Wśród wszystkich gatunków tekstów publicystycznych felieton wydaje się najłatwiejszą formą wyrażania myśli. Jest krótki, jak na ową krótkość dość pojemny i nie wymaga dużego researchu. Do jego napisania wystarczy nawiązanie do jakichś aktualnych wydarzeń, ale tak naprawdę każdy temat jest dobry. W felietonie liczą się bowiem przede wszystkim osobowość i opinia autora.

Ta łatwość jest jednak pozorna. Po pierwsze, felieton, przyspawany z definicji do bieżącej chwili, ze wszystkich tekstów publikowanych w prasie starzeje się chyba najszybciej. Po roku, dwóch wraca się częściej do recenzji książkowej niż do niego. Pod tym względem przegrywa z nim chyba tylko zwykły gazetowy news. Doskonale to zresztą widać, gdy sięgnie się do dowolnego zbioru krótkich felietonowych tekstów wydanych po dłuższym czasie w jednej książce. Czytelnik często nie pamięta, o jaką sytuację w poszczególnych felietonach chodziło. Często też zupełnie nieczytelne stają się w nich docinki, aluzje lub dowcipy.

Po drugie, felieton jest pisany zazwyczaj w trybie tygodniowym, wymaga więc całkiem sporej dawki kreatywności. W każdym tygodniu wymyślić coś wartego utrwalenia na piśmie – to nie lada wyzwanie, które często przerasta autora lub autorkę. W Polsce średnio co drugi felietonista przynudza w co drugim tekście. Ale taka już uroda taśmowej produkcji. Przynudzanie zdarza się najlepszym.

Po trzecie, krótkość tej formy wypowiedzi bywa mordercza. „Czasami książka byłaby o wiele krótsza, gdyby nie była taka krótka”, pisał Kant we wstępie do „Prolegomenów”, mając na myśli nadmierną lakoniczność myśli, uniemożliwiającą zrozumienie, o co danemu twórcy chodzi. Podobnie jest z felietonem. Zachować czytelność wywodu i jednocześnie uniknąć banału, to znów zadanie dla mistrza. Znacznie dłuższy esej daje tu większe pole do popisu.

Wreszcie po czwarte – felieton jak chyba żaden inny artykuł publikowany w mediach potrafi obnażyć miałkość danego autora, jego intelektualne ubóstwo, brak wyobraźni i, co wcale nie mniej ważne, poczucia humoru i dystansu do siebie. Może zresztą właśnie z powodu tej ostatniej ułomności tak dużo osób decyduje się pisać felietony. Pokora nie należy do najbardziej cenionych cnót w dziennikarskim fachu, a felieton to najbardziej celebrycka forma publicystycznego wyrazu. Pokusa, by spróbować sił w tym gatunku, jest olbrzymia.

Filozofia sceptycznego optymizmu

Z powodu tej specyfiki felietonu po wybór krótkich tekstów Jiřiego Menzla zebranych w tomie „No, nie wiem…” i przetłumaczonych przez Andrzeja S. Jagodzińskiego sięgałem z pewną obawą. Menzla bardzo lubię, ale raczej – jak zapewne większość czytających te słowa – jako reżysera i aktora. Dwa jego wczesne filmy, nagrodzone Oscarem „Pociągi pod specjalnym nadzorem” (1966) i „Kapryśne lato” (1967), uważam za wybitne. Co innego jednak w udany sposób przenosić na duży ekran prozę Hrabala, a co innego wyrażać myśli na piśmie. Menzel robił to regularnie w latach dziewięćdziesiątych dla czeskiego magazynu „Story”. Efekt, oceniany po latach, jest zadowalający, niekiedy nawet znakomity, choć nawet w wyselekcjonowanym starannie zbiorze wychodzą wady, o które tak łatwo, gdy ktoś przyjmuje ryzykowną felietonową formułę. Ale po kolei.

Najpierw forma i język. Tu Menzel znalazł dla swoich felietonów i wyjątkowy ton, i oryginalny kształt. Jego teksty są niezwykle krótkie i skondensowane, liczą nie więcej niż pięć do sześciu akapitów, a i to są raczej rzadko występujące w tomie długości. Siłą rzeczy reżyser musiał skupić się więc na jednej konkretnej myśli bez mnożenia dygresji i erudycyjnych ozdób, co mu się znakomicie udało. Pisze do tego z humorem, ironią (ciepłą, bez sarkazmu lub śmiercionośnej drwiny) i dystansem, przyjmując postawę, o której wspomina w pierwszym felietonie, wyjaśniającym, skąd wziął się tytuł cyklu.

Otóż tytułowe „No, nie wiem…” (czes. Tak névim), pojawiające się pod koniec każdego tekstu w zbiorze, zostało przez Menzla zaczerpnięte z książki niezwykle popularnego w Czechach literaturoznawcy, pisarza i tłumacza z języka niemieckiego Pavla Eisnera. „Ten zwrot – pisze cytowany przez Menzla Eisner – to specyficznie czeski modus dubitandi. Dubito, ergo sum – wątpię we wszystkie prawdy i wartości – więc jestem i żyję”. I dalej tłumaczy, jakie podejście do świata ono odzwierciedla: „Życiowy optymizm utemperowany przez sceptycyzm”. Ta postawa bije ze wszystkich felietonów twórcy „Kapryśnego lata”. Jest w nich też, a jakże, coś hrabalowskiego, jakieś lekkość i dowcip zaprawione świadomością tragizmu tego świata. Zresztą „pan Hrabal”, którego Menzel doskonale znał, pojawia się regularnie w felietonach jako ich bohater lub dobry duch. Podobnie jak „pan Čapek”.

Lustro w toalecie

O czym pisze Menzel? Tu pojawiają się schody. W sporej części tekstów reżyser sięga do własnego doświadczenia bycia filmowcem i człowiekiem teatru. Są to najlepsze kawałki zamieszone w całym tomie. Jako krytyk filmu, sztuki i literatury formułuje Menzel opinie proste, ale zapadające w pamięć i dobrze punktujące przemijające mody oraz narcyzm i nadymanie się niektórych twórców.

Tak dzieje się choćby w tekście, w którym Menzel wspomina, dlaczego tak bardzo kocha mieszające powagę z humorem kino Felliniego i gdzie cytuje słowa psychiatry z filmu „Amarcord” o wujku, który nie chciał zejść drzewa: „Czasem jest normalny, a czasem nie. Jak my wszyscy”. Tak jest też w felietonie o René Clairze, który w wystąpieniu o swoim pierwszym długim metrażu nakręconym po wojnie powiedział do oczekujących głębinowych interpretacji krytyków: „Szanowni państwo, jeśli oczekujecie od tego filmu jakiegoś przesłania, to się go nie doczekacie, bo film został nakręcony tylko po to, żeby was nieco rozbawić”.

Menzel też nas rozbawia, ale jednocześnie za każdym razem przemyca swoją filozofię sceptycznego optymizmu, nie bojąc się, że humor ujmie mu powagi lub osłabi jego godne przecież największych zaszczytów ego. Może dzieje się tak dlatego, że twórca „Kapryśnego lata” wziął sobie do serca radę jednego ze swoich ulubionych aktorów, Rudolfa Hrušinskiego. Ten, o czym Menzel wspomina w felietonie, zalecał wszystkim to, co sam zrobił w swoim mieszkaniu – umieszczenie wielkiego lustra w toalecie dokładnie naprzeciwko sedesu. Ludzie, mawiał, „powinni siebie codziennie zobaczyć w tej śmiesznej pozycji, by sobie uświadomić, że też są zwykłymi śmiertelnikami, jak wszyscy inni”.

OK Boomer!

Innymi intrygującymi felietonami są te, w których Menzel opowiada o swoich doświadczeniach życia w komunistycznej Czechosłowacji, naświetla totalitarne absurdy, obnaża intelektualną nędzę aparatczyków. Razem z tymi filmowymi stanowią one jednak tylko około połowy tekstów. W reszcie reżyser skupia się na komentowaniu otaczającej go rzeczywistości i… coraz rzadziej ma coś ciekawego do przekazania.

Powiedzmy to wprost – w takich miejscach wychodzi z niego, pogodny, owszem, ale jednak podstarzały krytykant, wypowiadający w elegancki sposób ogólnikowe banały. Wychodzi też na jaw czas, w którym były pisane teksty. Menzel narzeka na komercjalizację sztuki i sportu, obecność przemocy w filmach, wszechobecność wulgaryzmów, natłok śmieciowych informacji, brak ugodowości polityków i ich parcie na polaryzację, celebryctwo ludzi filmu itp. itd. Głównym chłopcem do bicia czyni przy tym telewizję.

Nic dziwnego. Są przedinternetowe lata dziewięćdziesiąte i to ona jest dla Menzla wcieleniem popkulturowego zła. Sęk w tym, że łatwo wyobrazić sobie, iż Menzel ćwierć wieku później, w obliczu hejtu obecnego w mediach społecznościowych i brutalności na scenie politycznej, uważałby pierwszą dekadę po aksamitnej rewolucji za złotą epokę cywilizowanych stosunków międzyludzkich. Kto wie, może tak właśnie było (reżyser zmarł w 2020 roku), ale z tego zbioru felietonów się tego nie dowiemy. Mamy za to ochotę poklepać autora pobłażliwie po plecach i, uśmiechając się, rzucić w jego stronę łagodne, aczkolwiek stanowcze „OK Boomer!”.

Co zrobić z resztą?

Warto więc sięgnąć po felietony Menzla, czy nie? Odpowiedź jest warunkowa. Tak, ale po wybór z wyboru. Zresztą do takiej lektury wydaje się też zapraszać sam autor. We wstępie przytacza treść dedykacji, jaką wpisał niegdyś pierwszemu po 1989 roku prezydentowi Czech, Václavovi Havlowi: „[…] to książka takiego rodzaju, jakie ja czytuję w toalecie. Ma więc tę zaletę, że można ją otworzyć na dowolnej stronie i czytać jedynie tak długo, jak długo to potrzebne”. Moje potrzeby zaspokoiła połowa zawartych w zbiorze felietonów plus znakomite, osobiste i dobrze kreślące sylwetkę Menzla posłowie Andrzeja S. Jagodzińskiego. Co zrobić z resztą? Tak névim…

 

Książka:

Jiří Menzel, „No, nie wiem…”, wybór, przekład i posłowie Andrzej S. Jagodziński, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2024.