Skądinąd jest coś ponurego w tym, że gdy wreszcie w Paryżu przyznaje się rację punktowi widzenia Europy Środkowo-Wschodniej, musi to robić prezydent, który politycznie słabnie. Kiedy używa tęgiej jednak głowy, żeby ostrzegać przed zagrożeniami dla całej Europy, w kraju spotyka się to ze wzruszeniem ramion. Ludzie chcą głosować na kogoś innego. Marine Le Pen zaryzykowała i wystawiła do pokierowania partią oraz kampanią młodego polityka Jordana Bardellę. Opłaciło się, na jego punkcie część „pokolenia TikToka” dosłownie oszalała.
A przecież w wystąpieniach Macrona pojawiała się także cała paleta argumentów, że UE powinna bronić się wspólnie nie tylko przed Rosją, ale i neoimperialnymi Chinami. Unia powinna również zdać sobie sprawę z niebezpieczeństwa „piątej kolumny”, jaką jest narodowa prawica. Na Stany Zjednoczone nie powinno się patrzeć przez różowe okulary. Nie chodzi tylko o izolacjonistyczne fantazje wspomnianego Trumpa, ale także politykę prezydenta Joe Bidena. Jak przychodzi do walki z kryzysem gospodarczym, to USA wprowadzają u siebie protekcjonizm, który zagraża przemysłowi europejskiemu. I w ogóle się tym nie przejmują. Sposób wprowadzenia i postanowienia Inflation Reduction Act (2022) do dziś podnosi francuskim politykom ciśnienie jako dowód amerykańskiego egoizmu.
Chiny rozgrywają Europę?
Kolejnym wydarzeniem, które oba wystąpienia postawiło w jeszcze innym świetle, była wizyta chińskiego przywódcy Xi Jinpinga we Francji. Odnotujmy pewien drobiazg. Zanim do niej doszło, Marcon zaprosił na małą kolację dyplomatyczną niemieckiego kanclerza Olafa Scholza, z którym miał rozmawiać o stanowisku wobec Pekinu.
Nie znamy oczywiście szczegółów rozmowy, ale wiemy, że kolacja odbyła się po samotnej wizycie Scholza w Chinach. Wygląda to tak, jakby udawało się – z dużym wysiłkiem – stworzyć silny front wobec Rosji. Można jednak odnieść wrażenie, że w sprawie Chin Europa jest niesłychanie podzielona. I w sytuacji, gdy Berlin i Paryż rozchodzą się w tej kwestii, każdy próbuje gospodarczo wyciągnąć jak najwięcej dla siebie. A Chiny cierpliwie rozgrywają takie kalkulacje, jak chcą.
We Francji kąśliwie komentowano dusery, które Macron zaoferował chińskiemu przywódcy. Gdy francuski prezydent był z oficjalną wizytą w Chinach, zaproszono go do miejsc osobiście związanych z przeszłością Xi. Teraz Macron postanowił się zrewanżować i zabrał go do miejsc, gdzie spędzał dzieciństwo.
Wśród głosów krytycznych wybijała się najciekawsza w tej chwili postać na francuskiej scenie politycznej, mianowicie Raphaël Glucksmann. Ten syn znanego także w Polsce filozofa polityki wyrasta dziś na lidera centrolewicy. Raphaël Glucksmann nie zostawił suchej nitki na wdzięczeniu się Macrona do Xi. Powiedział, że jest to wchodzenie do tej samej rzeki, w której już byliśmy w przypadku Rosji. Jeżeli ktoś tego nie widzi, to najwyraźniej zamierza popełnić drugi raz ten sam błąd.
Tymczasem Macron wykonuje typowy szpagat między idealizmem – gdy jednak opowiada się za zjednoczoną Europą i prawami człowieka (tego mu odmówić nie można) – a pragmatyzmem, który każe stosować podwójne standardy dla podpisywania korzystnych gospodarczo umów. Ten szpagat niektórym wydaje się za duży. Chociaż w gruncie rzeczy w głowach jego doradców wszystko to można połączyć. Na przykład, gdy francuski prezydent mówi o autonomii strategicznej Europy, to przecież dla wszystkich krajów jest korzystne, zaś francuski przemysł może na tym przy okazji skorzystać.
Do rendez-vous Macrona z Xi dodać należy jeszcze jeden punkt, być może najważniejszy z punktu widzenia francuskiej polityki międzynarodowej. Jest to mianowicie gaullistowska tradycja uprawiania polityki pomiędzy największymi graczami na świecie, czyli w tym przypadku USA oraz Chinami. Nie przypadkiem Xi przyjechał właśnie do Paryża, a nie do Berlina. Jest to jedyny kraj, co do którego Chiny mogą zakładać, że będzie chciał zachować jakikolwiek dystans wobec Stanów Zjednoczonych. Macron rzeczywiście próbuje co jakiś czas budować strategiczną pozycję Francji między Chinami a USA, chociaż nie widać w tym obszarze wielkich sukcesów. Ostatecznie porozumienie AUKUS, dla neutralizacji Pekinu, zostało zawarte przez USA, Australię i Wielką Brytanię bez Francji (a nawet jej kosztem, bo w związku z porozumieniem Australia nagle zrezygnowała z nabycia francuskich okrętów podwodnych).
Teraz jeden z policzków dla francuskiej dyplomacji, chociaż nieoczywisty, to fakt, że Xi z Paryża udał się natychmiast na Węgry do Viktora Orbána, a potem do Serbii. Czyli można powiedzieć: w tym meczu mamy dwa do jednego dla eurosceptycyzmu. A w przypadku Serbii chyba nawet antyeuropejskości, co pokazują sondaże odwracania się opinii publicznej od UE. Tam chińska ekspansja idzie pełną parą.
Niemcom skacze ciśnienie
Dla Polski ważna jest jeszcze kwestia relacji francusko-niemieckich.
Niemcy nauczyli się uprzejmie wysłuchiwać popisów retorycznych Macrona, który był w stanie mówić na paryskim uniwersytecie o potrzebie nowego rozdania w europejskiej obronności bez przerwy przez dwie godziny. Ale potem Niemcy wyciągają kalkulator i pytają: no dobra, a kto ma za to zapłacić? Jednocześnie Francuzi nauczyli się, że trzeba Berlin cierpliwie przyciskać, bo może uda się sprawić, że jednak znów za coś zapłacą. W ostatnim rankingu gospodarek świata prowadzą USA i Chiny, jednak na trzecim miejscu nastąpiła zmiana: Niemcy wyprzedziły Japonię (Francja zaś pozostaje w tyle, hen, na siódmej pozycji, jeszcze za Indiami i Wielką Brytanią).
Do pewnego momentu taniec Berlina i Paryża się udawał, ale w związku z pandemią, pełnoskalową wojną w Ukrainie i konsekwencjami sankcji na Rosję – po obu stronach Renu zaczęto uważniej patrzeć na budżet. Warto zwrócić uwagę, że wielkie słowa Macrona padają w momencie, gdy jego minister gospodarki i finansów, Bruno Le Maire, przyznaje, że deficyt publiczny wzrósł o wiele bardziej niż planowano.
Teraz dobija do 5,5 procent PKB, co zmierza w kierunku europejskich rekordów. Dług publiczny przekroczył w ubiegłym roku 110 procent PKB i tylko rośnie. We Francji co jakiś czas pojawia się więc panika w rządzie, czy agencje ratingowe nie ukarzą kraju za lekkomyślną politykę, a obsługa długu nie stanie się bardziej kosztowna. W Bercy trwają więc raczej rozmowy o obcinaniu wydatków.
Każdy taki pomysł oznacza, że za chwilę we Francji może wybuchnąć kolejna fala protestów społecznych. A przejawy kontestacji mogą, jak wiadomo, przyjąć nad Sekwaną spektakularne rozmiary. Wszystko to obniża rangę francuskiej polityki zagranicznej. Na przykład w tej chwili w związku z ostrymi zamieszkami w Nowej Kaledonii rząd musiał przemeblować agendę spotkań dyplomatycznych. A to tylko jeden przykład. Francja jest krajem z bronią jądrową i jednym z najzamożniejszych krajów świata. Jeśli jednak spojrzeć na różne propozycje, które padały na Sorbonie, to w kontekście słabnięcia siły gospodarczej kraju brzmią one mniej wiarygodnie.
Tym oporniejsza postawa Berlina, nawet wobec prounijnych pomysłów Paryża. Niemcom na pewno skoczyło ciśnienie, gdy Macron mówi w 2024 roku, że powinno się powiększyć teraz budżet Unii Europejskiej. Słusznie odczytali to jako kolejną chęć przejażdżki pociągiem z napisem „UE” na ich koszt.
Z drugiej strony, Paryż rozczarował się postawą Berlina w strategicznym momencie wzrostu zagrożenia ze Wschodu. W 2022 roku kanclerz Olaf Scholz zadeklarował Zeitenwende, czyli radykalną zmianę polityczną w podejściu do Rosji, w tym zwiększenia wydatków na obronność.
Na początek Niemcy postanowili dozbroić się przede wszystkim w Stanach Zjednoczonych i Izraelu, co w Paryżu odebrano jako afront. Nagle relacje bilateralne przestały mieć znaczenie. A przecież wcześniej François Hollande, poprzedni prezydent Francji, jako jeden z nielicznych polityków na Zachodzie przyjął przytomne stanowisko wobec Rosji. Po bezprawnej aneksji Krymu w 2014 zatrzymał sprzedaż okrętów desantowych Mistral do kraju agresora. Pierwotny kontrakt opiewał na 1,2 miliarda euro. Pieniądze zostały stracone.
Punktów spornych między Berlinem a Paryżem jest o wiele więcej, ale szczególnie jeden, o którym trzeba jeszcze wspomnieć. Kanclerza Scholza podobno krew zalała, kiedy usłyszał, że Macron jest gotowy wysłać żołnierzy na Ukrainę. W Polsce, ale i we Francji, nie rozumie się, jak bardzo tradycyjne, główne niemieckie partie i ich elektoraty są przesycone lękliwym pacyfizmem. Wypowiedź Macrona była dla polityka centrolewicy niemieckiej zupełnie nieakceptowalna. Cieniem kładzie się myśl o możliwości odrodzenia faszyzmu. Nie jest to zresztą obawa całkiem nieuzasadniona, jeśli zwrócić uwagę, że nie tak dawno dziwna prawicowa grupa polityczna próbowała dokonać w kraju puczu, zaś przemoc polityczna wróciła na ulice wielu niemieckich miast. Dopiero co – przy okazji kampanii europejskiej – w Dreźnie dotkliwie pobito jednego z czołowych polityków SPD.
Jak współpracować dalej?
Co z tego wynika dla polskiego rządu? Teoretycznie mamy powrót do współpracy Warszawa–Berlin–Paryż.
Oto najdziwniejsza sytuacja w historii ostatnich 35 lat, jeśli chodzi o myślenie o współpracy w Trójkącie Weimarskim. Do tej pory to Polska była dołączana albo dołączała się do współpracy Berlina i Paryża.
Spotkanie Trójkąta Weimarskiego, które odbyło się po wyborze Donalda Tuska, było zupełnie inaczej relacjonowane w Polsce, Niemczech i Francji. U nas wyglądało jak renesans polityki zagranicznej – wracamy do starych pomysłów, ale z nowymi siłami politycznymi, mocniejszą gospodarką i w nowej sytuacji geopolitycznej. Tylko okazało się, że to nie jest wcale tak bardzo w smak pozostałym partnerom. Ich drogi rozchodzą się z powodów zasadniczych.
Wnioski, które daje się wysnuć z tego pierwszego spotkania dla Polski, to zatem szansa na pogłębione relacje bilateralne. Obok myślenia w kategoriach Trójkąta Weimarskiego, można i trzeba rozmawiać z każdym z osobna. Osobno Warszawa–Paryż i osobno Warszawa–Berlin, to jest obecnie pole do aktywności dla polskiej dyplomacji. A jeśli przy okazji uda się naszych partnerów pogodzić – a są powody, dla których powinni współpracować również w naszym interesie – to tym lepiej. My doskonale wiemy, że Unia Europejska jest śmiertelna.
Sukcesy ofensywy rosyjskiej w okolicach Charkowa przypominają nie tylko nam, że awantury pomiędzy państwami Europy Zachodniej nie są w interesie Polski, ale kogoś zupełnie innego.